Zemsta za zemstę/Tom pierwszy/XXII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Zemsta za zemstę |
Podtytuł | Romans współczesny |
Tom | pierwszy |
Część | pierwsza |
Rozdział | XXII |
Wydawca | Arnold Fenichl |
Data wyd. | 1883 |
Druk | Noskowski |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | T. Marenicz |
Tytuł orygin. | La fille de Marguerite |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Przedsiębiorca, rozgniewany pewnością, która mu się wydawała bezwstydem, miał odpowiedzieć gniewnie.
Zbiegły więzień nie dał mu na to czasu.
— Weźmiesz mnie pan za blagiera, — ciągnął daléj, — dla tego żem ubrany jak robotnik i że metr mego manszestru nie kosztuje po dwadzieścia franków... Gdybym miał na sobie garnitur od dobrego krawca, lakierowane buciki, rękawiczki na trzy guziki, błyszczący cylinder, lornetkę w oku i laseczkę z gałką szyldkretową, słuchałbyś mnie pan jak wyroczni!.. Zawsze ta sama historya!... A ja com pana miał za człowieka intelligentnego!... Na honor sprawiasz mi pan przykrość!...
— Porzućmy tę zabawkę — rzekł Paskal. — Mistyfikacja ta jest niesmaczna i zbyt długo słuchałem banialuk hultaja, który jeżeli nie jest szalony, musi być pijany!
— Zapewniam pana, że ani szalony ani pijany... zaraz pana przekonam.
— Dosyć! — ja cię nie znam!....
— A ja pana znam, i panie Paskalu Lantier... — Znam cię jak zły szeląg. Jesteś figlarz, lecz zbyt ambitny, a szczególniéj zbyt naciskany... — Chciałeś się wzbogacić szybkim krokiem i zostałeś przyparty do kąta... — Grałeś, spekulowałeś, straciłeś dużo, i oto jesteś nad brzegiem przepaści, zagrożony strąceniem w nią, jeżeli ci nikt nie poda ręki... — A! tak, ja cię znam... Jesteś synem Hieronima Lantier, starego adwokata z Troyes, zmarłego przed siedmnastą lub ośmnastą laty... Miałeś dwóch stryjów i brata stryjecznego... Leopolda...
— Leopolda Lantier! — przerwał Paskal — nędznika, który został skazany na dożywotnie więzienie za kradzież z wyłamaniem! wdarcie się do cudzego domu w nocy, i któryby z pewnością popełnił morderstwo, gdyby mu stawiano jaki opór! Zbrodniarza! który stał się przyczyną śmierci ojca i matki!...
— Wszystko to jest jak najdokładniejsze... — odparł zbieg wcale nie zmięszany. — Ale czy wiesz co byłoby z tobą, gdyby ci ojciec nie dał do rąk kilkunastu tysięcy... Miałeś większą szansę, niż twój kuzyn Leopold, ot i wszystko!... Zresztą nie idzie o nieigo, idzie o ciebie... — Twoje małżeństwo, kilka szczęśliwych spekulacyj i łatwowierni ludzie, pozwolili ci przedsięwziąść wielkie roboty, które musiałeś zawiesić z powodu zimna i strat pieniężnych... — Wszystko w około ciebie trzeszczy... — Kredyt pański jest zachwiany; po upływie dwóch miesięcy zawiesisz wypłaty... a zawieszenie wypłat, gdy się gra na giełdzie, — zmienia nazwisko i nazywa się bankructwem podstępném!... Bardzo być może, że się znajdziesz w Clairvaux razem z owym nieszczęśliwym krewnym, o którym przed chwilą odzywałeś się tak surowo...
— Panie!... — zawołał Paskal.
— Pozwolże mi pan dokończyć... — odparł Leopold. — Jeżeli kładę palec w ranę, to dla tego, że przynoszę lekarstwo... — Miałeś pan stryja, Ludwika Lantier, osobistość nic nie znaczącą i wuja...
— Roberta Vallerand... — rzekł przedsiębiorca pomiwoli zainteresowany tą szczególniejszą rozmową.
— Czy pan wiesz, że wrócił z Ameryki?
— Wiem, — pięć czy sześć lat temu, i że jest deputowanym z okręgu Romilly. — Wiem o tém, ale się z nim nigdy nie widuję...
— Czy pan wiesz, że w Ameryce zrobił majątek?... — Musiał ztamtąd przywieźć dwa lub trzykroć sto tysięcy franków.
— Grubo się pan mylisz! — Robert Vallerand posiada więcéj niż cztery miliony.
— Cztery miliony!! — powtórzył Paskal olśniony tą cyfrą.
— W gotowiźnie... — nie licząc posiadłości zamku Viry-suf-Seine, pod Romilly.
Lantier uczynił znak zadziwienia i rzekł:
— Wujaszek Robert mieszka w Viry-sur-Seine?
— To jest, mieszkał... albo raczéj w chwili gdy to mówię, jeszcze mieszka... Ale się jutro wyprowadzi...
— Wytłómacz się! — rzekł entreprener gorączkowo; — nie męcz mnie...
— Zdaje się, że pan nie myślisz Wyrzucić mnie za drzwi... — rzekł z szyderstwem Leopold.
— Mów! Mówże! — Czy mi przynosisz dobrą nowinę?
— Dobrą i zarazem złą... ale raczéj dobrą niż złą... nowinę żałobną...
— Robert Vallerand umarł? — zawołał Paskal.
— Zgadłeś pan od razu! — Tak jest umarł...
Przedsiębierca zrobił nagłe poruszenie.
Twarz jego stała się purpurowa i przybrała wyraz niewypowiedzianéj radości. Ręce mu drżały, oczy rzucały błyskawice.
— Umarł! — powtarzał jakby nieprzytomny. — Umarł, a majątek jego przenosi cztery miliony!... Ależ w takim razie jestem ocalony!... jestem bogaty!... Robert Vallerand nie miał prócz mnie, innych spadkobierców! — Majątek jego do mnie należy!
— Szczęściem, że pański kuzyn Leopold jest w Clairvaux i nie może upominać się o swój udział, bo byłby się z panem podzielił milionami... — zauważył zbiegły więzień.
— Leopold Lantier utracił swoje prawa, — odparł żywo Paskal, przekonany, że dożywotnie więzienie, tak samo jak ciężkie roboty na całe życie, pociągały za sobą śmierć cywilną; — ja sam tylko jestem spadkobiercą...
— Tak pan mniemasz?...
— Ja nie mniemam! — ją jestem tego pewny...
— A! jesteś pan tego pewny?... — mówił znowu Leopold tym samym szyderczym tonem, jak na, początku rozmowy. — Wstrzymaj się pan, panie Lantier!... — Pan nie jesteś jedynym spadkobiercą Roberta Vallerand!... Nawet pan wcale nim nie jesteś...
Paskal spoglądał otwarłszy usta, na tego co przemawiał w ten sposób.
Podobny był do człowieka ogłuszonego ciężkim ciosem.
— Nie jestem spadkobiercą?... — wyjąkał drżąc na całém ciele.
— Nie...
— Jakto?... dla czego?...
— Dla tego poprostu, żeś został wydziedziczony...
— Wydziedziczony! — powtórzył przedsiębiorca wybuchając śmiechem, w którym się dał słyszéć ton fałszywy. To być nie może! — Mam prawo za sobą.
— Najprzód, nie ma żadnego prawa, któreby zmuszało wuja do zapisania majątku siostrzeńcowi — odparł Leopold — A potém, najbliższy krewny ma pierwszeństwo przed drugimi, a Robert Vallerand miał córkę, do któréj spadek należy...
Paskal zachwiał się pod tym nowym ciosem.
— Robert... córkę... — powtórzył głucho.
— Jakem to miał honor panu powiedziéć...
— Robert Vallerand nie był żonaty...
— Zkąd pan wiesz o tém? — Oddawna straciłeś go z oczu... — Zresztą mógł zawrzéć w Ameryce małżeństwo, które pozostało tajemném dla jakiegoś powodu, prawnego lub nieprawnego, które jednak nie mniéj jest prawem... — W każdym razie, prawe czy nieprawe dziecko żyje... Jest to córk... Ma blizko dziewiętnastu lat a najnormalniejszy testament czyni ją ogólną spadkobierczynią.
— I ta córka, o któréj nikt z rodziny nigdy nie słyszał, miałaby zagarnąć majątek, który do mnie tylko należy!...— Miałaby mi ukraść cztery miliony!
Mówiąc poprzedzające wyrazy, Paskal z wściekłością zaciskał pięście. — Wązkie jego usta zwilżone były pianą.
— Zaprawdę! — odpowiedział zbieg z Troyes, — to rzecz pewna, że wszystko do niéj należy skoro jéj ojciec wszystko: przekazał.
— Można zwalić testament...
— Pod jakim pozorem?
— To jest poboczna córka, przysiągłbym na to, a prawo ogranicza udział dzieci naturalnych w spadku!...
— Będziesz się pan procesował, przypuszczam, bezspornie, ale proces trwa lata, a zanim pan uzyskasz pomyślny wyrok, — (przypuściwszy, że go pan uzyskasz) — pogrążysz się z tém wszystkiém co posiadasz, w bankructwo... — Wierz mi pan, jesteś zgubiony, chybabyś...
— Chyb abym?... — powtórzył Paskal zatapiając swój wzrok we wzroku mówiącego, jak gdyby chciał czytać w głębi jego myśli. — Wytłomacz się, — żądam tego! — Powtórnie wzywam cię, abyś powiedział kto jesteś i w jakim przyszedłeś tu celu!
— Kto jestem? — Mój Boże, to rzecz bardzo prosta, panie Lantier. Jestem czeladnik blacharski, niezły sobie chłopak... — przybywam z Romilly. — W ostatnich czasach pracowałem w Viry-sur-Seine, w zamku pańskiego wuja, i tam dowiedziałem się o tém, co panu mówię...
— Cóż daléj? — rzekł przedsiębiorca.
— Nie wesołe to rzemiosło blacharza... — mówił daléj Leopold, — o! nie!... I wyobraź pan sobie, panie Lantier, że czuję w sobie powołanie.
Leopold znowu się zatrzymał.
Paskal drżący z niecierpliwości zapytał:
— Do czego?
— Do życia z procentów, przyzwoicie, po mieszczańsku.... nie pracując... Wszak to pojmujesz, hę? panie Lantier?
— Pojmuję... — Zmierzaj prosto do celu...
— Do celu?... ależ go pan już znasz... celem moim jest wyświadczyć ci przysługę... albo raczej, nam obudwu wyświadczyć przysługę... — Pan musisz być z natury wdzięcznym... ja to czytam na pańskiej twarzy... — Zatém jeżeli tak dzielny chłopak jak ja podaje ci rękę i otwiéra kassę z milionami, pan mu z pośpiechem chyba ofiarujesz część skarbu...
— Otwierasz kassę z milionami... — szepnął Paskal. — Czy to być może?
— Do licha!. — Gdyby to nie było możliwém, czyżbym tracił tu czas nadaremnie... Nie jestem tak naiwny!...
— Ależ jest bezpośrednia spadkobierczyni.
— Gdyby nie to, rzecz cała poszłaby jak po maśle i pan byś wcale mnie nie potrzebował...
— Cóż robić?
— Poprostu usunąć dziewczynę...
— Usunąć dziewczynę! — powtórzył przedsiębiorca zniżając glos i oglądając się w około z pewnym rodzajem szału.
— Zaiste! panie Lantier, to jest. niezbędne...
— Czy byś się tego podjął?
— To zależy...
— Od czego?
— Od pana.
— Wieleż żądasz jeżeli interes się uda?...
— Potém się ugodzimy!...
Paskal spojrzał niespokojnie na Leopolda i rzekł:
— Kto nie oznacza cyfry bywa zbyt wymagającym!...
— Jesteś pan niedowierzający, a to mnie drażni!... Jeżelim panu powiedział że będziemy w zgodzie, to w niéj będziemy... — Czyż pan mniemasz, że ja przypadkiem jestem człowiekiem, który się umie targować? — Ruina, bankructwo, sąd przysięgłych, oto co cię czeka... perspektywa niezbyt, wesołą... — Ja proponuję ci, że cię z tęgo wyciągnę i odzłocę cię na nowo tak, jak ci się to nigdy nie trafiło... — Nie udawaj fanfarona panie Lantier... Byłoby to niezręcznością...