Zemsta za zemstę/Tom pierwszy/XXI
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Zemsta za zemstę |
Podtytuł | Romans współczesny |
Tom | pierwszy |
Część | pierwsza |
Rozdział | XXI |
Wydawca | Arnold Fenichl |
Data wyd. | 1883 |
Druk | Noskowski |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | T. Marenicz |
Tytuł orygin. | La fille de Marguerite |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
— Przynieś mi rachunki... — rzekł Paskal po chwili.
Mariet wyszedł.
Podczas gdy przedsiębiorca czekał na jego powrót, wyraz jego twarzy stawał się coraz więcéj ponurym.
Kassjer powrócił i rozłożył na biurze, przed swym zwierzchnikiem, kilka dużych arkuszy pokrytych pismem i cyframi.
Było-to zebranie inwentarza i billans kassowy.
Lantier rzucił okiem na jeden z tych arkuszy, i z bladego, stał się zielonym.
— Nie myliłem się... — szepnął. — W obecnej chwili brak mi miliona dziewięciu kroć stu tysięcy franków.
— Giełda była dla pana fatalną — rzekł kassjer bojaźliwie.
— Czyż mogłem się spodziewać tak uporczywego niepowodzenia?
— Milion w ciągu trzech, miesięcy!...
— Tak, milion! — Milion, który dziś miałbym w kassie! miljon, któryby mi pozwolił zaspokoić długi należne w końcu roku i czekać na lepsze czasy, aby wykończyć budowle, w które włożyłem swoje kapitały i kapitały tych, co mi powierzyli swoje fundusze!... — Milion, którego brak może mnie zmusić do ogłoszenia upadłości.
— A! panie, przesadzasz pan... Tak daleko jeszcze nie zaszło!
— Nie przesadzam. — Doszedłem do tego. — Gdybym ukończył budowle w końcu marca, miałbym majątek! — zima — wstrzymuje wszystko! — Zmuszony jestem przerwać roboty i rozpuścić rzemieślników, bo czemże im będę płacił?... Jestem zgubiony... zniszczony... Firma Lantiera upada!...
— Powietrze może się stać łagodnieyszém...
— Zgoda, — ale mi potrzeba pieniędzy na dalsze roboty. — Mam do zapłacenia w końcu grudnia trzykroć sto dwadzieścia pięć tysięcy franków, licząc w to procenta od summ wypożyczonych nam przez różne osoby.
— Czy by się nie dało gdzie zaciągnąć pożyczki?
— Niepodobna. — Dużo winienem Kredytowi Ziemskiemu. — Nowej pożyczki nie mogę zaciągać.
— Udaj się pan do osób prywatnych.
— Byłoby-to przyznać się do złych interesów i zupełnie się zdyskredytować.
— Przed styczniem odbierzemy dwukroć stotysięcy franków wpływów.
Paskal wzruszył ramionami.
— Bagatela w porównaniu z tak ogromnemu wypłatami! — odpowiedział.
— Dla czego pan nie spróbujesz pomówić z się siostrą swojéj żony, panią Berthier? — rzekł kagsjer. — Od chwili jak została wdową, rozporządza ona, bez kontroli, bardzo znacznym majątkiem... — Ona kocha pańskiego syna, czuje sympatyę dla pana...
— Krok mój byłby bezużytecznym... — Ja znam Małgorzatę... ona nigdy nie chwaliła moich przedsiębiorstw... — Żądanie moje przyjęłaby z pewnością tak, jak gdyby go nie słyszała... — Zresztą, wierzę w jej przywiązanie do mego syna, ale nie w jéj sympatyę dla mnie...
— No, to wierzyciele poczekają na procenta... Będą woleli czekać, niż narazić swoje wierzytelności.
— Niektórzy przyjęliby odroczenie terminu... inni byliby nieubłagani... — a do tych ostatnich należy hrabia Robert de Terrys...
— Sądziłem, że on jest pańskim przyjacielem...
— W interesach nie ma przyjaźni... — Czy wiesz pod jakiemi warunkami hrabia powierzył mi milion?
— Tak, — zobowiązałeś się pan zwrócić tę summę w ratach po dwakroć sto tysięcy franków, wraz z procentami.
— Zatém 31 grudnia musiałbym mu wypłacić dwieście pięćdziesiąt tysięcy franków, gdyż w przeciwnym razie cała należytość będzie odrazu wymagalną... Otóż, ponieważ ów milion stanowi posag jego córki, panny Honoryny, skorzysta on ściśle ze swego, prawa.
— Powiadają, że on jest bardzo chory... blizki śmierci...
— Śmierć jego nie zmieniła by nic w mojém położeniu, a nawet jeszcze by je pogorszyła. Jest ona przewidziana w akcie... — w miesiąc po zgonie hrabiego, zmuszony bym był wypłacić jego córce, całkowity kapitał wraz z procentami.
— Panna de Terrys prolongowałaby panu termin...
— Nie wierz temu!... — Bardzo niepodległego charakteru i siedząc zamknięta przy chorym ojcu, chciałaby niezawodnie używać wolności i majątku. — Wierzytelność ta bardzo mnie kłopocze... — mam, silne przekonanie, że ona będzie dla mnie fatalną...
— Nie trzeba tracić odwagi, panie... — mówił kassjer, z pewnym rodzajem pospolitego pocieszenia; — staraj się pan tylko aby się nie domyślano o pańskim chwilowym kłopocie... Przecież niepowodzenie nie zawsze będzie ciągłem.... Łatwiéj się pan wydobędziesz z kłopotu niż się panu zdaje... — Trafi się coś szczęśliwego na co pan nie liczysz... — Miej pan nadzieję....
Paskal nie miał co odpowiedzieć i nie odpowiedział.
W milczeniu podał papiery kassjerowi.
Marlet zrozumiał, że jego zwierzchnik chciał sam pozostać.
— Miał wyjść, gdy w sieni dały się słyszéć jakieś głosy.
— Co to jest — zapytał Lantier.
— To pewno cieśle uwolnieni dzisiejszego rana, przychodzą po zapłatę... już druga. — Pójdę ich załatwić.
— Idź..
Kassjer wyszedł i zamknął drzwi za sobą.
Przedsiębiorca wstał z krzesła i zaczął chodzić szerokim krokiem wzdłuż i wszerz po gabinecie.
— Ach! — mówił do siebie półgłosem, — wszelkie — złudzenie jest niemożliwém!... położenie moje jest jasne!... Chyb aby przed końcem roku zaszło coś niepodobnego do prawdy... może spadnie, jakie naprzykład niespodziewane dziedzictwo... 31 grudnia jest termin ostatni! — Trzeba upaść wtedy, gdy przedsiębiorstwa tak zręcznie ukartowane, tak rozumnie prowadzone, miały oddać miliony w moje ręce!... Gracz nierozsądny, albo raczéj głupi, przegrałem na giełdzie, wtedy gdy mi dosyć było iść tylko drogą, na końcu któréj czekał mnie majątek... — Teraz nie ma ratunku! — Iść, błagać siostrę żony, tak jak mi radził Marlet... na co? Małgorzata pożyczyła by mi pięćdziesiąt, może sto tysięcy franków... a mnie potrzeba dwóch milionów! — dwa miliony gdzie je znaleźć?...
Lantier zadawał sobie to niepodobne do rozwiązania pytanie, nie zwalniając swego gorączkowego i nierównego chodu.
Do drzwi jego gabinetu ktoś z lekka zapukał.
— Proszę wejść!
Drzwi się uchyliły i na progu ukazał się Leopold, zbiegły z więzienia w Troyes, ubrany w swój manszestrowy garnitur, trzymając kaszkiet w ręku.
— Pan Paskal Lantier?... — rzekł kłaniając się aż do ziemi.
— To ja... — odpowiedział opryskliwie przedsiębierca, biorąc nowoprzybyłego za robotnika. — Jeżeli z jaką pretensyą to udaj się do kancellaryi werkmajstrów.... Jeżeli po odbiór pieniędzy, to do kassy.
— Ani z jedną ani po drugie, proszę pana... odpowiedział Leopold uśmiechając się szydersko i postępując krok naprzód... Przychodzę w interesie... i to w interesie zupełnie osobistym.
— Jestem zajęty i nie mam czasu do rozmowy.
Leopold wszedł zupełnie i zamknął drzwi za sobą.
— Czyś mnie nie słyszał? — zapytał Paskal niecierpliwie.
— Słyszałem bardzo dobrze, gdyż jestem tak szczęśliwym, że nie jestem głuchym... To dla mnie nawet stało się bardzo użyteczném i może być takiém dla innych.
— No, dosyć tego... nawet za wiele... Czy szukasz roboty?
— Bardzo być może, panie Paskalu, ale pan wiesz, jest robota i robota...
— Musiałeś się już dowiedziéć, że teraz wcale nie przyjmuję robotników.
— Tak, z powodu zimna, które djabelnie szczypie... przynajmiéj taki pan dajesz powód... ale są ludzie, nie głupi, który opróżnienie pańskich warsztatów innym przypisują przyczynom...
Paskal zrozumiał.
Krew uderzyła mu do głowy.
— Co to ma znaczyć? — rzekł zbliżając się z groźną miną do Leopolda.
Zbieg, z gołą głową stojąc w miejscu silnie oświetloném, ze złym na ustach uśmiechem, studyował z szyderczą miną fizyonomię swego krewnego.
Ten ostatni patrzał na niego uważnie, prosto w oczy, lecz twarz jego tylko gniew wyrażała.
— Nie poznaje mnie,.. — pomyślał Leopold. — Po ośmnastu latach, to rzecz naturalna, zatém wszystko dobrze...
— Jakichże potwornych pogłosek jesteś echem? mówił dalej Paskal widząc, że nowoprzybyły zamilkł. — Odpowiadaj, ja chcę tego!
— Przed chwilą tak mało pan miałeś czasu... odparł Leopold ironicznie... Teraz już panu nie pilno?... Masz już czas do wysłuchania tego co ci powiem?...
— Wytłomacz się!... Wytłómacz prędko jeżeli nie chcesz abym stracił cierpliwość. — Alboś zawiele powiedział, albo nie dosyć!... Z kim mam do czynienia? — Kto jesteś? — Czego chcesz?
— Każdy dojdzie do celu, kto potrafi czekać! — odrzekł Leopold ze śmiechem. — Pan pytasz, ja będę odpowiadał; ale trzymajmy się porządku... — Czy pan znasz bajkę niejakiego pana Lafontaina pod tytułem: Lew i mysz?... Ten figlarz kazał mówić zwierzętom....
— Dosyć tych zagadek! — zawołał Paskal. — Albo jesteś łotrem, który chce sobie ze mnie zażartować, a uprzedzam cię, tego możesz pożałować, albo masz mi udzielić coś ważnego....
— Zaczynasz się, kochany panie, przewąchywać i domyślasz się zkąd wiatr wieje... — Ja się wytłomaczę, ale pozwól abym to uczynił swoim sposobem... — Wracam do bajki pana Lafontaina — (przepadam za bajkami!) — Lew został schwytany w sieci, on, wzór siły i odwagi, król zwierząt, władzca pustyni!... Trafił na silniejszego od siebie. Rzucał się rycząc, lecz bez najmniejszego skutku i gdyby nie mała mysz, jedno nic, nie przegryzła oczek sieci, lew pozostałby uwikłany; wsadzonoby go do klatki Bidela, żeby go pokazywać po dwa sous! — Czy pan rozumiesz?
— Wcale nie, przyznaję...
— Boże, jakąż pan masz twardą głowę!... Zatém wytłómaczmy to jaśniéj... Lew, to pan... mysz, to ja... — Lew został schwytany a ja mogę przegryźć sieci... — Siecią są blizkie termina wypłat, Upadłość, ruina... — Aby uniknąć téj nieprzyjemności, trzeba panu pieniędzy, dużo pieniędzy...
— I zapewne mi je przynosisz? — zapytał Paskal tonem najwyższéj pogardy.
Leopold uśmiechnął się znowu i zatarł ręce.
— Umyślnie po to tutaj przyszedłem. — odrzekł.