Zemsta za zemstę/Tom pierwszy/XXIII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Zemsta za zemstę |
Podtytuł | Romans współczesny |
Tom | pierwszy |
Część | pierwsza |
Rozdział | XXIII |
Wydawca | Arnold Fenichl |
Data wyd. | 1883 |
Druk | Noskowski |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | T. Marenicz |
Tytuł orygin. | La fille de Marguerite |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
— Ależ sposoby działania? — rzekł przedsiębierca po upływie minuty.
— Tém się pan nie kłopocz... — Twój wuj umarł onegdaj wieczorem... — Akt zejścia musiał być spisa my dopiero dzisiaj... Pogrzeb odbędzie się jutro... muszę wracać do Viry-sur-Seine.
— Czy dziewczyna mieszkała z Robertem Vallerand?
— Nie.
— Więc po cóż tam powracać?
— Aby miéć oko na działania niejakiéj pani Urszuli, poufnéj dospodyni, czy też damy do towarzystwa, co pan wolisz, która otrzymała ostatnie zlecenia twego wuja.
Młoda panienka została wychowana tajemniczo i pani Urszula ma z nią przyjechać do Paryża w jak najkrótszym czasie, z listem nieboszczka, który ma wręczyć notaryuszowi Auguy, przy ulicy Piramid.
Po złożeniu listu, pan Auguy wręczy im zapieczętowaną kopertę zawierającą testament i inne niezmiernie ważne papiéry...
— Mając w ręku te kopertę pani Urszula i młoda panienka udadzą się do Nogent sur-Seine do drugiego notaryusza zwanego Audouard, w którego rękach złożono więcéj niż cztery miliony franków w gotowiźnie. Ten zacny urzędnik, otworzy kopertę i wyliczy miliony dziedziczce... — Oto taki jest program!...
Lantier słuchał mówiącego z łatwem do pojęcia zadziwieniem.
— Z kąd wiesz o tém wszystkiém? — zapytał.
— Byłem przy śmierci Roberta Vallerand i słyszałem jego ostatnie wyrazy... — odparł zimno zbiegły więzień.
Paskal zadrżał.
Ten nieznajomy, który się tak niespodzianie mięszał w jego życie, nabawiał go instynktownego przestrachu, chociaż w rezultacie widział on, w jego wmięszaniu się, swoje ocalenie.
Leopold mówił daléj.
— Muszę być w Viry-sur-Seine, pan to rozumiesz, aby dopilnować jak pani Urszula uda się po mała, dla wykonania ostatniéj woli nieboszczyka. Niech się stara i młoda razem połączą i udadzą w drogę do Paryża, i owszem, ale nie trzeba aby doszły aż do notaryusza przy ulicy Piramid... nie trzeba!
Te ostatnie wyrazy wyrzeczone zostały tonem okrutnéj stanowczości.
Ręce Paskala drżały!
— Dwie kobiety... — wyjąkał.
— Tak! dwie kobiety! Nawet stara jest więcéj ambarasująca jak młoda... trzeba je usunąć tak jedną jak drugą, inaczej... figa!... Na nic się niezdało!
— Ale, rzekł niepewnie przedsiębierca, — to dziewczę... ją ludzie znają...
— Powtarzam raz jeszcze, kochany panie Lantier, że była wychowana tajemnie, nikt nie wie kto jest jéj ojcem i nikt się nie zakłopocze jéj zniknięciem.
— Zgoda! ale zauważą zniknięcie gospodyni...
— No, to jéj będą szukali... co to szkodzi, byleby jéj tylko nie znaleźli. — Świat cały pełen jest tajemnic, które pozostają niewytłómaczone... — Matka się nigdy o niczém nie dowié.
— Matka? — powtórzył Paskal z rosnącém zadziwieniem. — Więc ona żyje?
— Żyje, ale nie wié gdzie jest jéj córka a nawet nie jest pewną jéj życia...
— Jednakże...
— No! dosyć już tych pytań, — przerwał Leopold; — dłuższa rozmowa byłaby nieużyteczną... — Czas to pieniądze, jak mówią Anglicy! — nie trwońmy go!... — Teraz streśćmy położenie. Notaryusz w Paryżu i notaryusz z Nogent-sur-Seine nie wiedzą o istnieniu dziecka... — Jeżeli się córka nie stawi i jeżeli testament nie zostanie znaleziony, ogłoszą postępowanie spadkowe i pan, po upływie miesiąca zabierasz wszystko, jako najbliższy krewny! — Czy to jasne?
— Idzie o cztery miliony?
— Cztery miliony czterykroć sto tysięcy franków a reszta drobnemi... — ładna cyfra. panie Lantier?... — Jeszcze raz, czy mam, działać?...
— Działaj.
— Dajesz mi nieograniczone upoważnienie?
— Tak jest.
— To bardzo dobrze; ale to nie dosyć.
— Cóż trzeba jeszcze?
— Odrobinę monety pod postacią kilku biletów tysiąc frankowych...
Paskal spojrzał na Leopolda z widoczną nieufnością.
— Cóż to znowu? — rzekł zbieg wzruszając ramionami... — Czyś pan tak goły, że nie masz kilku papierków Garata na moje usługi? — No, to się pan sam wydobywaj z kłopotu... — Ja zaliczek czynić nie mogę... moje fundusze mi na to nie pozwalają... — Ja tam jestem znany... muszę zmienić skórę... będę miał mnóstwo różnych wydatków... — Ale domyślam się.... — może się panu zdaje, że ja blaguję, aby pana okpić... A więc! człowieku niewierny, czytaj!
Leopold wydostał „Petit Journal“ schowany do kieszeni w restanracyi ojca Baudu i podał go Paskalowi wskazując parę wierszy palcem.
Przedsiębiorca wziął ów rozpowszechniony dziennik i przeczytał w miejscu wskazywanem mu przez zbiegłego więźnia:
„Otrzymaliśmy wiadomość drogą telegraficzną, o śmierci Roberta Vallerand, deputowanego z Aube, (okręgu Romilly). — Jest to prawdziwa strata dla Izby i dla kraju.“
Paskal już nie powątpiewał.
— Wiele ci potrzeba? — zapytał idąc do biurka.
— Trzy tysiące franków... — Potém się porachujemy.
Siostrzeniec Roberta Vallerand otworzył szufladę służącą mu za kassę, wyjął z niej banknoty i podał Leopoldowi, który je schował do kieszeni z jawném zadowoleniem.
— Dziś jeszcze będę w Viry-sur-Seine...
— Kiedyż się zobaczymy?
— Jak będzie można najprędzéj...
— To bardzo niepewne...
— Nie mogę powiedzieć tego, czego sam nie wiem... — Bądź pan cierpliwy i rachuj na Bibi. — Obiecałem ci cztery miliony i będziesz je miał. — Pracując dla pana, pracuję razem dla siebie, a jeżeli będziesz grzeczny, ja będę wyrozumiały... Do widzenia mój Panie!
Leopold ten ostatni wyraz wymówił z przyciskiem.
— Do widzenia, niedługo!... dodał. Jeżeli wkrótce zajdzie co nowego, napiszę do pana, lecz bądź pan spokojny, mój list cię nie skompromituje... Pan sam tylko będziesz mógł się domyśléć jego treści..
— Ależ, nakoniec, — zapytał Paskal, jakże się nazywasz
— Valta... — Pamiętaj pan to nazwisko, jest ono dosyć osobliwe, aby je można zapomnieć.
I zbieg wyszedł z gabinetu, zostawiając w nim przedsiębiercę ogłuszonego tém wszystkiém co zaszło.
Paskal Lantier, z czołem zroszoném zimnym potem, upadł na fotel.
— Robert Vallerand umarł... — rzekł do siebie głucho. Umarł, zostawiając majątek córce dziecięciu nieznanemu!... a przed chwilą ów człowiek był tu... człowiek, którego niewyjaśnionemu wpływowi uległem i rzekłem: niech dziecko zniknie! Kto jest ten człowiek? — Pomimo swéj mowy czasem nieokrzesanéj i grubéj, zdaje się, że on należy do wyższego towarzystwa. — I ja mu się powierzyłem szalenie, ślepo... On się oddala z uśmiechem na ustach, by zabić... zabić dwie kobiety.... a ja jestem jego wspólnikiem! By uniknąć wstydu bankructwa, zarządzam morderstwo!...
Lantier spuścił głowę na piersi i wydawał się jak pognębiony, lecz po chwili wyprostował się zmieniony, z wzrokiem pałającym i mówił daléj z rodzajem gorączki:
— Nie, ja nic nie zarządziłem! — Ów człowiek powiedział: Uczynię to!... — ja mu pozwalam to uczynić, ot i wszystko... Ja nie miałem żadnego sposobu do przeszkodzenia mu w jego zamysłach i on będzie działał... Czyż ja mam być odpowiedzialny za jego czyny?... — Nie, sto razy, nie!.. Stara kobieta i dziewczyna znikną... To mnie nic nie obchodzi... — Spadek zostanie mnie przysądzony... — Do mnie należą cztery miliony... do mnie należy przyszłość!. — Wszystkiego się mogę spodziewać a nie bać niczego... — Szalony byłem obawiając się.
Powoli Paskal się uspokoiły.
Usiadł znowu i dalej:
— Dziewiętnastoletnie dziewczę, którego matka nie zna, i które nie zna matki! — Co to znaczy? — Dla czego te umyślne gęste ciemności około kolebki tego dziecka... — Gdy Robert odjeżdżał do Ameryki nikt nie wiedział, że on ma jaki tajemny stosunek. — Ale o czém że myślę? — Co mnie obchodzi i matka i córka? Najgłówniejszą jest rzeczą, abym był bogaty... i będę nim, czuję to!
Małgorzata Berthier, wdowa po Dominiku Bertin, opuszczając zamek Viry-sur-Seine, znajdowała się w stanie gwałtownego wzburzenia.
Trawiona gorączką dochodzącą prawie do maligny, nie spostrzegła, że się rozpoczynało konanie jéj dawnego kochanka i że wściekłość obudzona jéj niespodziewaném ukazaniem się, zadawała ostatni cios Robertowi Vallerand i przyśpieszyła jego śmierć o trzy miesiące.
Przeklinała ona nieugiętego człowieka, który odmówił jéj objaśnienia, gdzie ukrywa jéj córkę, i który ją haniebnie wypędził, w chwili, gdy z oczyma pełnemi łez, żałująca z rozdartém sercem, na kolanach go błagała, złożywszy ręce, aby jéj pozwolił uściskać córkę...
Robert okazał się okrutnym i niemiłosiernym, ale on cierpiał straszliwie i wspomnienie jego boleści, czyniło go nieczułym na łzy, głuchym na proźby.
— Wiedziéć, że moje dziecko żyje i nie módz go ścisnąć w swoich objęciach mówiąc: jestem twoją wiatką kocham cię! — to męczarnia nad moje siły! — myślała Małgorzata spłakana... Kara przewyższa winę.
Potém znowu nabierała nadziei, że Robert się rozmyśli, że się nad nią zlituje i że się zdecyduje coś powiedziéć.
Biédna kobiéta przyjechawszy do Romilly i wysiadając w hotelu była zziębnięta i skołatana przebytemi wzruszeniami.
Podano jej do pokoju posiłek, którego tknąć było dla niéj niepodobieństwem i wydawszy polecenie, aby nazajutrz o dziesiątéj powóz był znowu gotowy, udała się na spoczynek.
Chciała zasnąć, — sen jest zapomnieniem — lecz powieki zaledwie w długich przerwach zapadały na jéj zmęczone łzami oczy a podczas tych chwil spoczynku napadały ją szkaradne marzenia.
Gdy Małgorzata wstała po tej, niemogącej się skończyć nocy, zdawało się, iż się zestarzała w kilka godzin o lat kilkanaście.