Zielony Promień/XXII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Zielony Promień |
Rozdział | XXII. Zielony promień |
Pochodzenie | Promień Zielony i Dziesięć godzin polowania |
Wydawca | J. Czaiński |
Data wyd. | 1887 |
Druk | J. Czaiński |
Miejsce wyd. | Gródek |
Tłumacz | Stanisław Miłkowski |
Tytuł orygin. | Le Rayon vert |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cała powieść Cała książka |
Indeks stron |
W kilka minut później pod błogiem wrażeniem świeżego powietrza, w głębi groty Clam Shell, miss Campbell odzyskała nareszcie przytomność. O niebezpieczeństwie jakie jej zagrażało nie miała najmniejszego pojęcia, a może nawet już zapomniała o niem.
Nie mogła jednak jeszcze mówić, ale na widok swego zbawcy łzy spłynęły po jej twarzy, wyciągnęła doń rękę i uścisnęła z serdecznością.
Brat Sam i brat Sib, nie mówiąc ani słowa, z kolei uścisnęli młodzieńca. Pani Bess ukłoniła się mu z wyrazem pełnym szacunku, a poczciwy Partridge miał wielką ochotę ucałowania go jak syna.
Następnie wszyscy nadzwyczaj znużeni, udali się na spoczynek gdzie kto mógł, i noc przeminęła spokojnie.
Wrażenia jednak, jakich doznali w dniu tym nigdy nie zagładzą się w ich umysłach i pozostaną na zawsze w pamięci.
Nazajutrz, kiedy miss Campbell spoczywała jeszcze na łożu przyrządzonem jej w rogu groty Clam-Shell, bracia Melvill wziąwszy się pod ręce przechadzali się na drodze wiodącej do groty.
Nie mówili wcale, ale znając się tak dobrze nie potrzebowali porozumiewać się wyrazami. Zawsze oba podnosili głowę i poruszali nią w prawą stronę, gdy na coś się wzajemnie zgadzali, a poruszali głowami na lewo, gdy się nie zgadzali. Czyliż jednak mogli zataić przed sobą, że Olivier Sinclair z narażeniem własnego życia uratował miss Campbell? Teraz zatem pierwsze ich plany zostały odnowione. W tej milczącej rozmowie bracia Sam i Sib powiedzieli sobie bardzo wiele rzeczy, tak, że prawie ułożyli plan pierwiastkowy. W ich oczach Olivier nie był Olivierem. Był on istotnym Aminem prawdziwym bohaterem epopei gaelickiej.
Ze swej strony Olivier Sinclair pozostawał pod wrażeniem niezmiernie przykrem. Pragnął on koniecznie pozostać samym ze sobą, aby uspokoić się po wrażeniach, aby uspokoić równie niezmiernie wzburzony umysł. Czuł się mocno zakłopotany w obec braci Melvill, bo zdawało mu się, że stojąc tam ciągle na widoku, pomyśli ktoś, że pragnie koniecznie nagrody za swój czyn szlachetny.
Dla tego też zwrócił się w przeciwną stronę i zaczął przechadzać się po płaszczyźnie wyspy.
W tej chwili wszystkie jego myśli były skierowane ku miss Campbell. O niebezpieczeństwie, na jakie był narażony nie pamiętał wcale. To właśnie, co sobie przypominał, były godziny spędzone przy Helenie w grocie Fingala, w tem schronieniu zupełnie ciemnem, kiedy połączeni byli oboje wzajemnym uściskiem, aby się bronić naporowi fali.
Widział przy blasku błyskawic uroczą postać młodej dziewicy, bladą ale pełna odwagi, stojącą silnie w obec nawalnicy, jak dobry geniusz! Słyszał jak mówiła: Jakto ty wiedziałeś o tem... Kiedy jej opowiedział o czynie, jak wówczas na statku Glengarry prosiła za nim, aby posłano im na pomoc okręt. Wyobrażał sobie owo schronienie, w którem dwoje ludzi kochających się wzajemnie, pozostawało w uścisku złączeni nie tylko ciałem, ale i myślą, nie tylko fizycznie, ale i moralnie, duchowo. Tam nie było wcale ani miss Campbell, ani pana Sinclair, tam była Helena i Olivier, gdy im śmierć groziła, oddychali oboje nowem życiem!
Takie myśli zaprzątały głową młodzieńca, gdy się przechadzał po płaszczyźnie wyspy Staffa. Jakkolwiek pragnął powrócić do miss Campbell niewidzialna siła zatrzymywała go na miejscu, ponieważ wówczas ona by zapewne mówiła, a on sobie życzył aby milczała.
Jednakże po straszliwej nawałnicy, powietrze oczyściło się znakomicie i horyzont okazał się w całym swoim blasku. Nie było ani jednej chmury, lazur horyzontu zdawał się być przeźroczystym. Słońce doszło do swego zenitu jakkolwiek w pewnem oddaleniu, zdaleka przesuwały się pary wodne w postaci lekkich obłoczków.
Olivier Sinclair z głową rozgorączkowaną wpatrywał się z rozkoszą w lazur nieba, oddychał z całą przyjemnością czystem powietrzem morza.
Nagle dziwna myśl, jakby dawno zapomniana ożywiła go, gdy patrzył na tę przestrzeń tak jasną horyzontu i powierzchnie spokojnego morza.
— Zielony promień! zawołał. Jeżeli kiedykolwiek, to obecnie niebo przedstawia wszelką pewność, że promień zielony ukaże się naszym oczom. Miss Campbell nie spodziewa się wcale, że po wczorajszej burzy, niebo dziś obdarzy ją upragnionem zjawiskiem. Potrzeba... Potrzeba koniecznie... uprzedzić ją o tem natychmiast.
Olivier Sinclair szczęśliwy, że znalazł nareszcie usprawiedliwiony powód ujrzenia Heleny, udał się wprost do groty Clam Shell.
W kilka chwil później znalazł się wobec miss Campbell i braci Melvill, którzy przypatrywali się mu z czułością, a pani Bess wyciągnęła do niego rękę.
— Miss Campbell jest daleko lepiej... mówiła pani Bess. Widzę to... Siły na nowo zdaje się powróciły.
— Tak jest, panie Olivierze, odpowiedziała miss Campbell, która zdawała się być nadzwyczajnie wzruszoną na widok młodego malarza.
— Sądzę, że uczynisz pani bardzo dobrze, gdy zechcesz wyjść i odetchnąć cokolwiek zdrowem powietrzem nadmorskiem.
— Pan Sinclair ma słuszność, rzekł brat Sam.
— Najzupełniejszą, dodał brat Sib.
— A nadto muszę panią uwiadomić o wszystkiem, jeżeli ma się rozumieć nie zawiodą mnie oczekiwania. Oto za kilka godzin najdalej, spełni się niewątpliwie najgorętsze pani życzenie.
— Najgorętsze życzenie? szepnęła jakby pytając się sama siebie.
— Tak jest; niebo jest czyste jak łza i zdaje się, że słońce zajdzie bez najmniejszej chmury.
— Czy podobna? zawołał brat Sam.
— Czy to możliwe? dodał brat Sib.
— Mogę nawet z pewnością twierdzić, że dzisiejszego wieczora ujrzemy niewątpliwie Zielony promień!
— Zielony promień! powtórzyła miss Campbell.
Zdawało się, że szuka w swej pamięci, co to ma znaczyć ten jakiś promień zielony.
— A, tak, słusznie, odpowiedziała. Przybyliśmy tutaj po to jedynie, aby ujrzeć promień zielony.
— Chodźmy! Chodźmy! zawołał wesoło brat Sib, uradowany tem, że mógł swoją siostrzenicę uwolnić od jakiegoś dziwnego usposobienia i sprawić jej rozrywkę. Chodźmy na drugą stronę wyspy.
— Zjemy obiad cokolwiek później, dodał równie uszczęśliwiony brat Sam.
Była godzina 5 popołudniu.
Pod przewodnictwem Oliviera Sinclair, cała rodzina nie wyłączając nawet pani Bess i wiernego Partridge, udała się ku przeciwnej stronie wyspy dla zajęcia odpowiedniego stanowiska. Być może, że w tem było trochę uprzedzenia, ale zdawało się wszystkim, że słońce nigdy nie jaśniało tak wspaniale. Zdawało się, że po tylu smutnych przejściach, po tylu zawodach, po podróży odbytej z Helensbourgh’a aż do wyspy Staffa nareszcie upragnione zjawisko ukaże się ich oczom.
Co się tyczy braci Melvill, byli niezmiernie ucieszeni tą szczególną jasnością niebieskiego stropu. Zdawało się im, że słońce zajdzie koniecznie bez najmniejszej chmury. Prosili prawie ową gwiazdę aby nareszcie raz dostarczyła im upragnionej przyjemności.
Porozumiawszy się ze sobą spojrzeniami poczęli deklamować ustępy ulubionego poety:
— „O gwiazdo co przepływasz ponad naszemi głowami, okrągła jak naramienniki naszych ojców, zkąd pochodzi twoje nigdy nie wyczerpane światło?“
— „Płyniesz po niebie pochodem majestatycznym. Gwiazdy inne nikną w obec ciebie na horyzoncie. Księżyc zimny i blady ukrywa się przed tobą na zachodzie. Poruszasz się samo, o słońce!“
— „Któż może być towarzyszem twego biegu? Księżyc ginie na niebie, ty zawsze jesteś jednem i tem samem. Nieustannie rzucasz snopy światła na ziemię.“
— „Gdy huczy piorun i płynie błyskawica, wypływasz w całej swej piękności i śmiejesz się z nawałnicy.“
Wszyscy pod tym wpływem szczególnego zadowolenia udali się aż na ostatnie krańce wyspy, aby obserwować pełnią morza. Usiedli na złomie skalistym, w obec horyzontu, który nie zaćmiony, był jasnym jak przezrocze!
W tej chwili nie było Aristobulusa, któryby masztem swej szalupy, lub dymem z wystrzału zasłonił tarczę słoneczną, widzialną z krańców wyspy Staffa.
Wreszcie zawiał ostatni wiaterek i uspokojone fale morza spoczęły. Cała przestrzeń wydawała się jak olbrzymia płyta zastygłego kryształu.
Wszystko składało się na uświetnienie spodziewanego fenomenu.
Nagle Partridge po upływie może godziny zawołał wyciągając rękę:
— Żagiel!
— Żagiel? Czyliżby miał cel rozminąć się dla zasłonięcia słonecznej tarczy? Byłożby to już więcej jak fatalność!
— Żagiel ten płynął pomiędzy ujściem wyspy Jona, a całą rozległością wyspy Mull. Lawirował bardzo ostrożnie i wreszcie wynurzył się jako okręt.
— To Clorinda, rzekł Olivier Sinclair, a ponieważ kieruje się ku stronie wschodniej wyspy, przepłynie więc swobodnie bez zasłonięcia tarczy.
Rzeczywiście była to Clorinda, która zwróciwszy się ku południowej stronie wyspy, następnie zarzuciła kotwicę naprzeciw groty Clam-Shell.
Wszystkie spojrzenia tam się skierowały.
Słońce już zachodziło z nadzwyczajną szybkością, na falach oceanu drżały pokłady jakby ruchomego srebra, rzucone z tarczy słonecznej. Wkrótce zmieniły się w przebłysk złotawy, a w końcu blask ten pociemniał kolorem wiśniowym. Oko ludzkie nie widziało nic więcej prócz jakiejś krwawej łuny, i kół żółtych, które nieustannie przepływały jak barwy w kalejdoskopie. Zlekka rozwinęła się jakaś taśma podobna do ogona wlokącego się komety i odbiła w przezroczu wód; podobna ona była do płatków spadającego z góry srebra, a potem płaty te poczęły blednąc.
Nic nie ćmiło jasności zachodzącego słońca. Nie można było wątpić ani na chwilę o pojawieniu się fenomenu.
Wkrótce słońce znikło poza linię horyzontalną. Kilka promieni rzuconych jak płynne smugi złota rozjaśniły krańce wyspy Staffa.
Wyspa Mull i inne będące nieco w tyle zapłonęły jakby ogniem.
Nakoniec ostatni rąbek wielkiej tarczy słońca zlał się z krańcową linią granicy horyzontu.
— Promień zielony! Promień zielony! zawołali bracia Melvill, Bess i Partridge, których wzrok w ciągu ¼ sekundy odbijał barwę cudownej zieloności.
Tylko Olivier i Helena nic zgoła nie widzieli, wpatrując się w samych siebie.
W chwili pojawienia się zielonego promienia myśli ich płynęły gdzieindziej.
Helena wprawdzie widziała promień, ale promień oczów Oliviera, jak równie tenże lazur spojrzenia ukochanej Heleny.
Tymczasem słońce zupełnie zaszło i promień zielony straconym był dla nich obojga.