<<< Dane tekstu >>>
Autor Fergus Hume
Tytuł Zielona mumia
Wydawca Lwów: Księgarnia Kolejowa H. Altenberga; Nowy Jork: The Polish Book Importing Co.
Data wyd. ok. 1908
Druk Kraków: W. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Lwów, Nowy Jork
Tłumacz Anonimowy
Tytuł orygin. The Green Mummy
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XXI.
We własnych sidłach.

Wesoły ogień płonął na kominku w różowym saloniku pani Jascher. Lampy przyćmione abażurami i zapuszczone firanki wytwarzały niezmiernie miły zaciszny nastrój, a przecież właścicielka tego uroczego gniazdka była widocznie czemś wzburzoną.
Chodziła niespokojnie po pokoju pogrążona w przykrych rozmyślaniach, a z ust jej wypadały od czasu do czasu urywane wykrzykniki.
— Wielki już czas, abym poślubiła profesora, inaczej wierzyciele mnie zjedzą — mówiła, zatrzymując się przed lustrem — i wyjadę stąd uboższą niż przybyłam, a o wiele starszą. I znowu rozpocznie się codzienna walka z nędzą i rozpaczą. Nie, trzeba raz z tem skończyć, profesor musi się natychmiast ze mną ożenić.
Niewesołe te rozmyślania przerwało wejście pokojowej, która podała jej na tacy bilet wizytowy Franka Random.
— Trochę już zapóźno na wizytę, ale proś, może się rozerwę — rozkazała wdowa, zgartując szybko rozrzucone papiery i listy do stylowego biurka. Zamknąwszy na klucz szufladkę, poprawiła włosy i podniosła się z uśmiechem na przyjęcie gościa.
— Bardzo się cieszę, że pan przyszedł — mówiła, podając rękę Frankowi — usiądź pan, proszę, a każę natychmiast podać czarną kawę z likierem.
— Nie, dziękuję — odparł Frank trochę sztywnie — przed chwilą skończyłem obiad u znajomych i piłem już czarną kawę.
— To prawda, widzę, żeś pan w pełnym uniformie, co za zaszczyt dla mego skromnego saloniku. — Ale cóż to znaczy, że nie jesteś pan przy boku panny Inez, była dziś u mnie wraz z Lucy, i mówiła o swoich zaręczynach z panem. Przyjmij pan proszę najserdeczniejsze moje życzenia.
— Dziękuję pani — rzekł sucho Random — przyszedłem tu mimo spóźnionej pory, bo chciałbym z panią pomówić.
— Jaki pan dobry — mówiła spokojnie wdowa, usuwając się z wdziękiem na fotel — dowiedziałeś się pan zapewne, że jestem lekko zaziębioną i z tego powodu nie wychodzę, i odwiedziłeś biedną samotnicę, podaj mi pan proszę wachlarz.
Stosunki wdowy z Frankiem były zawsze bardzo serdeczne, nie zdawała więc sobie sprawy z jego dzisiejszej sztywności.
— Istotnie chciałem panią widzieć — rzekł chłodno Random — spełniając jej życzenie.
Ale czy nie znajduje pani, że jest tu ogromnie duszno, czy mogę otworzyć okno?
— Co panu w głowie, drogi panie, zaziębiłbyś mnie pan na śmierć, mam przecie influenzę.
— Bo widzi pani, te perfumy takie mocne.
— Moje perfumy? Ale za to ślicznie pachną, prawda? Nikt inny niema podobnych. — Mówiąc to, podała Frankowi koronkową chusteczkę silnie naperfumowaną.
Random wziął ją i podniósł do nozdrzy, wciągając jej zapach, a jednocześnie niezrozumiały błysk tryumfu zaświecił w jego oczach.
— Więc nikt prócz pani nie używa takich perfum?
— Przynajmniej nikt w Anglii. Przysyłają mi je corocznie z Chin, a że jestem o nie bardzo zazdrosną, nie daję nikomu, nawet Łucyi, która mię o to nieraz prosiła.
— A mogłaby pani na to przysiądz?
— Szczególne pytanie! — Ale prawda, że zapach ten jest bardzo miły?
— I bardzo trwały — dodał Frank, patrząc jej prosto w oczy.
— Cóż to ma znaczyć?
— Że leczysz się nim pani zapewne z kataru, którego się nabawiłaś w swojej wczorajszej wycieczce.
— Wycieczce? Przecież nie wychodzę.
— Byłaś pani wczoraj w Londynie, aby tam wrzucić list.
Usłyszawszy te słowa, mała wdowa zbladła pod różem, który miała na policzkach, a ręka jej ścisnęła tak mocno wachlarz, że ten trzasnął na drobne kawałki.
— Nie byłam wcale w Londynie — syknęła z gniewem.
— Owszem, wyprawiałaś pani stamtąd ten list wczoraj o siódmej wieczorem. — Mówiąc to, podsunął jej przed oczy anonimową kartkę.
Pani Jascher była blizką omdlenia. — Uniosła się z trudnością z fotelu, mówiąc:
— Nie rozumiem, co to ma znaczyć. — Nie jeździłam wcale do Londynu, nie wyprawiałam żadnego listu. Jeżeli pan przyszedłeś tutaj, żeby mnie obrażać...
— Niema w tem chyba obrazy — rzekł spokojnie Random — że zadam pani kilka pytań. Otrzymałem dziś list anonimowy z Londynu, pismo było zmienione ale mimo tylu ostrożności, zapomniałaś pani o jednem. Te perfumy...
— Moje perfumy! — zawołała mimowolnie pani Jascher, widząc, że dała się złapać.
— Tak jest, list był przesiąknięty zapachem który natychmiast poznałem. — A że pani sama upewniasz, że nikt w Anglii nie używa podobnych perfum...
— Ależ to wszystko kłamstwo! — przeczyła rozpaczliwie wdowa — nie pisałam żadnego listu, pan jesteś łotrem, który chce zgubić niewinną kobietę.
Polor światowy opadał z niej w tej chwili, odsłaniając zwyczajną awanturnicę.
Random oburzony, nie myślał jej także oszczędzać.
— Nie wypieraj się pani daremnie, sprawdziłem już każdy krok pani, widziano panią na stacyi i poznano panią.
— To niemożliwe, byłam przecie... — tu urwała, widząc, że się niebacznie zdradza.
— Tak, byłaś pani przebrana i osłonięta gęstym woalem — ale to nic nie pomogło. Słowem, to pani napisałaś do mnie ten list, który jest podłym szantażem. — Proszę mi teraz wytłumaczyć.
— Nie mam nic do wytłumaczenia — broniła się uparcie wdowa — nie pisałam do pana żadnego listu.
— Jeżeli tak, zwrócę się natychmiast do policyi — rzekł Random kierując się ku drzwiom.
Pani Jascher pobiegła za nim.
— Na miłość Boga, nie rób pan tego.
— Więc powiedz mi pani, kto zamordował Sidneja Bolton.
— Przysięgam, że nie wiem.
— To być nie może, pisałaś przecież w tym liście, że możesz dostarczyć dowodów za lub przeciw morderstwu.
— Mimo to nie wiem nic, potrzebowałam pieniędzy, wymyśliłam więc to wszystko, aby je od pana wydobyć.
— Pięćset funtów! ładny grosz — rzekł sarkastycznie Random, chowając list do kieszeni. — Nigdybym panią o to nie posądzał.
Pani Jascher wstała załamując ręce.
— Słuchaj pan — rzekła. — Dotąd zwodziłam pana, ale teraz powiem całą prawdę.
— O morderstwie?
— Nie, o morderstwie nic nie wiem, tylko o sobie.
Random w zruszył ramionami.
— Więc najpierw o sobie, potem opowiesz mi pani szczegóły zbrodni.
— Przysięgam, że o tem nic nie wiem, list który do pana pisałam, jest kłamstwem.
— Więc przyznaje pani, że go pani pisała.
— Przyznaję, niemam już sił na dłuższą walkę.
— Jaką walkę?
— Z nędzą. Nic tylko długi. Wierzyciele.
— Przecież odziedziczyłaś pani majątek?
— To także kłamstwo. Nie miałam żadnego brata, nie znam wcale Chin, mimo, że otrzymuję stamtąd rzeczywiście owe perfumy, jako podarunek noworoczny. Mimo to nie jestem wcale tak złą, za jaką mnie pan uważasz. Chciałam po prostu wyjść za profesora Bradock i ustalić przez to swój los. Potrzebowałam tych pięciuset funtów, aby je pożyczyć profesorowi na jego badania, a sądząc, że pan jest bogaty, zwróciłam się do pana z tem żądaniem. Myśl do tego podało mi oskarżenie Herveya, wtedy napisałam ten list.
— Miałaś mnie pani, widzę, za wielkiego głupca.
— Rzeczywiście, nie przypisywałam panu wiele sprytu, a przecież dowiodłeś pan zręczności dużo, odkrywając moje plany. Mój list miał jedynie na celu zdobycie grosza, ale teraz... teraz...
— Teraz — rzekł, wstając Random — pójdę natychmiast do profesora, i ostrzegę go, kim pani jesteś.
— I wydacie mnie w ręce policyi.
— Nie, tego nie zrobię, za długo byłem gościem pani i znajomym, dostateczną chyba będzie karą dla pani, gdy nie zostaniesz żoną profesora. Nie próbuj jednak pani uciekać, bo jesteś nam niezbędnie potrzebną dla odkrycia mordercy Boltona. — Zresztą wszelkie usiłowania byłyby daremne, bo każę panią strzedz jednemu z moich żołnierzy.
— To jakbyś mnie wydawał w ręce policyi?
— Nie — to zupełnie co innego — żołnierz spełniać będzie mój rozkaz, nie wiedząc o co chodzi.
— Myślałam, że się pan gorzej ze mną obejdzie. Czy zobaczę pana jeszcze?
— Przyjdę tu jutro, po widzeniu się z profesorem i raz jeszcze nie radzę pani próbować ucieczki.

To rzekłszy wyszedł.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Fergus Hume i tłumacza: anonimowy.