<<< Dane tekstu >>>
Autor Fergus Hume
Tytuł Zielona mumia
Wydawca Lwów: Księgarnia Kolejowa H. Altenberga; Nowy Jork: The Polish Book Importing Co.
Data wyd. ok. 1908
Druk Kraków: W. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Lwów, Nowy Jork
Tłumacz Anonimowy
Tytuł orygin. The Green Mummy
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XVI.
Jeszcze rękopism.

Hervey wyszedł, zanim profesor zdołał się opamiętać, po tem zdumiewającem wyznaniu. W pierwszej chwili chciał zawrócić marynarza, wyciągając z niego jeszcze bliższe szczegóły, wybiegł nawet za nim na dziedziniec dysząc jak automobil.
— Daj mi pan spokój! — ryknął od bramy marynarz, pokazując mu plecy — jeżeli wyznaczono sto funtów za odkrycie złoczyńcy, wolę udać się sam do tego żółtoskórego Meksykanina a choćby do inspektora Date.
— Ależ Random jest niewinny! — krzyczał profesor.
— Niech dowiedzie! — obstawał przy swojem Hervej.
— Czekaj pan! — wołał Bradock — musisz mi teraz wszystko powiedzieć.
Hervey zgodził się w końcu i usiadł na jednej z ogrodowych ławek.
— No! powiem zresztą — rzekł. — Otóż rzecz się tak ma. Ten przeklęty arystokrata przyszedł na pokład mego statku i rozmawiał z Boltonem.
— O czem?
— Skądże u dyabła mogę wiedzieć — miałem wtedy dość na głowie z wyładowaniem mego towaru. — Wiem tylko, że gadali z sobą jakie pół godziny i usłyszałem parę słów, które Random rzucił na odchodnem.
— Cóż to były za słowa?
— Powiedział mu najpierw: »Będziesz pan tego żałował«, a potem: »Nie będziesz się pan czuł bezpiecznym, póki pan ją będziesz miał u siebie«.
— Niby mumię?
— Prawdopodobnie.
— Czemuż nie powiedziałeś pan tego odrazu inspektorowi?
— A po co? Wtedy nie było w tem żadnego interesu, co innego teraz, kiedy ten brazylijski magnat wyznaczył 100 funtów nagrody.
— Cóż się stało potem?
— Wieczorem po sprzeczce z Boltonem, arystokrata przyszedł do oberży pod Spoczynek marynarzy, i jak się później dowiedziałem, pił piwo w ogólnej sali, choć nie jest to wcale miejsce stosowne dla pańskiego gagatka.
Bolton już był wtedy wyładował swój przeklęty szkielet, a mój sternik widział jak baron rozmawiał z nim przez okno.
— Przecie to była kobieta!
— Marmuzela przyszła później, zupełnie już w nocy.
— Innych dowodów pan nie masz?
— I te wystarczą.
— W każdym razie nie dają podstawy do aresztowania barona.
— U nas w Stanach Zjednoczonych, mając połowę tych danych, skazanoby już go na zaelektryzowanie.
— Wszystkie te dowody niczego nie dowodzą.
— Owszem, dowodzą, że Random chciał mieć mumię. Pocóżby inaczej przychodził na mój pokład i ujadał się z pańskim zatraconym sekretarzem. Ostrzegał go widocznie, co mu grozi jeśli mu nie przehandluje zielonego szkieletu. Poszukajmy dalej — mówił Hiram Hervey, zapalając się coraz bardziej. — I pocóż Random zapłynął ze swoim jachtem aż pod sam hotel, chociaż ta dyabelska buda nie jest chyba odpowiednią salą do zabawy dla takich jak on fircyków. Ułożył widać sobie odrazu, że wysadzi machabeusza przez okno i zabierze go na swój jacht, a gdy zwędził szkieletowi szmaragdy, zaniósł sam skrzynię z pogańskim czerepem do ogrodu pani Jascher i rzucił ją tam dla oszukania policyi.
Radzę panu przeszukać dobrze gniazdko tego panicza, a znajdziecie tam niezawodnie skradzione kamyki.
— Ależ to nadzwyczajne! — zadziwił się profesor.
— Nadzwyczajne łgarstwo! — dał się słyszeć głos jakiś z góry.
Był to Hope, który schodził po schodach z twarzą bladą i oburzoną.
— Jak pan śmiesz oskarżać Randoma, który jest niewinny — rzekł surowo do marynarza.
— A skąd pan wiesz o tem? — rzekł drwiąco Hervey.
— Wiem, że Random jest uczciwym i szlachetnym człowiekiem, a przytem to mój przyjaciel!
— To mu wcale nie przeszkodzi dyndać na szubienicy — odparł Hervey.
Bradock spojrzał gniewnie na Hope’a.
— Jak śmiałeś nas podsłuchiwać mój panie?
— Jeżeli chcieliście panowie zwierzać sobie tajemnice, należało wybrać inne miejsce, nie zaś siadać po środku dziedzińca i krzyczeć na cały głos.
— Czy dawno tu jesteś?
— Słyszałem wszystkie wywody kapitana.
— Najlepiej chodźmy do fortu zapytać samego Randoma zaproponował profesor. — Hervey chodź i ty z nami, powtórzysz swoje oskarżenie baronowi.
— Nie odważy się — rzekł pogardliwie Hope.
— Odważy się, gdy przyjdzie czas na to, teraz jeszcze nie pora. — Muszę wpierw pójść do peruwiańskiego dona, zażądać należnych stu funtów. Bywajcie zdrowi.
Rzekłszy to marynarz wyszedł bez pośpiechu.
Zostawszy sami Hope i Bradock spojrzeli po sobie w milczeniu.
— Jedno jest pewnem — rzekł po chwili Hope — że Random dowiedział się o istnieniu szmaragdów w długi czas dopiero po zabójstwie Boltona.
— Don Pedro mógł mu o nich wspominać jeszcze w Genui.
— Trzeba napisać kilka słów do Franka, aby tu przyszedł.
— Napisz, a ja poszlę list przez Kakatoesa — zgodził się profesor.
Stało się tak, jak uradzili. Kanak pobiegł szybko do fortu, Archibald oczekiwał odpowiedzi z żywym niepokojem. — Wkrótce Kakatoes powrócił, donosząc, że zostawił list w mieszkaniu Franka, którego nie było w domu.
— A czemuż nie oddałeś go służącemu barona? — spytał Hope.
— Ja mu to poleciłem — objaśnił Bradock. — Lokaj barona jest najgłupszym żołnierzem z całego pułku, zgubiłby list lub oddałby go komu innemu.
Archie nie pytał dłużej, uważając ten szczegół za całkiem nieznaczący.
— Chodźmy lepiej sami do fortu — zaproponował profesor.
Archibald zgodził się na to chętnie i po chwili byli już w drodze.
Gdy przybyli, wprowadzono ich bez trudności do mieszkania młodego oficera, jako dobrych jego znajomych. Random nie był jeszcze powrócił, czekali więc na niego, zabawiając się przeglądaniem jego książek.
— Widzę tu całą bibliotekę o Ameryce południowej — zauważył profesor. — Random chce się widocznie zaznajomić z ojczyzną przyszłej swej żony.
Mówiąc to, Bradock zdejmował kolejno książki umieszczone na wiszącej półce.
— Ratuj mnie Hope — zawołał nagle — oberwałem sznury od półki.
W istocie półka z książkami upadła z łoskotem na podłogę. Zbierając z pomocą Archibalda rozrzucone kartki i papiery profesor krzyknął nagle ze zdziwienia.
— Patrz, rękopism Don Pedra przetłumaczony — rzekł, przebiegając oczyma papier, który trzymał w ręku.
— Być nie może! — zawołał Archibald, rzucając przelotne wejrzenie na rękopism poblakły ze starości.
W tej chwili Random wszedł do pokoju.
— Bardzo mi przykro, że kazałem panom czekać na siebie — rzekł uprzejmie.

— Nędzniku! Więc to ty jesteś mordercą! — zawołał profesor.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Fergus Hume i tłumacza: anonimowy.