Promień Zielony i Dziesięć godzin polowania/całość

<<< Dane tekstu >>>
Autor Juliusz Verne
Tytuł Promień Zielony i Dziesięć godzin polowania
Wydawca J. Czaiński
Data wyd. 1887
Druk J. Czaiński
Miejsce wyd. Gródek
Tłumacz Stanisław Miłkowski
Tytuł orygin. Le Rayon vert
Dix heures en chasse
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron
PROMIEŃ ZIELONY
i
DZIESIĘĆ GODZIN POLOWANIA
przez
JULJUSZA VERNE
przekład
Stanisława Miłkowskiego.





GRÓDEK.
Nakładem i drukiem J. Czaińskiego.
1887.


I.
Brat Sam i brat Sib.

— Bet!
— Beth!
— Bess!
— Betsey!
— Betty!
Tyle z kolei imion wywołano w wspaniałym apartamencie w Helensburgh, w ten sposób bowiem, wiedzeni dziwną manią brat Sam i brat Sib, zwykli przywoływać gospodynię domu.
W tej chwili jednak, pomimo tak pieszczotliwego zdrobnienia imienia Elżbiety, nie pokazała się wcale ta dzielna kobieta, którą jej panowie musieli przywołać całem imieniem.
Natomiast w własnej osobie, z czapką w ręku, pojawił się we drzwiach apartamentu intendent Partridge.
Partridge zwracając się do dwóch osób pięknie odżywionych, siedzących w framudze okna, którego trzy spłaszczone kwadraty elegancko rysowały się na fasadzie budowli, rzekł:
— To panowie wołali panią Bess, ale jej nie ma w mieszkaniu.
— Gdzież ona jest? Partridge?
— Towarzyszy miss Campbell, która przechadza się w parku.
I Partridge z powagą oddalił się, spełniając rozkaz wydany ręką dwóch osób.
Był to brat Sam i Sib, czyli mówiąc właściwie, brat Samuel i brat Sebastyan, wujowie miss Campbell. Bracia, z urodzenia Szkoci, pochodzący z prastarego domu, z starożytnego klanu Wysokiej Ziemi, liczyli sobie razem lat 112, z małą różnicą piętnastu miesięcy miedzy starszym bratem Sam, a młodszym bratem Sib.
Do naszkicowania w kilku pociągach tych prototypów honoru, dobroci, poświecenia, wystarczy napomknienie, że całe swoje życie, całą przyszłość poświęcili swojej siostrzenicy. Byli braćmi jej matki, która w rok po swojem owdowieniu, przeniosła się do wieczności zachorowawszy śmiertelnie. Sam i Sib Melvill pozostali tedy sami na tym świecie jedynymi opiekunami maluchnej sierotki. Doznając jednakowego dla niej uczucia, żyli dla niej, myśleli i marzyli o niej.
Dla niej to wyrzekli się ożenienia, pozostali kawalerami, bez najmniejszego żalu, ponieważ byli tak usposobieni, że jedynym celem ich życia była rola opiekunów. Należy jeszcze przy tem dodać: że starszy odgrywał rolę ojca, młodszy odgrywał rolę matki dziecięcia. Często też zdarzało się, że miss Campbell pozdrawiała ich w sposób bardzo naturalny:
— Dzień dobry, ojcze Sam; jakże zdrowie mamy Sib?
Do kogóż przyrównać najstosowniej tych dwóch wujów, nie mających wielkiej zdolności do prowadzenia interesów, jeżeli nie do tych dwóch miłosiernych negocyantów, tak dobrych, tak zgodnych, tak uczuciowych, jeżeli nie do dwóch braci Cheeryble z miasta Londynu, istot najdoskonalszych jakie kiedykolwiek stworzyła imaginacya Dickensa! Niepodobna znaleść odpowiedniejszego podobieństwa i choćbyśmy musieli posądzać autora o zapożyczenie ich typów z arcydzieła p. t. Mikołaj Nichleby, nikt nie mógłby żalić się na tę pożyczkę.
Sam i Sib Melvill, połączeni przez małżeństwo ich siostry z boczną linią starożytnej rodziny Campbell, nigdy się nie rozstawali ze sobą. Jednakowe wykształcenie uczyniło ich podobnymi również pod względem moralnym. Pobierali oni wspólnie nauki w jednem i tem samem kolegium, w jednej i tej samej klasie. A ponieważ definiowali jednakowo, jednakowe mieli idee o wszystkiem, i ponieważ idee te wyrażali prawie jednemi i temi samemi frazesami, przeto co jeden rozpoczynał, drugi dokończał z tym samym naciskiem w głowie, z tym samym ruchem. Jednem słowem, te dwie istoty stanowiły jedno ciało, z małą różnicą w kompleksyi fizycznej. Rzeczywiście, Sam był nieco wyższego wzrostu, za to Sib więcej pełny, ale mogli śmiało zmienić swe włosy już siwe, przenieść je z jednej głowy na drugą, w niczem nie odmieniając charakteru ich szlachetnych postaci, na każdej bowiem z nich odciskała się ta sama zacność pochodzenia z klanu Melvill.
Czyliż potrzebujemy dodawać że nawet ich odzież, wedle prostej dawniejszej mody, pod względem doboru prawdziwego angielskiego sukna, zdradzała jednakowy gust; z małą, drobną, nieznaczącą różnicą w takowym, bo istotnie Sam lubił kolor ciemno niebieski, Sib zaś barwę ciemnego kasztana.
Doprawdy któżby nie chciał żyć w przyjaźni z tymi dwoma dzielnymi ludźmi? Przywykli do przemierzania życia jednym i tym samym krokiem, zatrzymywali się bez wątpienia w pewnem nieznaczącem oddaleniu jeden od drugiego, gdy nareszcie nadeszła chwila ostatecznego zatrzymania się. W każdym razie te dwa ostatnie filary domu Melvill odznaczały się trwałością i wytrzymałością. Zmuszeni oni byli podpierać oddawna starożytną potęgę ich rasy, datująca się od XIV stulecia, epokę epiczną, Roberta Bruce i Wallace, heroiczną, podczas której to Szkocya odwołała się do Anglii o prawa własnej niezależności.
Lecz jeżeli Sam i Sib Melvill nie mieli dość sposobności do walczenia za pomyślność kraju, jeżeli ich życie, mniej ruchliwe, spłynęło w spokoju i wygodach, jakie zapewniał im majątek, nie należy im z tego powodu czynić wyrzutu, ani też posądzać że się wyrodzili. Przeciwnie, czyniąc dobrze, w dalszym ciągu utrzymywali tradycyę ich przodków.
Obaj odznaczając się silnem zdrowiem, nie mieli sobie do wyrzucenia najmniejszego ekscesu, a jeżeli, jak i wszyscy musieli się starzeć, to starość ta nie pozbawiała ich młodzieńczości, tak pod względem umysłu, ducha jako i ciała.
Być może mieli jakieś wady, któż jest bowiem bezwzględnie doskonałym? Wadą tą było urozmaicanie rozmowy obrazami i cytacyami czerpanemi z sławnego kasztelana z Abbotsford, lub po prostu z poematów epicznych Ossiana, dla których przejęci byli namiętnem uwielbieniem. Któż jednak z krainy Fingala i Walter-Scotta, mógł im to mieć za złe?
Dla dokończenia tego obrazu ostatniem posunięciem pędzla, wypada zaznaczyć, że byli namiętnymi amatorami zażywania tabaki. Lecz nikt nie wie, że godłem trafikantów w Zjednoczonem królestwie był najczęściej namalowany na szyldzie dzielny Szkot, z tabakierką w ręku, pyszniący się narodowym, tradycyjnym strojem. Otóż bracia Melvill mogliby wybornie figurować na jednym z miedzianych szyldów, zawieszonych pod daszkiem jakiego kramu. Zażywali oni tyle, a może nawet więcej tabaki, niż którykolwiek z mieszkańców powyżej lub poniżej rzeki Tweed. To było tylko szczególnem, że posiadali jedną tylko, ale olbrzymią tabakierę. Sprzęt ten ruchomy przechodził kolejno z kieszeni jednego do kieszeni drugiego. Był to rodzaj ruchomego połączenia miedzy nimi. Ma się rozumieć, odczuwali oni potrzebę prawie w jednej chwili i dziesięć razy co najmniej na godzinę wciągania wybornego proszku nikotyny, jaki sprowadzali z Francyi. Skoro jeden z nich z głębokości kieszeni wydobył tabakierkę, obadwaj naraz czuli pociąg do zażycia i kiwnąwszy potem głowami wzajemnie sobie życzyli: Niech nas Bóg błogosławi.
Koniec końcem, dwóch tych prawdziwych dzieciaków, brat Sam i brat Sib, nie miało pojęcia o realnem życiu; mniej jeszcze o rzeczach praktycznych tego świata; mianowicie w sprawach dotyczących przemysłu, skarbowości i handlu, i nie okazywali też chęci zapoznania się z niemi bliżej; w polityce, być może z przekonania Jakóbini, zachowali nieco uprzedzenia do dynastyi panującej w Hanowerze, myśląc o ostatnim Sztuarcie, tak jak Francuz mógłby myśleć o ostatnim Walezyuszu; w rzeczach dotyczących uczucia, jeszcze bardziej byli nieświadomi.
A jednakże bracia Melvill mieli tylko jedna ideę: patrzeć jasno w serce miss Campbell, odgadywać jej najtajniejsze życzenia, kierować nimi jeżeli będzie można, rozwijać jeżeli tego zajdzie potrzeba i w końcu wydać za mąż za jakiego dzielnego chłopca wedle własnego wyboru, który powinienby ją koniecznie uszczęśliwić.
Słysząc ich rozmowę, możnaby domyśleć się, że rzeczywiście wynaleźli podobnie dzielnego chłopca, na którego barkach miał spocząć ten przyjemny ciężar.
— Więc Helena wyszła, bracie Sib?
— Tak bracie Sam; ale oto piąta godzina nie spóźni się zatem ze swym powrotem do domu.
— A skoro wejdzie...
— Sadzę, bracie Sam, że należy nam rozmówić się z nią stanowczo.
— Za kilka tygodni, bracie Sib, nasza córka skończy lat ośmnaście.
— Wiek Diany Vernon, bracie Sam. Czyliż nie jest równie powabna jak urocza heroina Rob-Roy’a?
— Tak, bracie Sam, już to pod względem wdzięcznych ruchów...
— Głębokości umysłu...
— Oryginalności myśli...
— Przypomina więcej Dianę Vernon niż Florę Mac Ivor, wielką i wspaniała postać Wawerleya.
Bracia Melvill dumni ze swych narodowych pisarzy, cytowaliby jeszcze i inne imiona heroin z Antykwaryusza, Guy Mannering’a, Opata klasztoru, Pięknej córki z Perth, zamku de Kenilsworth i t. d.[1] ale wszystkie nie dałyby się porównać z miss Campbell.
— Jest to krzak róży zbyt szybko rozwinięty, bracie Sib, dla którego odpowiednim...
— Jest opiekun, bracie Sam. Otóż pozwalam sobie wnioskować że najlepszym opiekunem...
— Byłby niewątpliwie mąż, bracie Sib... ponieważ puściłby korzenie w tym samym gruncie...
— I rósłby naturalnie, bracie Sam, wraz z młodziuchnym krzakiem róży, któryby pielęgnował.
Obaj bracia Melvill, wujowie, odnaleźli tę metaforę w dziele: Doskonały Ogrodnik. Bez wątpienia byli z niej zadowoleni, ponieważ wywołała równocześnie na ich ustach uśmiech. Otwarta została wspólna tabakiera przez brata Sib, który delikatnie zanurzył w niej dwa palce i potem przeszła do brata Sama, a ten wziąwszy spory niuch tabaki, schował ją do kieszeni.
— Więc zgadzamy się na jedno, bracie Sam?
— Jak zawsze, bracie Sib.
— Nawet w wyborze opiekuna?
— Czyliż możnaby znaleść więcej sympatycznego, więcej przypadającego do gustu Heleny człowieka niż młody uczony, który w wielu razach, okazał nam tak szlachetne uczucie...
— Tak poważny...
— Rzeczywiście byłoby trudno. Ukształcony, posiadający stopień naukowy Uniwersytetu w Oxfordzie i Edinburgu.
— Fizyk jak drugi Tyndall...
— Chemik jakby sam Faraday...
— Pojmujący przyczyny wszelkich przedmiotów na tym padole ziemi, bracie Sam.
— Którego nie można pochwycić na nieznajomości czegokolwiek, bracie Sib.
— Pochodzący ze znakomitej rodziny hrabstwa Fife a przytem posiadacz dostatecznego majątku...
— Nie mówiąc o powierzchowności przyjemnej, nawet z temi okularami oprawionemi w aluminium.
Okulary tego bohatera czy byłyby z miedzi, z niklu lub też za złota, nie stanowiłyby dla braci Melvill powodu do zerwania układu. Co prawda, narzędzia te optyczne bardzo odpowiednie dla młodych uczonych albowiem nadają ich fizyognomiom, stosownie do życzenia wielką powagę.
Ale czy ten ustopniowany fizyk, chemik, nada się miss Campbell? Jeżeli miss Campbell byłaby podobną do Diany Vernon, to wiadomo, że Diana odczuwała dla owego uczonego kuzyna Rashleigh tylko przyjaźń i nie poślubiła go wcale, jak o tem przekonywa zakończenie dzieła.
Nie wzbudzało to wcale obawy w obu braciach. Jako starzy kawalerowie nie mieli w tym względzie najmniejszego doświadczenia, byli nie kompetentni w tego rodzaju wypadkach.
— Już się często ze sobą spotykali, bracie Sib, i nasz młody przyjaciel nie zdawał się być obojętnym na piękność Heleny.
— Wierzę temu bracie Sam. Boski Ossian, gdyby chciał uwiecznić pieśnią jej Cnoty, piękność i wdzięki, nazwałby ją niezawodnie Moiną to jest kochaną przez wszystkich.
— A co najmniej nadałby jej imię Fiona, bracie Sib, czyli inaczej mówiąc nazwałby ją pięknością jakiej nie było równej w epoce gaelickiej!
— Wszak można prawie odgadnąć, bracie Sam, że następne wyrazy wypowiadał o naszej Helenie:
„Opuściła schronienie, gdzie wzdychała tajemniczo i okazała się w całej swej piękności jak księżyc w mglistej stronie wschodu...“
— W blasku uroczych wdzięków, które ja otaczały niby promienie, bracie Sib, a szelest jej lekkich kroków wpadał do ucha jak przyjemna muzyka!
Szczęściem obaj bracia, powstrzymali się od dalszych cytacyi schodząc z zachmurzonego nieco nieba do krainy rzeczywistości.
— Nie wątpliwie, rzekł jeden z nich, jeżeli się nasza Helena podoba młodemu uczonemu, nie zaniedba i on podobać się jej także...
— Co zaś do niej, bracie Sam, jeżeli jeszcze nie zwróciła uwagi, na jego niezaprzeczone przymioty, któremi obficie udarowała go natura...
— Bracie Sib, wypadek wyjątkowy, ponieważ jeszcze nic nie mówiliśmy jej że to już czas do pomyślenia o pójściu za mąż...
— Ale w dniu, w którym będziemy się starali skierować jej myśli ku temu celowi, skoro zapytamy się czy nie ma co przeciwko mężowi, lub przeciwko małżeństwu...
— Nie omieszka odpowiedzieć: tak, bracie Sam.
— Jak ten znakomity Benedykt, bracie Sib, który zbyt długo opierając się...
— Skończył oświadczeniem się i poślubił Beatryczę.
Otóż w taki sposób układały się plany dwóch wujów miss Campbell i rozwiązanie takowych wydawało się im tak naturalne jak w komedyi Shakespeare’a.
Powstali jakby wiedzeni jedną myślą. Patrzyli na siebie z domyślnym uśmiechem. Zacierali ręce. Była to sprawa skończona, małżeństwo postanowione. Jakież mogłyby nasunąć się przeszkody? Młodzieniec poprosi ich o jej rękę. Młoda dziewczyna udzieli przychylna odpowiedź co nie ulega najmniejszej wątpliwości. Uczyni się zadość przyzwoitości. Należy oznaczyć dzień ślubu.
Rzeczywiście była by to piękna ceremonia. Odbyłaby się w Glasgowie. Nie wybranoby do jej spełnienia katedry Saint Mungo, jedynego kościoła w Szkocyi, który wraz z świątynią Saint-Magnus des Orcades zbudowany został w czasie Reformacyi. Nie! To zanadto olbrzymia budowla, a następnie i bardzo smutna na ceremonią ślubu, który wedle wyobrażeń braci Melvill powinien być tak czarowny jak sama młodość, tak promieniejący jak miłość. Wybiorą raczej kościół św. Andrzeja lub św. Enocha albo św. Jerzego, który należy do dzielnicy miasta więcej arystokratycznej.
Brat Sam i brat Sib dalej rozwijali swe projekta pod formą przypominającą bardziej monologi niż dyalogi, ponieważ był to szereg idących po sobie idei, wypowiadanych w jednakowy sposób. Tak rozmawiając patrzyli przez okno na piękne drzewa parku pod cieniem których przechadzała się teraz miss Campbell; na grzędy zielone otoczone ruchomemi strumieniami wody; na niebo zaciągnięte jasną osłoną co jest właściwością klimatu wyższej Szkocyi. Nie patrzyli na siebie, było to bowiem zbyteczne, ale od czasu do czasu, jakby pod wpływem instynktownej afektacyi chwytano się za ręce, ściskano, niby dla wzajemnego udzielenia sobie myśli, przepływających przez te dwa ciała jak prądy magnetyczne.
Tak jest! Było by to pyszne! Dokonanoby wielkiego i szlachetnego czynu. Biedni mieszkańcy z West-George-Street, gdyby jacy byli, ale gdzież nie ma ubogich i biednych, nie zostaliby zapomnieni przy tej ceremonii. Chyba, ale to nie podobna, miss Campbell wyraziłaby życzenie żeby ślub odbył się cicho; w tym razie, pierwszy raz w życiu wujowie sprzeciwiliby się stanowczo, nie ustąpili by ani w tej sprawie ani w żadnej innej. Z wielką ceremonią na uczcie weselnej zaproszeni piliby na zdrowie państwa młodych wedle starożytnego obyczaju. I oto obaj bracia, za jednym ruchem, podnieśli w górę prawą rękę, jakby dla spełnienia owego zdrowia.
W tej chwili drzwi otworzyły się. Młoda dziewczyna z rumieńcem na twarzy pokazała się na progu. Trzymała w ręku dziennik. Skierowała się ku braciom Melvill i każdego z nich obdarzyła pocałunkiem.
— Dzień dobry, wuju Sam, wyrzekła.
— Dzień dobry, droga córko.
— Jakże zdrowie wuja Sib?
— Wybornie.
— Heleno, rzekł brat Sam, powzięliśmy jeden projekt względem ciebie i musimy się porozumieć.
— Projekt? Jaki projekt? Co uradziliście moi wujowie? pytała patrząc na nich figlarnie.
— Czy znasz młodzieńca nazwiskiem Aristobulus Ursiclos?
— Znam go.
— Nie podoba ci się?
— Dlaczegożby mi się nie podobał, wuju Sam?
— Więc ci się podoba?
— Dla czego ma się podobać? wuju Sib?
— Otóż mój brat i ja po dojrzałem zastanowieniu się, zamierzyliśmy zaproponować ci go jako małżonka.
— Ja mam iść za mąż! Ja? wykrzyknęła miss Campbell i zaczęła się śmiać do rozpuku.
— Nie chcesz iść za mąż? pytał brat Sam.
— W jakim celu?
— Nigdy? dodaje brat Sib.
— Nigdy, odpowiada miss Campbell, z twarzą nadzwyczaj poważną a uśmiechem wesołym na ustach... a przynajmniej dopóty, dopóki nie ujrzę...
— Czego? zawołali razem brat Sam i Sib.
— Dopóki nie ujrzę Zielonego Promienia!


II.
Helena Campbell.

Kolonia zamieszkała przez braci Melvill i miss Campbell, była położona o trzy mile od małego miasteczka Helensbourgh, nad brzegiem Gare-Loch, w jednej z tych malowniczych miejscowości jakie utworzyły się na prawym brzegu Clydy.
W czasie zimy, bracia Melvill i ich siostrzenica zamieszkiwali w Glasgowie, w starożytnym gmachu na ulicy West-George-Street, w dzielnicy arystokratycznej nowego miasta, nie daleko od Blythswood Square. Tutaj bawili oni przez sześć miesięcy, lub krócej, jeżeli ma się rozumieć kaprys Heleny, któremu nie opierali się wcale, nie nakłonił ich do dłuższego pobytu na brzegach Włoch, Hiszpanii lub Francyi. W czasie tych podróży, patrzyli na wszystko oczami ukochanej pupilki, szli tam, gdzie się jej iść podobało, zatrzymywali się tam, gdzie uważała za stosowne zatrzymać się, admirując to, co zasługiwało na jej uwielbienie. Następnie kiedy miss Campbell zamknęła swoje album w którym pomieszczała szkice już to ołówkiem, już to piórem, jako wspomnienie po odbytej podróży, powracali do połączonego królestwa i na nowo obejmowali w posiadanie wygodny apartament na West-George-Street.
Już maj zbliżał się do końca gdy brat Sam i brat Sib uczuli gwałtowne pragnienie udania się na wieś. Przypadło to jakoś w tym samym czasie, gdy i miss Campbell objawiła życzenie niemniej stanowcze pożegnania Glasgowa, schronienia się przed hałasem wielkiego przemysłowego miasta, uwolnienia się od kłopotliwych spraw, ujrzenia nieba nie zaciemnionego dymem, odetchnięcia powietrzem nie nasyconym kwasem węglowym, tak jak niebo i powietrze metropolii, którą lordowie tabaczni (Tobano-Lords) założyli, przed kilku wiekami, przeznaczając na wielki handel tego produktu.
Cały tedy dom i państwo i służba, pojechali na wieś.
Helensbourgh jest wioseczką nadzwyczaj przyjemną. Jest to stacya kąpielowa, bardzo uczęszczalna przez tych wszystkich, którym czas pozwala zmieniać spacery nad Clydą na wycieczki już to między jeziorem Katrine już Lomond, co jest zbyt kosztowne dla turystów.
O milę od wioski, nad rzeką Gare-Loch bracia Melvill wybrali sobie najodpowiedniejszą miejscowość do zbudowania willi, ocienionej wieńcem drzew, pośród dwóch strumieni, na gruncie bardzo przydatnym do założenia parku. Powietrze świeże, grzędy przepełnione zielonością, gałki, kwiaty, łąki z ziołami hygienicznemi, tak potrzebnemi dla trzód owiec, stawy z powierzchnią jasną odbijającą się wyraźnie od czarnego dna łożyska wód, po której pływało masy łabędzi, tych cudownych ptaków o których mówi Wordsworth że:
Łabędź się zdwaja na wodzie, płynie bowiem on i jego cień — jednem słowem wszystko to, co natura utworzyła czarownego dla oczów a do czego nie dotknęła się nigdy ręka ludzka, składało się na letnią rezydencyę bogatej rodziny.
Należy jeszcze dodać, że część parku powyżej Gare-Loch, tworzyła czarowny krajobraz. Na prawo widać było uroczą włoską willę należącą do księcia d’Argyle. Na lewo, mała wioseczka Helensbourgh uwydatniała się w szeregu małych domków, malowniczo rozrzuconych nad brzegiem rzeki. W prost na lewym brzegu Clydy, wznosił się port Glasgowa, ruiny zamku Newark i Greenock i las masztów różnofarbnych, co tworzyło panoramę bardzo urozmaiconą, od której niepodobna było oderwać wzroku.
Widok ten jeszcze się bardziej rozwijał, upiększał, dochodził majestatyczniejszych rozmiarów gdy się wstąpiło na główną wieżę willi.
Na ostatniej też kondygnacyi tej wieży, ustrojonej w chorągwie i emblemata narodowe, zwykła była miss Campbell spędzać godziny na marzeniu. Urządziła tu bardzo wdzięczne schronienie, przewietrzne jak obserwatoryum, gdzie mogła czytać, pisać, nawet spać zabezpieczona od wiatru, słońca i od deszczu. Tu ją też najczęściej szukano. Jeżeli zaś nie znajdowała się tutaj, to niewątpliwie, ulegając fantazyi, przechadzała się w aleach parku sama lub w towarzystwie pani Bess, jeżeli nie wyjeżdżała konno do wsi sąsiedniej z wiernym Partridge, galopując gwałtownie tak, że intendent musiał nieustannie popędzać swego konia by nie pozostał w tyle.
Pomiędzy liczną służbą willi, wypada wyróżnić szczególniej te dwie osoby, tych zacnych sług, którzy do późnego wieku pozostali wierni rodzinie Campbell.
Elżbieta „Luckie“ (matka), jak zwykli tu nazywać gospodynię, liczyła sobie tyle lat wieku, ile lat nosiła u pasa klucze, a miała ni mniej, ni więcej, jak 45 lat. Była to prawdziwa gospodyni, poważna, lubiąca porządek, roztropna i z wielkim taktem zarządzała domem. Zdawało się jej nawet, że wychowała obu braci, chociaż byli od niej starsi; dla miss Campbell żywiła prawdziwie macierzyńskie uczucia.
Przy niej wyrastała inna potężna osobistość, szkot, Partridge; sługa oddany duszą i ciałem swemu państwu, jak to bywa zawsze z ludźmi pochodzącemi z tego samego co on klanu. Nigdy nie zmieniał stroju narodowego, nosił się wedle tradycyi górala; beret niebieski ubrany w pstre kolory, tartan albo raczej surdut jaki noszą miejscowi górale, który mu spadał aż do stóp, pod spodem zaś rodzaj dziwnego rodzaju spodnicy, torbę myśliwską zrobioną z futra i wysokie nagolenniki oraz trzewiki, w guście sandałów zdziałane z krowiej skóry.
Pani Bess do prowadzenia domu i Partridge do jego strzeżenia aż nadto wystarczali, nie potrzeba więcej służby, jeżeli się chce być zupełnie spokojnym na tym padole ziemi.
Widzieliśmy bez wątpienia Partridge w chwili kiedy wezwany przez braci Melvill odpowiedział im na pytanie; wyraził się on wówczas o młodej dziewczynie: miss Campbell.
Gdyby dzielny Szkot nazwał ja miss Heleną, to jest imieniem chrzestnem dopuściłby się wykroczenia przeciwko prawom stopnia herarchicznego; wykroczenia, jakie zwykle zwane jest pod nazwą: snobizmu.
Nigdy rzeczywiście, starsza córka albo jedynaczka rodu szlachetnego, nawet w kolebce nie nosi imienia, jakie otrzymała na chrzcie. Gdyby miss Campbell była córką para, tytułowanoby ją: lady Helena, ale gałąź rodu Campbellów, do którego należała, była poboczną linią i bardzo odległą od rodu Palatyna, Sir Colin Campbell, sięgającego jeszcze czasów wojen krzyżowych, nosiła przeto tytuł miss. Od wielu wieków rozgałęzienie z głównego pnia, rozdzieliło linie starszych przodków tego rodu, do którego należały klany: Argyle, Breadalbane, Lochnell i inne; lecz jakkolwiek przez swego ojca Helena zbyt była oddalona od głównego szczepu, czuła przecież w swych żyłach krew zacnej szlachetnej rodziny.
Jednakże, lubo nie pochodząca z głównej linii, była rzeczywistą szkotką, jedną z szlachetnych cór Thulé z niebieskiem okiem i włosami blond, której portret wykonany przez Findona lub Edwardsa, mógłby śmiało pomieścić się obok Minny, Brendy, Anny Robsart, Flory Mac Ivor, Dyany Vernon, miss Wardour, miss Katarzyny Glover, Mary Avenel, to jest: w albumie znakomitości, w których Anglicy zwykli pomieszczać najpiękniejsze typy swych wielkich romansopisarzy.
Na prawdę miss Campbell była czarującą. Uwielbiano jej piękną postać z niebieskiemi oczami, niby lazur jezior Szkocyi, jak się zwykli malowniczo wyrażać mieszkańcy; jej smukłą kibić, jej dumną postawę, jej twarzyczkę z odcieniem rozmarzenia, do którego mięszała się po części ironia, całą jej postawę odznaczającą się wdziękiem i dystynkcyą.
Miss Campbell nie tylko była piękną ale i dobrą. Bogata przez wujów, nie pyszniła się z tego wcale. Miłościwa, usprawiedliwiała stare przysłowie gaelickie:
Niech ręka, co się otwiera, będzie zawsze pełną.
Przedewszystkiem przywiązana do swego kraju, do klanu, do swej rodziny, była szkotką duszą i ciałem. Jej patryotyczne serce drżało rozkosznie na każdą nótę, jaka przepływała nieraz do niej z gór Highlands.
De Maistre mówił: Jest w nas dwie istoty: jedną jestem ja sam i inna jeszcze.
Ja miss Campbell była to istota poważna, rozsądna, pojmująca życie więcej z obowiązków jak z praw osobistych.
Inną była istota romansowa, cokolwiek skłonna do przesądów, lubiąca opowieści czarodziejskie jakie ma się rozumieć wyłącznie obiegają kraj Fingala; zbliżająca się w pewnym względzie do Lindamirów, tych zachwycających bohaterek romansów rycerskich, lubiła ona wybiegać do sąsiednich dolin, żeby przysłuchywać się „dudom Strathdearne” tak nazywają miejscowi Highlanders[2] wiatr, który dmie w wązkich przejściach i wąwozach.
Brat Sam i brat Sib zachwycali się jednakowo: tą ja miss Campbell i tą inną jej istotą, lecz trzeba przyznać, że o ile tamta czarowała ich, o tyle ta druga czyniła im pewną dystrakcyą, niespodziewanemi wybuchami, wycieczkami w krainy marzeń, polotami ku lazurowemu niebu.
Czyliż to nie ta druga istota spowodowała tak dziwną odpowiedź miss:
— Pójść za mąż? Ja? Zaślubić pana Ursiclos... Zobaczymy. Przypomnimy to sobie!
— Nigdy, odpowiada ja miss. Nigdy! a przynajmniej dopóty, dopóki nie zobaczę zielonego promienia!
Bracia Melvill spojrzeli na siebie nie wiedząc co czynić, gdy tymczasem miss Campbell zasiadła w gotyckim fotelu pomieszczonym we framudze okna.
— Czy słyszałeś o jakimś tam zielonym promieniu? pyta brat Sam.
— Dlaczego koniecznie chce widzieć ten promień? odparł brat Sib.
Dlaczego? Dowiemy się.


III.
Artykuł w Morning Post.

Oto co w tym dniu zamieścił w swych szpaltach Dziennik Morning Post jako wiadomość dla wszystkich zajmujących się osobliwościami fizycznemi świata:
„Czy kiedykolwiek badaliście słońce, gdy ono zachodzi za horyzont morza? — Tak jest, bez wątpienia. Ale czy też zauważyliście ową chwilę w której wyższa część jego tarczy znika musnąwszy poziom wody? — Bardzo przypuszczalnie. Jednakże czy zwróciliście uwagę na zjawisko, wytwarzające się w tym właśnie momencie, gdy promieniejąca gwiazda rzuca ostatnie promienie, zwłaszcza gdy niebo jest bez mgły i jaśnieje w całej czystości swego lazuru? — Być może nie. Otóż przy pierwszej sposobności a nadarza się bardzo rzadko, zauważycie, że nie będzie to, jak dotąd sądzono, promień czerwono-jaskrawy, podrażniający siatkówkę waszego oka, lecz promień zielony, tak cudownego odcienia, takiej zieloności, jakiej nigdy jeszcze nie wytworzyła paletka malarza, na jaką nie zdobyła się natura malując tyle miriadów roślin, ani powierzchnia wód oceanu. Jeżeli w raju znajduje się zieloność, to niezawodnie musi być takiej jak ta barwy, jest ona bez wątpienia, zielonością nadziei!“
Taki artykuł pomieszczony został w Morning Post a z dziennikiem tym właśnie weszła do pokoju miss Campbell. Prosta wiadomość obudziła w niej niezwykły zapał. Odczytała też z równym zapałem wujom, powyżej wymienioną wiadomość, opiewającą pod formą liryczną piękności zielonego promienia.
Ale to, czego nie wypowiedziała miss Campbell było daleko ważniejsze, bo właśnie zielony promień odnosił się do dawnej legendy, na której głębsze znaczenie nie zwracała dotąd uwagi. Legenda miedzy innemi legendami jakie zrodziły się w Wysokim kraju głosiła: „że ten promień posiada własność taką, że kto raz go ujrzy, ten nigdy nie dozna w uczuciach zawodu, że jego pojawienie się rozprasza illuzye i kłamstwo; że nakoniec ten, który będzie miał szczęście ujrzenia go po raz pierwszy, posiędzie zdolność czytania jasno we własnem sercu i w sercu innych.“
Przebaczcie tej młodej szkotce z Wysokiej ziemi jej poetyczną wiarę ożywioną nadspodziewanie przeczytaniem artykułu w Morning Post.
Słuchając miss Campbell, brat Sam i brat Sib patrzyli na siebie zaniepokojeni, zrobiwszy wielkie oczy. Aż dotąd, w ciągu całego życia nie zdarzyło się im ujrzeć zielonego promienia i wyobrażali sobie, że można jednak żyć, nie widząc go wcale. Zdawało się, że Helena miała inne przekonanie i postawiła jako zadanie życia, ujrzeć ów promień koniecznie.
— Ah! to jest to, co nazywają zielonym promieniem, rzekł brat Sam z lekka poruszając głową.
— Tak jest, odpowiedziała, miss Campbell.
— Jaki koniecznie chcesz widzieć, dodał brat Sib.
— A co nastąpi za waszem pozwoleniem moi wujowie i do tego jak najprędzej, jeżeli to nie zrobi wam przykrości.
— Bardzo dobrze a jak go nareszcie ujrzysz...
— Skoro go ujrzę pomówimy wówczas o panu Aristobulusie Ursiclos.
Brat Sam i brat Sib spojrzeli na siebie ukradkiem i uśmiechnęli się z zadowoleniem.
— A zatem idźmy ujrzeć ów Zielony Promień, rzekł jeden.
— Nie tracąc drogiego czasu, dodał drugi.
Miss Campbell zatrzymała ich poruszeniem ręki w chwili, kiedy właśnie otwierali okno w salonie.
— Trzeba czekać zachodu słońca, rzekła.
— Więc dzisiejszego wieczoru... odpowiedział brat Sam.
— Skoro słońce zachodzić będzie na jasnym zupełnie horyzoncie, dodała miss Campbell.
— A zatem po obiedzie, pójdziemy we troje aż do Rosenheat, odezwał się brat Sib.
— Albo po prostu wejdziemy na wieżę, dodał brat Sam.
— W Rosenheat, jak równie i z naszej wieży, odpowiedziała miss Campbell, ujrzymy tylko horyzont rozciągający się nad brzegami Clyde. Tymczasem należy czynić spostrzeżenia i badać słońce zachodzące na horyzoncie nad brzegami morza. Otóż należy do was moi wujowie, abyście w jak najkrótszym czasie ukazali mi błękit owego horyzontu.
Miss Campbell mówiła z taka stanowczością, przytem uśmiechała się tak wdzięcznie, że bracia Melvill zgodzili się na wyznaczenie terminu wykonania tej obietnicy.
— Być może że to nic nagłego, zrobił uwagę brat Sib.
A brat Sam pospieszył z dodatkiem:
— Będziemy mieli zawsze dość czasu...
Miss Campbell poruszyła głową z wdziękiem.
— Nie będziemy mieli dość czasu, odpowiedziała, lecz przeciwnie jest to bardzo nagłe.
— Czyliżby to ze względu na sprawę pana Aristobulusa Ursiclos, rzekł Sam.
— Którego szczęście, zdaje się, zawisło od zbadania zielonego promienia... dodał brat Sib.
— Przeciwnie. Dla tego że mamy już miesiąc sierpień, odpowiedziała miss Campbell i że wkrótce mgła zaciemni niebo naszej Szkocyi. Należy zatem korzystać z końca lata i z początku jesieni kiedyż pojedziemy?
Nie ulegało wątpliwości, że gdyby miss Campbell koniecznie jeszcze w tym roku pragnęła ujrzeć zielony promień, to należało się spieszyć i nie tracić czasu, mianowicie udać się na wschodnie brzegi Szkocyi, umieścić się tam z możliwą wygodą, co dziennie przyglądać się zachodowi słońca i czatować na jego ostatni promień, oto co trzeba było uczynić i do tego jak najprędzej choćby w ciągu jednego dnia.
Być może że miss Campbell wkrótce ujrzy spełnione życzenia, gdyż jak wspominał artykuł Morning Post, niebo nie zawsze a nawet bardzo rzadko jest odpowiednie do okazania tego zjawiska.
Dziennik ten miał zupełną słuszność.
Przedewszystkiem należało odszukać i wybrać punkt na zachodniej stronie nieba gdzie ten fenomen jest widzialnym i w tym celu opuścić dotychczasową zatokę Clyde.
Rzeczywiście bowiem, całe to wgłębinie, na przestrzeni Firth of Clyde, było najeżone przeszkodami, ograniczającemi widnokrąg. Takiemi były: Kyles, Arran, półwyspy Knapdale i Cantyre, Jura, Islay, szeroko rozrzucone zręby skruszonych skał w czasie geologicznych przewrotów, które tworzą rodzaj archipelagu na całej zachodniej części hrabstwa Argyle. Niepodobna wynaleść tu wycinka morskiego horyzontu, na którym oko mogłoby pochwycić zachodzące słońce.
A zatem nie chcąc wydalać się ze Szkocyi, należało udać się albo na północ albo bardziej na południe ku szeroko ciągnącym się przestrzeniom, koniecznie jednak przed porą trwającej w jesieni mgły.
Dokąd się udadzą było obojętnem dla miss Campbell. Czy na brzegi Irlandyi, Francyi, Hiszpanii lub Portugalii, byle tylko udali się do takiego miejsca, w którem promieniejąca gwiazda pozdrawia ziemię ostatnim swym promieniem. A postanowiła tego dokonać koniecznie, bez względu czy się to podoba lub nie, braciom Melvill.
Obaj panowie przygotowywali się do odpowiedzi, porozumiewając się spojrzeniami. Ale jakiemi spojrzeniami, wiele to w nich było zręcznej filuteryi i dyplomacyi.
— A więc moja droga Heleno, rzekł brat Sam, nie ma nic łatwiejszego jak spełnić twoje życzenie. Pojedziemy do Oban.
— Nie ulega wątpliwości, że nie ma odpowiedniejszej miejscowości jak Oban, dodał brat Sib.
— Jedźmy do Oban, odpowiedziała miss Campbell. Ale czy jest morze w Oban?
— Czy jest? zawołał brat Sam.
— Dwa morza! krzyknął brat Sib.
— A zatem jedźmy.
— Za trzy dni, rzekł jeden z wujów.
— Za dwa dni, dodał drugi, który uważał za stosowne uczynić pewne ustępstwo.
— Nie, jutro, odparła miss Campbell powstając w chwili, gdy odezwał się dzwon przywołujący na obiad.
— Jutro... dobrze... jutro, dodał brat Sam.
— Chcielibyśmy już być na miejscu, wtrącił brat Sib.
Mówił prawdę. Dla czego ten pośpiech? Dla tego, że tam właśnie, w Oban, przebywał na letniem mieszkaniu pan Aristobulus Ursiclos. I dla tego wreszcie, że miss Campbell, nie wiedząc o niczem, znajdzie się nagle w obec młodzieńca, wybranego z pomiędzy uczonych, najmniej nudnych, tak przynajmniej sądzili obaj bracia Melvill. Myśleli oni nadto, że miss Campbell znużywszy nadaremnie wzrok badaniem zachodzącego słońca, wyrzeknie się swej fantazyi i skończy na tem, że wyciągnie rękę do swego narzeczonego. Zresztą Helena wcale się nie domyśli zręcznego podstępu. Obecność pana Aristobulus Ursiclos, wcale jej nie zmięsza.
— Bet!
— Beth!
— Bess!
— Betsey!
— Betty!
Serya imion znowu rozległa się donośnie w salonie, lecz tym razem pani Bess przybyła i otrzymała polecenie przygotować się do natychmiastowej nazajutrz podróży.
Rzeczywiście trzeba się było spieszyć. Barometr, który się podniósł do 30 cali i 310 (769mm.) zapowiadał stałą pogodę do pewnego czasu. Wyjechawszy rano nazajutrz, przybędą dość wcześnie i będą mogli obserwować zachód słońca.
Naturalnie, przez cały ten czas i pani Bess i Partridge byli nadzwyczaj zajęci przygotowaniami. Czterdzieści siedm kluczy w kieszeni jej sukni, brzęczały jak dzwonek muła hiszpańskiego. Wieleż to trzeba było otworzyć szaf, wiele szuflad, a wiele potem znowu zamknąć. Być może, że kolonia Helensbourgh pozostanie na długo osamotnioną. Czyliż nie trzeba liczyć na kaprysy miss Campbell? A jeżeli się jej podoba po ujrzeniu Promienia Zielonego zrobić dalsza wycieczkę? Jeżeli Promień Zielony nie przedstawi się jak należy i ukryje przed nią część swoich powabów? Jeżeli wreszcie horyzont w Oban nie będzie dość odpowiednim, dość jasnym, do wykonania owej obserwacyi? Jeżeli będzie potrzeba szukać innego posterunku astronomicznego na brzegach więcej południowych Szkocyi, Anglii lub Irlandyi, lub udać się na stały ląd; wyjadą jutro niewątpliwie ale kiedy powrócą? Za miesiąc, za pół roku, za rok, za dziesięć lat?
— Zkąd ta chęć oglądania Promienia zielonego? zapytała pani Bess Partridga, który jej dopomagał.
— Nie wiem, odpowiedział tenże, ale musi to mieć swoje znaczenie, bo wiesz mavourneen, że nasza kochana młoda pani nie czyni nic bez przyczyny.
Mavourneen jest wyrażeniem szkockiem oznaczającem to samo co: „moja droga“ a dzielna kobieta nie gniewała się, że ją w podobny sposób tytułował poczciwy Partridge.
— Jestem zupełnie tego samego zdania Partridge, że fantazya miss Campbell ukrywa w sobie jakąś myśl tajemną.
— Jaką?
— Któż wie? Może to właśnie zręczna odmowa, odroczenie spełnienia zamiaru wujów.
— Rzeczywiście, potwierdził Partridge, nie wiem, dlaczego panowie Melvill tak się uporczywie zajmują tym panem Ursiclos! Czy to rzeczywiście mąż odpowiedni dla naszej panienki?
— Bądź pewnym, rzekła pani Bess, że jeżeli nie będzie całkowicie dla niej odpowiednim, nie pójdzie za niego. Powie śliczne: „nie“ swoim wujom, ucałuje jednego i drugiego a nasi bracia ze zdumieniem zapytają się siebie, jakim sposobem mogli proponować człowieka, który jest wcale nieodpowiednim na małżonka. Co i mnie się zdaje.
— I mnie także.
— Uważasz Partrigde, serce miss Campbell jest jak szufladka zamknięta na trzy zamki. Ona sama posiada klucz od niego i chcąc je otworzyć, trzeba ją o to prosić.
— Albo zabrać gwałtem, dodał poważnie Partridge.
— Nikt jej nie zabierze, gdyż nieustannie nad nim czuwa, odpowiedziała pani Bess, powiadam ci, że prędzej mi moją perukę wiatr zaniesie na szczyt wieży w Saint-Mungo, niż nasza panienka poślubi pana Ursiclos.
— Południowiec![3] zawołał Partridge, który się urodził w Szkocyi, a ciągle mieszkał na południu Tweed.
Pani Bess wstrząsła głowa. Oboje rozumieli się doskonale. Dla nich jeszcze Basses-Terres[4] tworzyła część dawnej Caledonii, bez względu na akt unii. Zresztą nie byli wcale zwolennikami ułożonego małżeństwa.
Spodziewali się czegoś lepszego dla miss Campbell. Nie zgadzali się nawet i wówczas, choćby zaproponowany kandydat był odpowiednim.
— Ach Partridge, rzekła pani Bess, dawne obyczaje górali były daleko lepsze i małżeństwo dopełnione wedle tradycyi klanów było daleko szczęśliwsze niż dziś.
— Wypowiedziałaś moja droga istotną prawdę, odparł poważnie Partridge. Dawniej szukano więcej w okolicy serca a mniej w okolicy kieszeni. Pieniądze są dobre bez wątpienia, ale uczucie lepsze.
— Tak jest, Partridge. Starano się przed ślubem poznać dobrze. Przypominasz sobie zapewne, co się działo na jarmarku w dzień św. Olla w Kirkwall? Przez cały czas jego trwania, od początku miesiąca sierpnia, młodzi ludzie stowarzyszali się w pary, i te pary nazywano: „bratem i siostrą pierwszego sierpnia“. Czyliż to nie jest łatwy sposób przysposobienia z takiego brata i siostry, męża i żony? I rzeczywiście, jesteśmy właśnie w tej porze, kiedy odbywa się jarmark śgo Olla; dałby Pan Bóg, żeby wróciły dawne zwyczaje!
— Oby cię On wysłuchał, odpowiedział Partridge. I pan Sam i pan Sib, gdyby się byli stowarzyszyli z jaką przystojną szkotką nie uniknęliby wspólnego wszystkim losu i miss Campbell miałaby dwie ciotki więcej w rodzinie.
— Zgadzam się zupełnie, odpowiedziała pani Bess, ale zechciej teraz stowarzyszyć miss Campbell z panem Ursiclos a prędzej Clyde przeniesie się z Helensbourgh do Glasgowa, niż to stowarzyszenie które potrwa dłużej nad 8 dni.
Pomijając już niestosowność owej poufałości, jaką nakazywał zwyczaj w Kirkwall, dawno zapomniany, potrzeba przyznać, że fakta następne po części usprawiedliwiły twierdzenie pani Bess. Zresztą, ani miss Campbell, ani p. Aristobulus Ursiclos nie byli bratem i siostrą z pierwszego sierpnia i jeżeliby rzeczywiście nie pobrali się, to jedynie dlatego, że narzeczeni nie znali się wcale, jakby to miało miejsce wówczas, gdyby istniał jeszcze obyczaj jarmarczny na św. Olla.
Wreszcie mówiąc prawdę, jarmarki zaprowadzone są jedynie do regulowania interesów, nie zaś do zawierania małżeństw. Niech więc pani Bess i p. Partridge dręczą się upadkiem zwyczajów, a my przystąpimy do dalszego ciągu naszej opowieści.
Odjazd został zdecydowany. Miejsce odpoczynku wybrane. W dziennikach high-life, to jest wielkiego świata w rubryce villegiatur i letnich mieszkań, od jutra bracia Mellvill i miss Campbell pomieszczeni zostaną na liście gości bawiących u wód w Oban. Ale w jaki to sposób się uskuteczni; w tem właśnie zachodzi kwestya.
Dwoma zupełnie odmiennemi drogami dojeżdża się do tego małego miasteczka, które leży nad brzegiem Mull, w północno wschodniej stronie od Glasgowa.
Pierwsza jest droga zwyczajna, lądem. Jedzie się do Bowling potem do Dumbarton, prawem brzegiem rzeki Leven, około Balloch, leżącego na ostatnim krańcu Lomond przebywa się najpiękniejszą okolicę jezior szkockich, około trzydziestu wysp, między rzekami historycznemi, słynącemi z podań i tradycyi o Mac-Grehor, Mac-Farblane przez kraj Rob-Roya i Roberta Bruce, wreszcie dojeżdża się do Dalmaly i ztąd znowu drogą wijącą się po spadkach gór, po nad wodospadami, fiordami, w poprzek łańcucha wzgórz Grampians, przez doliny, w których rosną sosny, dęby, brzozy, tak że turysta schodzi do Oban oczarowany tym widokiem. Brzegi malownicze tej miejscowości, można śmiało porównać z najpiękniejszemi krajobrazami rozścielającemi się nad oceanem atlantyckim.
Wycieczka zatem urocza, którą odbyć powinien każdy podróżnik zwiedzający Szkocyę; jednakże na całej tej przestrzeni nie masz horyzontu morskiego. Otóż tedy bracia Melvill, którzy doradzili miss Campbell puścić się tą drogą, czy nie cofną swej propozycyi?
Druga droga odbywa się rzeką lub morzem. Płynąc po Clyde aż do zatoki tego samego nazwiska pomiędzy wyspami i wysepkami przyczepionemi do tej części Oceanu jak olbrzymia ręka szkieletu, zkąd po prawej stronie owej ręki płynie się do portu Oban. Tutaj to właśnie było czem przywabić miss Campbell dla której cudowny kraj miedzy jeziorem Lomond i jeziorem Katrine nie miał żadnej tajemnicy. Zresztą pomiędzy wyspami a zatoką znajdowała się przestrzeń okolona linią wody. Lecz czy przy zachodzie słońca, gdy na horyzoncie wypogodzonym nie pojawi się żadna chmurka, będzie można dostrzedz zielony promień, którego istnienie trwa zaledwie piątą część sekundy?
— Pojmujesz tedy wuju Sam, rzecze miss Campbell, i ty wuju Sib, że wystarczy na wszystko jedna chwila! Gdybym ujrzała to co chcę widzieć, podróż by się skończyła i nie potrzeba by było wcale jechać do Oban.
Zupełnie innego przekonania byli bracia Melvill. Chcieli oni koniecznie jakiś czas zamieszkać w Oban, wiadomo dla czego, i nie przypuszczali nawet że zbyt szybkie pojawienie się zjawiska pomiesza im szyki.
Jednakże, ponieważ miss Campbell miała głos stanowczy, i ponieważ wybrała drogę morską, musiano się na to zgodzić.
— Bodaj licho porwało ten zielony promień! rzekł brat Sam, gdy miss Campbell oddaliła się ze salonu.
— I tych którzy go wynaleźli! dodał brat Sib.


IV.
Poniżej Clydy.

Nazajutrz dnia 1. sierpnia, o godzinie 1., miss Campbell w towarzystwie braci Melvill, z nieodstępnym Partridge i panią Bess, wsiadła do wagonu kolei w Helensbourgh. Należało w Glasgowie przesiąść się znowu na statek parowy płynący do Oban, ponieważ w tej okolicy pociąg niezatrzymywał się wcale.
O godzinie siódmej pociąg dostawił pięć osób do dworca kolei w Glasgowie a następnie do Broomielaw Bridge pojechali powozem.
Tam już statek Columbia oczekiwał na swych pasażerów, z obu kominów buchały kłęby dymu łącząc się z mgłą jeszcze gęstą unoszącą się nad Clyde; lecz wyziewy wodne poranku zaczęły się zwolna rozpraszać i rożek z tarczy słonecznej zarysował się na niebie jakby plama złota. Zapowiadało to wyśmienitą pogodę.
Miss Campbell i jej towarzysze, wkrótce dostali się do statku, nakazując przenieść na pokład swoje pakunki.
W tej chwili po raz trzeci i ostatni rozległ się dźwięk dzwonu, wzywający opóźnionych. Poczem maszynista zasiadł tuż przy maszynie, poruszyły się tryby kół to naprzód to w tył, podnosząc ogromna massę żółtawej wody, rozległa się piszczałka, zdjęto mostek, odczepiono liny przytrzymujące statek i Columbia popłynęła szybko.
W połączonem królestwie podróżni nie mogą zgoła narzekać, ponieważ towarzystwa wszędzie przygotowały statki do ich rozporządzenia. Nie znajdzie się ani jeden pas wody, ani najmniejsze jeziorko, ani żadna zatoka, w którejby codziennie nie przesuwały się eleganckie parowce. Nic dziwnego, że na rzece Clyde liczba tych jest bardzo znaczna. Nawet wzdłuż Broomielaw Street, na stacyi Steam-boat Quay, widzieć się dają w wielkiej liczbie statki parowe z bębnami czyli kołami pomalowanemi na rozmaite kolory, poczynając od cynobru a kończąc na złocie, buchające dymem, i zawsze gotowe do wypłynięcia w rozmaitych kierunkach.
Columbia nie była wyjątkiem od ogólnej reguły. Statek to bardzo długi, na przodzie bardzo wysmukły, bardzo dzielny na swej linii wodnej, zaopatrzony w olbrzymią maszynę o szerokiej średnicy, odznaczał się nadzwyczajną szybkością. Co do wnętrza, salony urządzone z możliwym komfortem jak nie mniej i sala jadalna; na pokładzie, szeroka weranda rodzaj namiotu pokrytego lekką materyą, z ławkami i siedzeniami wygodnemi i miękkiemi, prawdziwy taras otoczony elegancką galeryjką, na którym podróżni mieli wyborne powietrze i pyszny widok.
Podróżnych nigdy nie brakło. Było ich sporo już to przybywających ze Szkocyi, już z Anglii. Miesiąc sierpień należał do pory, w której najwięcej odbywa się wycieczek. Między innemi najbardziej uczęszczalnemi miejscami była okolica nad Clydą i Hebrydy. Na pokładzie zgromadziły się rodziny wyraźnem obdarzone błogosławieństwem pod względem liczby członków; młode dziewczęta niezmiernie wesołe, młodzieńcy nadzwyczaj poważni, dzieci przywykły już do wypadków podróży; dalej pastorzy zwykle bardzo liczni na okrętach, w wysokich jedwabnych kapeluszach, w długich czarnych sutannach ze stojącym kołnierzem, w białych krawatach, spadających aż na brzeg kamizelki; potem właściciele ziemscy w beretach szkockich, przypominających swą ociężałą powierzchownością dawniejszych tak zwanych: Bonnet-lairds[5] przed sześćdziesięciu laty; nakoniec pół tuzina cudzoziemców, przeważnie niemców, którzy nawet po za granicami Niemiec nie tracą nic ze swej oryginalności i dwóch lub trzech francuzów, zawsze żywych, wesołych i ruchliwych.
Gdyby miss Campbell podobna była do większej części swoich ziomków, którzy od chwili dostania się na okręt niezmienili dotąd siedzącej pozycyi, nie widziałaby brzegów rzeki Clydy płynącej przed jej wzrokiem. Ale ona lubiła ruch, nie mogła zatem pozostać na jednem miejscu, przebiegając pokład wzdłuż i wszerz, przypatrując się nieustannie przesuwającym się miastom, zamkom, chatom, której brzegi były nimi posiane. Ztąd też wywiązała się rozmowa i bracia Sam i Sib odpowiadali na jej zapytania, objaśniali, a wreszcie zgodzono się, że nie potrzeba spoczywać między Glasgowem a Oban. Zresztą nie skarżyli się wcale, przyjąwszy na siebie obowiązek strzeżenia nieodstępnie młodej dziewczyny i zamiast chmurzyć się, poszli za wrodzonym instynktem i okazywali wyśmienity humor.
Pani Bess i Partridge, zająwszy miejsce na tyle pokładu rozmawiali po przyjacielsku o minionych czasach, o zwyczajach zapomnianych, o organizacyi starożytnych klanów. Gdzież się podziały wieki dawne, po których tylko pozostało smutne wspomnienie. W owej epoce, czystego horyzontu Clydy nie zaciemniał dym wydobywający się z fabrycznych kominów, nie rozlegał się nad jej przestrzenią huk i trzask przesuwających się statków, nie mąciły jej bezwzględnego spokoju tysiączne okręta, buchające parą.
— Czasy te powrócą wcześniej niż myślimy, rzekła pani Bess przekonywającym głosem.
— Tak się spodziewam, odparł Partridge, a wraz z nimi powrócą i dawne obyczaje naszych przodków.
Tymczasem z pokładu Columbia widać było mknące na prawo i na lewo brzegi Clydy, rozścielała się przed wzrokiem podróżnych malownicza panorama. Z prawej widać było wieś Patrick, w zatoce Kelwin i szerokie doki przeznaczone do budowy łodzi z żelaza a znajdujące się naprzeciw Govan położonego na drugiej stronie. Co za straszliwy huk i brzęk żelaza, jakiż dym gesty, jakie wyziewy, drażniły one nieprzyjemnie słuch i wzrok Partridge i jego towarzyszki.
Wreszcie jednak ten hałas jako oznaka przemysłowego zakładu, ten dym z węgla, zwolna zaczął znikać. Zamiast magazynów, otwartych na ściężaj, warstatów okrętowych, zamiast wysokich kominów fabrycznych, olbrzymich składów żelaza, które były podobne do klatek dla mastodontów, pojawiły się powabne siedliska, kolonijki i wille ukryte w cieniu drzew, letnie mieszkania zbudowane w stylu anglo saksońskim, rozproszone po wzgórzach porosłych zielenią. Były one jakby przedłużeniem nierozerwanego łańcucha wiejskich domków i zamków, znajdujących się pomiędzy jednem a drugiem miastem.
Clyde, od tego punktu właśnie coraz szerszem płynęła korytem, wydając się prawdziwą odnogą morską. Pani Bess i Partridge powitali z przyjemnością ruiny zamku Duglasów, które przypominały kilka epizodów z historyi Szkocyi, ale odwrócili oczy od obelisku wzniesionego na cześć Harry Bell, wynalazcy pierwszego statku mechanicznego, którego koła mąciły tonie wód spokojnych.
Nieco dalej turyści z Murrayem w ręku, przyglądali się zamkowi Dumbarton, który się wznosił na pięćset lub więcej stóp nad morzem na skale z bazaltu. Z dwóch ostrosłupów, zakończających jego szczyty, wyższy nosił nazwę: Tronu Wallace jednego z bohaterów w walce o niepodległość.
W tej chwili jakiś gentleman z wysokości mostka okrętowego, nieproszony zupełnie przez nikogo, chociaż wystąpienie jego nie było zgoła nieprzyjemne, rozpoczął pewien rodzaj wykładu dla poznajomienia z historyą towarzyszów podróży. W pół godziny później już nie wolno było żadnemu pasażerowi, chyba tym tylko, którzy byli głusi, nie wiedzieć, że prawdopodobnie Rzymianie ufortyfikowali Dumbarton; że te skały historyczne przekształciły się w fortecę królewską z początkiem trzynastego wieku; że skutkiem dobrodziejstwa układu Unii, zaliczają ją do czterech miejscowości królestwa Szkockiego niepodlegających nigdy zburzeniu; że z tego portu Marya Stuart w r. 1548 wyjeżdżała do Francyi, na ślub swój z Franciszkiem II. by się stać królową: „jednego dnia,“ a zaś w r. 1815 był tutaj osadzony Napoleon, zanim minister Castlereagh zdecydował się zamknąć go na wyspie św. Heleny.
— Bardzo rzeczy pouczające, rzekł brat Sam.
— Nauczające i ciekawe, odpowiedział brat Sib. Ten gentleman zasługuje na pochwały z naszej strony.
Rzeczywiście obaj bracia nie tracili ani jednego wyrazu z tej uczonej konferencyi. Nie zaniedbali też okazać nieznanemu profesorowi dowodów swego uznania.
Miss Campbell pogrążona w myślach, zupełnie zgoła nie słuchała lekcyi bieżącej historyi. Przynajmniej teraz wcale nie była ciekawa. Nie spojrzała nawet na prawy brzeg rzeki, na którym znajdowały się ruiny zamku Cardross gdzie zmarł Robert Bruce. Horyzont morza, był jedynym przedmiotem jej zajęcia, nie mogła jednak dopóty należycie mu się przypatrzeć, dopóki Kolumbia nie wypłynie na pełnią morza pozostawiwszy na boku brzegi Clydy, wzgórza i okolicę dotykającą zatoki. Tymczasem statek przepływał obok małego zamku Hellensburgu. Port Glasgów, resztki zamku Newark, półwysep Rosenheat, młoda miss Campbell widywała codziennie z okien pokoju. Zapytywała się też czy statek nie popłynie czasem na figlarne wody jej parku.
A dalej jeszcze dla czego myśl jej gubiła się pośród setki statków, które się gromadziły przy Greenock, w załomach rzeki? Cóż ją to obchodziło że nieśmiertelny Watt urodził się w tem mieście, mającem 40 tysięcy mieszkańców a będącem jakby przedpokojem przemysłowego i handlowego Glasgowa? Dla czego o trzy mile ztąd, zatrzymała swe spojrzenie na wsi Gouroch leżącej po lewej stronie i na wsi Dunoon leżącej po prawej stronie fiordu?
Wiemy dla czego, oto miss Campbell szukała niecierpliwie wieży na ruinach w Leven. Czy sądziła że jej się pokaże jakie dziwne zjawisko? Bynajmniej, ale chciała być pierwszą zapowiadając zbliżenie się do latarni morskiej Clock, jaka oświetla ujście Firth of Clyde.
Nakoniec pokazała się latarnia, jak olbrzymia lampa, na zawrocie rzeki.
— Clock, wuju Sam, mówiła, Clock! Clock!
— Tak jest Clock, odpowiedział brat Sib, niby echo Highlandu.
— Morze, wuju Sib.
— Morze, rzeczywiście, dodał Sib.
— Jak to jest cudowne! wykrzyknęli obaj bracia.
Możnaby myśleć że go widzą po raz pierwszy.
Nie ulegało wątpliwości, w zatoce był horyzont morski.
Tymczasem słońce nie dokończyło jeszcze swego dziennego biegu. Dopiero pod nachyleniem 57 stopnia, czyli co najmniej w ciągu siedmiu godzin, zajdzie ono po za fale wód .. siedm godzin niecierpliwego oczekiwania dla miss Campbell! Zresztą ten horyzont zarysowywał się ku południo-zachodowi to jest obejmował wycinek łuku jakiego nie dotyka gwiazda promienna chyba w zimie gdy jest najbardziej oddalona od równika. Nie tu więc należało szukać pojawienia się fenomenu, lecz więcej jeszcze ku zachodowi a nawet nieco ku północy, ponieważ pierwsze dni sierpnia uprzedzają o sześć tygodni porównania dnia z nocą, mające miejsce we wrześniu.
Ale to nic nie szkodzi, bo oto morze rozwijało się teraz w całym majestacie przed wzrokiem miss Campbell. Naprzeciw przesmyka między wyspami Cumbray, a powyżej wielkiej wyspy Bute, powyżej niewielkiego wąwozu Aisla-Craig i gór Arran, linia nieba i wody zarysowała się w całej szerokości tak czysto i równo jakby pociągnięta piórem.
Miss Campbell obserwowała wszystko głęboko zamyślona, nie odzywając się wcale. Stojąc na ławeczce okrętu bez ruchu oblana słońcem, zdawała się przemierzać długość łuku jaki ją jeszcze oddalał od punktu w którym słońce zanurzy się w wodach Archipelagu hebrydzkiego. Byle tylko niebo, w tej chwili tak jasne jeszcze i czyste, nie zaciemniły wydobywające się wodne wyziewy.
Jakiś głos wyrwał ją z zamyślenia.
— Otóż nadeszła godzina, rzekł brat Sib.
— Godzina? Jaka godzina moi wujowie?
— Godzina śniadania, rzekł brat Sam.
— Chodźmy więc, odpowiedziała miss Campbell.


V.
Ze statku na statek.

Po śniadaniu składającem się w połowie z potraw na zimno, a w połowie gorących, jednem słowem po wybornem śniadaniu na sposób angielski, spożytem w „dining room“ Columbii, miss Campbell i bracia Melvill powrócili na pokład.
Helena nie mogła powstrzymać się od krzyku przerażenia, gdy nareszcie zajęli miejsce pod werandą:
— A mój horyzont? zapytała.
Rzeczywiście widnokrąg jakby znikł od kilku chwil zupełnie. Statek zwróciwszy się ku przylądkowi północnemu nagle znalazł się na przesmyku pomiędzy Kyles of Bute.
— To bardzo niedobrze, wuju Sam, rzekła miss Campbell, mocno zadąsana.
— Ależ moja droga córko...
— Będę o tem pamiętała wuju Sib...
Obaj bracia nie mogli na razie zdobyć się na odpowiedź a nareszcie nie można było takowej żądać od nich, gdyż Columbia zmieniwszy kierunek, płynęła ku północo-zachodowi.
Rzeczywiście było dwie różne drogi prowadzące morzem Glasgowa do Oban.
Pierwsza, po której nie płynęła wcale Columbia, jest zbyt długa. Uczyniwszy przestanek, w Rothesay, czarownej miejscowości na wyspie Bute, przyozdobionej starożytnem zamkiem z XI wieku, otoczonej na zachodzie głębokiemi dolinami, które tym sposobem ochraniały ją od wichrów nadciągających z pełni morza; statek płynął w dół brzegów zatoki Clydy, potem wzdłuż wyspy, przesunął się obok wielkiego i małego Cumbray i skierował się w prostym kierunku aż ku części południowej wyspy Arran, która całkowicie należy do księcia Hamilton, mianowicie od podstawy swych skał aż do cypla Groatfell wznoszącego się na 800 metrów nad poziom morza. Wówczas to sternik poruszył sterem, igłę kompasu skierowano ku zachodowi, powtórnie statek okrążył wyspę Arran, zwrócił się ku półwyspie Cantyre, leżącej na zachodzie, potem zagłębił się w przesmyku Gigha wprost przejścia Sundu, lawirował między wyspami Islay i Jura i przybił do odcinka rozwartego między Firth Lom, którego kąt rozwarty, zmniejszał się nieco powyżej Oban.
Wreszcie, jeżeli miss Campbell miała słuszną przyczynę do narzekania że Columbia nie popłynęła tą drogą i bracia niemniej żałowali tego. Bo rzeczywiście przepływając przy brzegu Islay ujrzeliby ową sławną, starożytną rezydencyę Mac-Donalda, który w początku XI stulecia zwyciężony i wypędzony, zmuszony był ustąpić miejsca Campbellom. W obec tej miejscowości tak doniosłego historycznego znaczenia, bracia Melvill nie wyłączając nawet pani Bess i Partridge byliby jednozgodnie poczuli mocne bicie serca.
Co zaś do miss Campbell, ten widnokrąg tak już opłakany pojawił się przed jej okiem daleko później. Rzeczywiście, od Arran aż do wzgórza Cantyre ciagnęło się na południu morze; jak niemniej na zachodzie od Mull aż do szczytów Islay, zkąd tylko trzy tysiące mil do brzegów amerykańskich wód.
Lecz ta droga jest długa i po części przykra jeżeli nie niebezpieczna, bo trzeba zwracać uwagę na turystów, którzy niezmiernej doznają trwogi wówczas gdy muszą przebywać okolice Hebrydów bardzo często nawiedzanych przez straszliwe burze.
Inżynierowie a między nimi i Lesseps postanowili przekształcić półwyspę Cantyre na zupełną wyspę. Dzięki ich pracom, wykopany został kanał Crinan od strony północnej, w skutek czego droga skrócona o jakie 200 kilometrów i do przebycia jej wystarcza trzy lub cztery godziny.
Otóż tę drogę obrała Columbia udając się z Glasgowu do Oban, pomiędzy wyrwami i przesmykami, mając za cały widok piaski, lasy i góry. Ze wszystkich pasażerów tylko jedna miss Campbell żałowała że nie udano się tamtą drogą, lecz trzeba było uledz konieczności. Zresztą, czyliż nie ujrzy horyzontu morskiego, dalej nieco od kanału Crinan, cokolwiek później i zanim jeszcze słońce ostatnim promieniem muśnie fale wodne.
W chwili kiedy turyści, spóźniwszy się z przybyciem do sali jadalnej, weszli na pokład, Columbia przepływała około małej wysepki Elbangreig, ostatniej fortecy, w której chronił się książę Argyle, zanim jako bohater, pokonany w walce o swobody polityczne i religijne Szkocyi, nie złożył głowy pod szkocką gilotyną w Edimburgu.
Potem statek zwrócił się ku południowi, przepłynął przez cieśninę Bute, pośród uroczej panoramy wysp piasczystych i lesistych, których wyłaniający się okopy osłania lekka mgła. Nakoniec minąwszy przylądek Ardlamont, okręt popłynął w kierunku północnym, pozostawiając na boku wieś East-Tarbert, przesunął się około przylądka Ardrishaig i dotarł około zamku Lochgilphead do wejścia do kanału Crinan.
W tem miejscu, trzeba było wysiąść z Columbii zbyt wielkiej do żeglowania po kanale. Kanał ten, którego ściany podtrzymuje piętnaście szluz w całej 9 milowej długości, dozwala przepływać statkom wązkim niezbyt pogłębiającym się w wodzie.
Mały statek parowy Linnet czekał na podróżnych Columbii. Przesiadanie dokonane zostało w ciągu kilku minut. Każdy pomieścił się wygodnie na tarasie pod werandą statku, poczem Linnet szybko pomknął ku kanałowi, gdy tymczasem jakiś bagpiper[6] grający na fujarce, ubrany w strój narodowy, zaczął produkować się na swym instrumencie. Muzyka to bardzo smutna, której towarzyszą dźwięki ponure trzech basów na sposób dawnych pieśni z minionych wieków. Przejażdżka kanałem jest nadzwyczaj przyjemną, płynie się bowiem już to pomiędzy wysokiemi wzgórzami obrosłemi krzakami, już to dotyka płaszczyzn na których widnieją gaje, już daleko i szeroko ciągnące się pola. Statek często się zatrzymywał w pewnym rodzaju zbiorników wody. Kiedy pontonierzy otwierali szluzy, młode chłopcy i młode dziewczęta, tamtejszo krajowcy, nadbiegali ofiarując turystom mleko prosto od krowy, mówiąc idiomem gaelickim, którym niegdyś posługiwali się Celtowie, niezrozumiałym nawet dla anglików.
W sześć godzin później, statek musiał się zatrzymać aż dwie godziny przy tamie źle urządzonej, przepływano między szeregiem domów, folwarczków smutnej powierzchowności, omijając bagno znajdujące się obok kanału, Linnet zatrzymał się niedaleko wsi Ballanoch. Po raz drugi należało się przesiąść. Pasażerowie Columbii, stali się pasażerami Glengarry, i udali się w kierunku północno-zachodnim aby tym sposobem wydobyć się z przystani Crinan i ominąć punkt, na którym wznosił się feudalny zamek Duntroon-Castle.
Od chwili opuszczenia wyspy Bute, horyzont wcale nie odsłonił się.
Można sobie wyobrazić niecierpliwość miss Campbell. Na tej przestrzeni ograniczonych do koła wód, zdawało się że to jeszcze Szkocya, że to okolice jezior, że to kraj Rob-Roy’a. Wszędzie malownicze wyspy, wszędzie brzozy lekko poruszane wiatrem, kołyszące się niedbale.
Nakoniec Glengarry przepłynął północną część wyspy Jura i morze przedstawiło się w całym obszarze aż do tej linii, w której niby zlewa się z niebem.
— Otóż i upragniony horyzont, moja droga Heleno, rzekł brat Sam, ukazując ręką zachód.
— To nie nasza wina, dodał brat Sib, że te przeklęte wyspy założone przez starego Nicka, zaciemniały horyzont.
— Przebaczono wam obu, moi wujowie, odpowiedziała miss Campbell, ale niech się więcej nic podobnego nie wydarzy.


VI.
Odmęt Corryvrekan.

Była godzina szósta wieczorem. Słońce zaledwie przebyło cztery piąte swego okręgu. Najniezawodniej Glengarry przybędzie do Oban zanim gwiazda dzienna spocznie w głębiach oceanu Atlantyckiego. Miss Campbell tedy była przekonana że jej życzenia spełnią się jeszcze dzisiejszego wieczoru. W istocie, czyste, bez chmury niebo, nie zaciemnione żadnym wyziewem, wydało się jej odpowiedniem do badania zjawiska, a poziom horyzontu morza widziany był miedzy wyspami Oronsay, Colonsay, Mull, w całej swej rozległości. Lecz wydarzenie nadspodziewane opóźniło nieco bieg statku. Miss Campbell, zajęta stale swoja myślą, nieporuszając się z miejsca ani na chwilę nie spuszczała oka z linii ciągnącej się między dwoma wyspami. Na stropie niebieskim światło odbijało się jak trójkąt z lanego srebra, ostatnim odblaskiem oświetlając boki statku Glengarry.
Bez wątpienia na całym pokładzie tylko jedna miss Campbell zwracała szczególną uwagę na tę część horyzontu; ona też jedna spostrzegła, jak morze było wzburzone od swych krańców aż do wyspy Skarba. W tym samym czasie głuchy odgłos jakby uderzeń żelaza dobiegł aż do jej uszów. Mimo to, lekki wietrzyk zaledwie muskał powierzchnią morza i marszczył fale prawie lipkie, tak były spokojne i nieruchome po przejściu okrętu.
— Zkąd pochodzi ten hałas? zapytała miss Campbell zwracając się do swych wujów.
Bracia Melvill byli tem niezmiernie zakłopotani, bo nie pojmowali wcale jakie to hałasy mogły wychodzić z miejsca oddalonego o jakie trzy mile.
Miss Campbell zatem zwróciła się do kapitana Glengarry przechadzającego się poważnie po wzniesieniu, pytając się co znaczyły te huki i wznoszenie na morzu.
— Zwykłe zjawisko, odparł kapitan. To co pani słyszysz jest hukiem wychodzącym z odmętów Corryvrekan.
— Ależ pogoda przepyszna, rzekła znowu miss Campbell, zaledwie daje się uczuwać lekki wietrzyk.
— Zjawisko to nie zależy wcale od pogody lub niepogody, odpowiedział kapitan. Jest to skutek przybierającego morza, które wypływając z Jura-Sund, nie znajduje innego wyjścia jak miedzy dwoma wyspami Jura i Scarba. Fale toczą się z niesłychaną szybkością i wielkie niebezpieczeństwo grozi tam małym, lekkim statkom.
Odmęt Corryvrekan ma tutaj straszliwą opinię i należy do najciekawszych miejsc na archipelagu Hebrydów. Możnaby go porównać do kaskady na rzece Sein, utworzonej ze zwężenia się morza pomiędzy traktem tego imienia a Trepassés, na brzegach Bretanii i do kaskady Blanchart, przez którą przechodzą wody kanału La Manch, między Aurigny i gruntami Cherburga. Podanie twierdzi, że zawdzięcza on nazwę księciu skandynawskiemu, którego okręt zatopił się w czasach celtyckich. Rzeczywiście jest to przejście niebezpieczne, gdzie okręta łatwo rozbijają się i giną. Ma ono taka samą sławę straszliwą jak Maelström na brzegach Norwegii.
Tymczasem miss Campbell przypatrywała się gwałtownej fluktuacyi odmętu, gdy nagle jej uwagę zwróciła cieśnina. Tutaj zdawało się, że jakaś skała tkwi pod wodą na środku cieśniny, woda burzyła się jak fale po niedawno przebytej burzy.
— Patrz kapitanie, rzekła miss Campbell, czy to nie jest przypadkiem skała?
— Rzeczywiście, odpowiedział kapitan, jeżeli tylko nie jest to jaki przedmiot wyrzucony przez morze... to...
I wziąwszy lunetę.
— Statek mały! zawołał.
— Statek? powtórzyła miss Campbell.
— Tak jest! Nie mylę się. Szalupa bliska zatonięcia w wodach Corryvrekan.
Na te słowa kapitana podróżni zaczęli się cisnąć na wzniesienie. Patrzyli w stronę odmętu. Że statek został pociągnięty odmętem nie ulegało wątpliwości. Pochwycony przypływem morza, opanowany przez ruchliwe fale, pędził ku oczywistej zgubie...
Wszystkie spojrzenia skierowały się w tamtą stronę, o cztery lub pięć mil od Glengarry.
— To niezawodnie zabłąkana łódź, wyrzekł jeden z pasażerów.
— Ależ nie, przecież widzę jakiegoś człowieka, dodał drugi.
— Jeden człowiek... dwóch ludzi! zawołał Partridge, który właśnie znalazł się obok miss Campbell.
W istocie było tam dwóch ludzi. Nie mogli sobie poradzić ze statkiem. Przy słabym bardzo wietrze, nie podobna im było wycofać się, a robiąc wiosłami, równie nie posuwali się ani naprzód ani w tył.
— Kapitanie, zawołała miss Campbell, nie pozwolimy zginąć tym nieszczęśliwym... Zguba ich nieuchronna gdy nie pospieszymy z pomocą. Należy koniecznie tam podpłynąć... koniecznie!...
Wszyscy podróżni byli tego samego zdania i wszyscy też czekali na odpowiedź kapitana.
Glengarry, rzekł tenże, nie może narażać się. Lecz kiedy zbliżymy się, dosiągniemy szalupę.
I zwracając się do pasażerów, zdawał się pytać o ich w tym względzie przyzwolenie.
Miss Campbell jeszcze raz zawołała:
— Trzeba kapitanie, trzeba koniecznie. Moi towarzysze podróży tego samego pragną co ja.. Chodzi tu o życie dwóch ludzi, których możemy uratować... Proszę pana!
— Tak jest! Tak jest! zawołali niektórzy z pasażerów, wzruszeni gorącą prośba tej młodej dziewczyny.
Kapitan wziął lunetę, badał uważnie kierunek wiatru i przepływ fal, poczem rzekł do sternika stojącego obok niego:
— Baczność! Do steru! Kierować statek w prawo!
Za uderzeniem rudla, statek zwrócił się na zachód od przylądka. Maszynista otrzymał rozkaz zdwojenia pary i Glengarry na lewo pozostawiła wyspę Jura.
Nikt nie odezwał się. Wszystkich spojrzenia skierowane były na statek już prawie widzialny.
Nie była to wcale łódź rybacka, gdyż miała wysoki maszt ale złożony, bo niepodobna było oprzeć się gwałtownemu wiatrowi.
W szalupie znajdowało się dwóch ludzi, jeden spoczywał na tyle łodzi, drugi z wysileniem robił wiosłami. Jeżeli mu się nie powiedzie cofnąć szalupy obaj będą zgubieni.
W pół godziny później Glengarry dotarła do granic Corryvrekan i rozpoczęła swój szybki bieg ku pierwszym falom; nikt na statku nie pytał nawet, czy szybkość prądu może być niebezpieczną dla okrętu.
Rzeczywiście w tej części cieśniny morze było zupełnie białe jak gdyby wewnętrzny ruch fal burzył je nieustannie. Widziano tylko pianę, buchającą olbrzymiemi masami z powodu uderzeń bałwanów o przeszkody w głębi ukryte.
Szalupa nie była zbyt daleko. Z dwóch ludzi, ten co był nachylony nad sterem, wytężał wszystkie siły aby się wycofać z odmętu. Zrozumiał doskonale że Glengarry przybywa im na pomoc, ale pojmował i to, że okręt nie może bez niebezpieczeństwa bardziej zbliżyć się do nich, i że im koniecznie należy podpłynąć ku statkowi. Drugi spoczywający na tyle, zdaje się jakby był zupełnie pozbawiony czucia i ruchu.
Miss Campbell pod wpływem nadzwyczajnego wzruszenia, nie spuszczała oka z tej szalupy zagrożonej niebezpieczeństwem, ona to pierwsza zauważyła jej położenie, i dzięki też jej wstawieniu się Glengarry płynęła ku niej.
Jednakże położenie stawało się coraz groźniejszem. Była nawet obawa że Glengarry na czas nie przybędzie. Płynęła teraz bardzo powoli, z ostrożnością i bacznością. Przygaszono nieco ogień i okręt posuwał się dość żywo ale jednak miarkował swój bieg, jak to ma miejsce przy wprowadzaniu statków do portu.
Szalupa tymczasem nie mogła zgoła wycofać się z pośrodka fal uderzających nań z szybkością piorunu. Czasami zupełnie nikła pod naporem olbrzymiej masy wody, czasami znowu kręciła się w koło lub biegła z prędkością kamienia wyrzuconego z procy.
— Prędzej! Prędzej! wołała miss Campbell, nie mogąca powstrzymać swej niecierpliwości.
Ale na widok tych szalejących bałwanów, już niektórzy z pasażerów poczęli wydawać krzyki przerażenia. Kapitan zrozumiał odpowiedzialność na jaką się naraża, zaczął więc powoli powstrzymywać bieg statku kierującego się co raz bardziej ku stronie Corryvrekan.
A jednakże między okrętem a szalupa nie było więcej nad 200 metrów odległości, można było doskonale już widzieć tych nieszczęśliwych walczących ze śmiercią.
Był to stary marynarz i młodzieniec; pierwszy leżał na tyle statku drugi walczył z falami.
W tej chwili wielki bałwan uderzył o bort okrętu i uczynił położenie jeszcze trudniejszem.
Kapitan nie mógł zbliżać się bardziej do odmętu i zaczął manewrować w ten sposób aby mógł bez niebezpieczeństwa pozostać na miejscu.
Nagle szalupa zadrzawszy znikła w masie szalejących fal!
Na pokładzie wydano jeden okrzyk, okrzyk przerażenia!
Czy rzeczywiście szalupa została przewrócona? Nie, unosiła się jeszcze nad bałwanami, ale napór wody coraz bardziej oddalał ją od okrętu.
— Trzymajcie się! wołali majtkowie zebrani na pokładzie okrętu, gotując liny do rzucenia na szalupę.
Kapitan kazał zdwoić parę i Glengarry szybkim ruchem posunęła się ku odmętowi. Zarzucono liny, które z szybkością niezmierną oplotły się około masztu szalupy, gdy tymczasem Glengarry wypuściła kontrparę i pociągnęła za sobą przyczepiony już teraz do niej mały statek.
W tej chwili młodzieniec oddalając się od steru pochwycił w ramiona swego towarzysza i marynarze dopomogli mu do przeniesienia starca na pokład.
Nowa fala uderzyła w szalupę a młodzieniec zapominając o własnem niebezpieczeństwie, zręcznie skoczył i dostał się do okrętu. Nie stracił wcale zimnej krwi, twarz jego była spokojna, a cała postawa okazywała, że posiada nie tylko odwagę moralną ale i niepoślednią siłę fizyczną.
Z całą przytomnością umysłu pospieszył do starca, zajmując się nim z wielką troskliwością. Był to właściciel szalupy. Szklanka wódki, którą podano mu na okręcie, w oka mgnieniu postawiła go na nogi.
— Panie Oliwierze! rzekł.
— Ach mój poczciwy stary, zawołał młodzieniec, a nasza wyprawa morska?
— To nic. Widziałem ich dosyć! Teraz nie mamy się czego obawiać.
— Dzięki Bogu, ale to skutkiem mojej niebaczności, moglibyśmy byli przypłacić życiem. Wielka była nieroztropność z mojej strony, chcieć przepłynąć odmęt... Na szczęście jesteśmy uratowani.
— Z twoja pomocą panie Oliwierze!
— Nie... z pomocą Boga.
Przy tych słowach młodzieniec przycisnął do piersi starego marynarza i usiłował zapanować nad wzruszeniem, które miało tyle świadków.
Następnie zwracając się do kapitana Glengarry w chwili kiedy ten schodził z pomostu obserwacyjnego, rzekł:
— Kapitanie, nie wiem czem będę mógł odwdzięczyć się panu za te usługę prawdziwie szlachetną.
— Panie, odpowiedział kapitan, wypełniłem tylko mój obowiązek, i prawdę powiedziawszy, moi pasażerowie bardziej niż ja zasługują na podziękowanie.
Młodzieniec uścisnął z uczuciem rękę kapitana; następnie zdejmując kapelusz, ukłonił się z wdziękiem obecnym na pokładzie podróżnym.
Niewątpliwie bez pomocy Glengarry on i jego towarzysz pochwyceni odmętem Corryvrekan, byliby zginęli.
Tymczasem podczas całej tej sceny miss Campbell oddaliła się na stronę. Nie chciała aby opowiedziano o niej, że to za jej staraniem cały ten dramat skończył się tak szczęśliwie. Właśnie stała na pomostku, gdy nagle jakby mimo woli zawołała:
— A promień? A słońce!
— Nie ma słońca! odpowiedział brat Sam.
— Ani promienia! dodał brat Sib.
Już było bardzo późno. Tarcza słoneczna, która zwolna znikała po za horyzontem morza, świeciła zielonemi promieniami w przestrzeni nieba czysta jak łza. Ale w tym właśnie momencie myśl miss Campbell była gdzieindziej, i tym sposobem utraciła sposobność ujrzenia zjawiska, które zapewne nie tak prędko zdarzy się jej widzieć.
— Jaka szkoda szepnęła, ale mówiła to bez wielkiego żalu, przypomniawszy sobie to, co niedawno zaszło.
Tymczasem Glengarry czyniła ewolucye aby wydobyć się z odmętów Corryvrekan i skierować się na drogę ku północy. W tej chwili stary marynarz, uściskawszy rękę młodego towarzysza powrócił do szalupy i rozwinął żagle ku wyspie Jura.
Co się tyczy młodzieńca, ten usiadł na burcie okrętu i powiększył liczbę turystów Glengarry żeglującego ku Oban.
Okręt pozostawiony na boku wyspy Shuna i Luing, gdzie się znajdowały bogate cegielnie margrabiego Breadalbana, przesunął się około wyspy Seil, która leżała na granicach Szkocyi, wszedł wkrótce do zatoki Loru, popłynął między wyspą wulkaniczną Kerrera i granicą i nareszcie dobrym już zmrokiem zarzucił kotwicę w porcie Oban.


VII.
Aristobulus Ursiclos.

Oban znakomitą liczbę gości przyciągnął do siebie. Przybyli pasażerowie z Brighton, Margate, i Ramsgate a Aristobulus Ursiclos, osoba tak ważna, nie mogłaby przejechać tędy niepostrzeżona.
Oban, które wprawdzie nie dorównywa swym rywalom, jest jednak miejscem kąpielowem poszukiwanem wielce przez ludzi swobodnych z połączonego królestwa. Pozycya jego w cieśninie Mull, zabezpieczająca od wiatrów zachodnich których przepływ wprost powstrzymuje również wyspa Kerrera, przywabia znakomitą liczbę cudzoziemców. Jedni przybywają tu po to, aby kąpać się w jej zbawiennych wodach, drudzy zakładają tu swoje siedlisko, ponieważ w Obanie krzyżują się drogi do Glasgowa, Invernes i do najciekawszych wysp Hebrydy. Trzeba jeszcze dodać, że Oban nie jest jak inne miejscowości kuracyjne, rodzajem podwórza szpitalnego: ponieważ większa cześć przyjeżdżających tutaj podczas letnich upałów są zdrowi zupełnie i nie narażają się jak w innych kąpielowych miejscowościach na granie w wista z dwoma choremi i jednym umarłym!
Oban zaledwie liczy 150 lat swojej egzystencyi. Oddaje też do dyspozycyi turystów swe place, wnętrza swych domów, przestrzeń swoich ulic i schronienia urządzone w modny sposób. Przedstawia się tu wszystko malowniczo i kościół zbudowany w dawnym stylu normandzkim, z przepyszną nad nim wieżą i starożytny zamek Dumolly otoczny dokoła pnącemi się roślinami i masy skał na północnym stoku i panorama siedlisk ludzkich, i wille różnobarwne mieszczące się na drugim planie i wody spokojne portu, po których przesuwają się prześliczne jachty przeznaczone do wycieczek dla przyjemności.
W tym roku, w miesiącu sierpniu, cudzoziemcy, turyści i kąpielowicze, zgromadzili się w Oban w wielkim komplecie. Na liście jednego z najpierwszych hoteli można było wyczytać już od kilku tygodni pomiędzy najznakomitszemi nazwiskami i nazwisko pana Aristobulusa Ursiclos przybyłego z Dumfries ze Szkocyi.
Była to osobistość około 28 lat wieku. Człowiek ten, zdaje się nigdy nie był młodym, ale też i prawdopodobnie nie będzie też nigdy starym. Widocznie zrodził się w takim roku[7], w którym człowiek nie zmienia się przez całe życie. Z powierzchowności nie wyglądał ani źle, ani dobrze: z postawy, dość mizernie; jasny blondyn, nosił okulary dla krótkiego wzroku; przytem miał nos krótki, który nie zdawał się być nosem jego twarzy. Z 300 tysięcy włosów, jaką to ilość wedle ostatnich badań naukowych powinna posiadać każda głowa, nie pozostało mu więcej nad 60.000. Mocny zarost ocieniał podbródek i policzki, co nadawało jego twarzy podobieństwo do małpy. I rzeczywiście gdyby był małpą, byłby małpą w najlepszym gatunku, boć bywają i małpy ludzie, jako przejściowe indywidua w łańcuchu stworzeń utworzonym przez darwinistów, a to dla połączenia królestwa zwierzęcego z człowiekiem.
Aristobulus Ursiclos obfitował nie tylko w pieniądze ale i w bogactwo myśli. Za nadto ukształcony jak na młodego uczonego, nie wiedział w jaki sposób naprzykrzać się swoją mądrością, przytem dyplomowany przez Uniwersytet w Oxfordzie i w Edimburgu, posiadał więcej wiadomości dotyczącej fizyki, chemii, astronomii i matematyki niż literatury. W gruncie rzeczy nadzwyczaj zarozumiały, nie wdawał się w nic takiego, coby podawało powód do zwątpienia o jego erudycyi a tem mniej do nadania mu tytułu głupca. Jego główną manią a raczej monomanią było rozprawiać o wszystkiem tem, co było naturalnem, stanowiło to rodzaj pedantyzmu niezbyt przyjemnego. Nie śmiano się z niego, bo i on nie śmiał się także, ale wyśmiewano go, bo był śmiesznym. Do niego to właśnie stosowała się w zupełności formułka używana przez wolnych mularzy: słuchaj, patrz, milcz. On czyni jeszcze więcej bo nie słuchał wcale, nie widział i nie milczał nigdy. Jednem słowem zapożyczając porównania, jak to bywa we zwyczaju w kraju Walter-Scota, z jego dzieł, Aristobulus Ursiclos, ze swemi usposobieniami podobnym był w zupełności do sędziego Nicol-Jarvie a jeszcze bardziej do poetycznego kuzyna Rob-Roya, Mac-Gregor.
Któraż z córek wysokiego kraju, nie wyłączając nawet miss Campbell nie wybrałaby Rob-Roy’a zamiast Nicol Jarvie?
Takim był Aristobulus Ursiclos. Jakim sposobem bracia Melvill zawarli związek z tym pedantem pragnąc go uczynić członkiem swojej rodziny? Jakim sposobem tenże okazał się godnym szacunku tych starców 60 letnich? Być może z tej przyczyny, że on jeden z pierwszych objawiał zamiary matrymonialne względem ich wychowanicy. Z pewną radością, w zachwycie naiwnym braciaSam i Sib zapewne wykrzyknęli:
— Oto młodzieniec bogaty, z pięknej familii, swobodnie rozporządzający majątkiem spadłym na niego ze strony rodziców i dalszych krewnych, a co najważniejsza, wysoko wykształcony! Będzie to wyborna partya dla naszej drogiej Heleny. Małżeństwo dopełni się bez przeszkód i będzie bardzo odpowiednie.
Poczem zażyli tabaki ze wspólnej tabakierki, zamknęli ją z lekkim trzaskiem, zatarli ręce, mówiąc sami do siebie:
— Sprawa załatwiona zupełnie!
Bracia nawet spoglądali na siebie domyślnie z uśmiechem, gdy na żądanie ujrzenia zielonego promienia sprowadzili miss Campbell do Oban. Tutaj więc bez poprzedniego przygotowania, bez jakiegokolwiek podstępu, zawiążą się na nowo z panem Ursiclos stosunki przerwane z powodu jego wyjazdu.
Bracia Melvill i miss Campbell zajęli najpiękniejsze apartamenta w hotelu Caledonii, zamiast dawniejszych w Hellensbourgh. Jeżeli pobyt ich przedłuży się w Oban to trzeba będzie wynająć jaką willę w górnej stronie miasta, do tego jednak momentu, przy pomocy pani Bess i Partridge urządzili się jak mogli najwygodniej w gmachu należącym do pana Mac-Fyne. Później się zobaczy jak to będzie dalej.
Nazajutrz po przybyciu bracia Melvill, o godzinie dziewiątej rano wyszli z przedsionka hotelu Caledonii położonego prawie na prost portu i szluzy otoczonej dokoła wspaniałemi drzewami. Miss Campbell jeszcze spoczywała w swym pokoju na pierwszem piętrze, nie domyślając się wcale, że jej wujowie udali się z odwiedzinami do p. Aristobulusa Ursiclos.
Obaj niewidzialni zeszli na taras i przekonani że ich protegowany mieszka w jednym z hotelów znajdujących się na północnej stronie zatoki, udali się w tym kierunku.
Trzeba dodać, że wiodło ich po części przeczucie. Rzeczywiście, w dziesięć minut po ich odejściu Aristobulus Ursiclos, który codziennie odbywał wycieczki naukowe nad stacyą nadmorską, spotkał obu braci i wymieniwszy z nimi uścisk ręki, zdawał się być wielce uradowanym.
— Pan Ursiclos, zawołali bracia Melvill.
— Panowie Melvill, odpowiedział Aristobulus, tonem dobrze udanego zdziwienia. Panowie tutaj? W Oban?
— Od wczorajszego wieczoru, rzekł brat Sam.
— I jesteśmy uszczęśliwieni, panie Ursiclos, że znajdujemy pana w zupełnym zdrowiu, dodał brat Sib.
— O w doskonałem, panowie... Zapewne wiecie treść nadeszłej tu depeszy?
— Depeszy? rzekł brat Sam. Czy może zawiadamia ona o przybyciu ministra Gladstona?
— Nie chodzi tu wcale o ministra Gladstone, odpowiedział dość pogardliwie Aristobulus Ursiclos, lecz jest mowa o depeszy meteorologicznej.
— Tak? odpowiedzieli obaj wujowie.
— Tak jest. Zapowiadają, że obniżenie się Swinemunde postępuje dość wyraźnie ku północy. Jego główny prąd obecnie znajduje się blisko Sztokholmu, gdzie barometr, opadł na jeden cal i 25 milimetrów. Ponieważ zaś zwykle używają do swych obliczeń systemu decymalnego, przeto znaczy w ogóle, możemy to określić w ten sposób, że jest zniżenie na dwadzieścia pięć cali i sześć dziesiątych czyli 726 milimetrów. Jeżeli obniżenie to różni się cokolwiek między Anglią i Szkocyą, to tem bardziej przy Walenii, gdzie barometr obniżył się wczoraj o jedną dziesiątą a przy Stornoway o dwie dziesiąte.
— Cóż zatem to obniżenie? pytał brat Sam.
— Jaka konkluzya? dodał brat Sib.
— Ze się długo nie utrzyma piękna pogoda, odpowiedział Aristobulus Ursiclos, i że niebo zmieni wkrótce wiatr na południowo zachodni, przynosząc nam wyziewy z północnego Atlantyku.
Bracia Melvill podziękowali młodemu uczonemu, że im pozwolił dowiedzieć się o tak wyraźnym prognostyku, i że tym sposobem trzeba będzie czekać na pojawienie się zielonego promienia o co się wcale nie gniewali, gdyż pobyt ich przedłuży się w Oban.
— A panowie przybyliście w jakim celu? zapytał zbierając krzemienie i przyglądając się im bardzo uważnie.
Obaj bracia niezmiernie byli zmieszani tem zachowaniem się uczonego.
Kiedy jednak kollekcya krzemieni coraz bardziej powiększała się, tak że już one wypełniły kieszeni p. Ursiclos, odezwali się:
— Przybyliśmy w bardzo naturalnym celu, zabawienia czas niejaki, rzekł brat Sib.
— I dodamy iż towarzyszy nam także i miss Campbell.
— Ah! miss Campbell! odparł Aristobulus Ursiclos. Zdaje mi się, że krzemień sięga epoki gaelickiej. Znajdują się ślady... Doprawdy jestem zachwycony że ujrzę miss Campbell.. ślady meteorycznego żelaza... klimat ten nadzwyczaj łagodny, będzie dla niej bardzo odpowiedni.
— Zdrowa jak ryba, zrobił uwagę brat Sam, i nie potrzebuje wcale pokrzepiać zdrowia.
— Nic nie szkodzi odpowiedział Aristobulus. Tutaj powietrze wyborne. Zero 21 (0•21) kwasorodu i zero 79 (0•79) azotu z przymieszką cokolwiek pary wodnej w stosunku hygienicznym. Co się tyczy kwasu węglowego, zaledwie mały ślad tylko. Robiłem analizę przez całe rano.
Bracia Melvill, chcieliby żeby więcej zajmowała go obecność miss Campbell.
— Lecz, mówił Aristobulus, jeżeli nie przybyliście panowie do Oban z powodu zdrowia, czy mogę się zapytać, dla czego opuściliście waszą kolonię w Helensbourgh.
— Nie mamy potrzeby ukrywać się przed panem i określimy pozycyę w jakiej się znajdujemy, odpowiedział brat Sib.
— Mamże w tej zmianie miejsca pobytu, rzekł młody uczony, widzieć życzenie, zresztą bardzo naturalne, spotkania się ze mną miss Campbell, porozumienia się i poznania wzajemnego, to jest uszanowania się i pozyskania zobopólnego szacunku?
— Bez wątpienia, odpowiedział brat Sam. Myśleliśmy że w ten sposób, cel prędzej będzie osiągnięty.
— Zgadzam się panowie, rzekł Aristobulus. Tutaj na gruncie neutralnym możemy przy sposobności rozmawiać o fluktuacyach morza, o kierunkach wiatrów, o wysokości piętrzących się bałwanów, o innych fenomenach fizycznych, co nadzwyczaj powinno zaciekawić.
Bracia Melvill porozumiawszy się ze sobą uśmiechem, skinęli głową na znak potwierdzenia, dodając, że za ich powrotem do kolonii Helensbourgh, będą bardzo szczęśliwi, skoro przyjmą miłego gościa z tytułem więcej stanowczym.
Aristobulus Ursiclos oświadczył, iż jest zachwycony tem, że rząd postanowił w tej chwili dokonać projektu uregulowania Clydy, są to bowiem prace, które rozpoczną się wedle nowego systemu, za pomocą machiny elektrycznej... Wówczas, zamieszkawszy stale w kolonii bez straty czasu będzie mógł je badać i starać się aby równie w pracach tych był użytecznym.
Bracia Melvill nie posiadali się z radości. Było to szczególne zetknięcie się prac z ich projektami. W godzinach wolnych od zajęć w kolonii, młody uczony będzie mógł odbywać potrzebne mu studya.
— Ależ, zapytał Aristobulus, musieliście panowie wynaleść jaki pretekst przybycia tutaj, ponieważ miss Campbell nie miała pewno zamiaru spotkania się tu ze mną w Oban.
— Rzeczywiście, a tego pretekstu dostarczyła nam sama miss Campbell.
— Tak i jakiż to?
— Zależy on na badaniu fizycznem w pewnych warunkach jakich nie przedstawia kolonia Helensbourgh.
— Doprawdy? zawołał Aristobulus poprawiając palcami okulary. Z tego wnoszę, że pomiędzy mną a miss Campbell istnieje już jakieś powinowactwo sympatyczne. Czy mogę wiedzieć, jakie to mianowicie zjawisko, nie może być zbadane w kolonii?
— Fenomenem tym jest po prostu promień zielony, powiedział brat Sam.
— Promień zielony? rzekł Aristobulus nadzwyczaj zdziwiony. Nigdy nie słyszałem o tem. Czy mógłbym ośmielić się zapytać panów co to jest ten promień zielony?
Bracia Melvill wytłumaczyli mu jak umieli co stanowi ten fenomen, o jakim Morning Post wspomniał i zachęcił do jego widzenia czytelników.
— Ba! rzekł Aristobulus, to zwykła ciekawość nie przedstawiająca zbyt wielkiego interesu, wchodzi on nawet w zakres fizyki ale dziecięcej.
— Miss Campbell jest także młodą dziewczyną, odpowiedział Sib, i przywiązuje do tego fenomenu wielką ważność, przesadza bez wątpienia...
— Nie chce nawet iść za mąż, jak sama mówiła dopóty, dopóki nie ujrzy zielonego promienia.
— Bardzo dobrze, panowie, odpowiedział Ursiclos, ukażemy jej promień zielony.
Poczem, wszyscy trzej po ścieżce wijącej się przez piękne trawniki, skierowali się do hotelu Caledonia.
Aristobulus Ursiclos nie tracił chwili nadaremnie, starając się wystawić braciom Melvill o ile umysł kobiety skłonnym jest do wybryków i rozwinął bardzo szeroko program, w jaki sposób należy uzupełnić jej wychowanie; zaprzeczając w ogóle aby poziom umysłowy kobiety, mógł się równać z poziomem umysłu mężczyzny, że jednem słowem, kobieta nie jest zdolną zająć się wysokiemi i podniosłemi zadaniami filozofii. Lecz nie sięgając tak daleko, może ją przekształcimy nadając wyjątkowy, specyalny kierunek, chociaż od czasu istnienia na ziemi kobiety, żadna z nich nie odznaczyła się tak znakomitemi odkryciami jak Aristot, Euklides, Hervey, Hanenhman, Paskal, Newton, Laplace, Arago, Humphrey Dawid, Edison, Pasteur i t. d. Potem rzucił się do określenia różnych zjawisk fizycznych i rozmawiał de omni re scibili, nie wspomniawszy ani na chwilę o miss Campbell.
Bracia Melvill słuchali z wielkiem poszanowaniem i przymusowo, ponieważ Ursiclos mięszaniem do zdań swych hum! hę! nie dozwalał cokolwiek wtrącić i zamykał po prostu usta braciom.
Przybyli w ten sposób rozmawiając aż do hotelu Caledonia i wreszcie zatrzymali się przed nim na jakie sto kroków, aby się wzajemnie pożegnać.
Jakaś młoda osoba w tej chwili stała w oknie swego pokoju. Zdawała się być mocno zajętą, nawet zakłopotaną nadzwyczajnie. Spoglądała to przed siebie, to po za siebie, na prawo i lewo badając horyzont jakby pragnęła coś na nim ujrzeć.
Nagle miss Campbell, była to bowiem ona, dostrzegła swych wujów. Natychmiast z żywością zamknęła okno i w kilka chwil później, zeszła aż na aleję żwirową, z rękami skrzyżowanemi, w postawie surowej, z czołem na którem zdawało się, gromadziły się gromy i wyrzuty.
Bracia Melvill spojrzeli na siebie. Co się stało Helenie? Czy to obecność Aristobulusa Ursiclos, takie symptomy gniewu sprowadziły na jej czoło?
Tymczasem młody uczony posunął się naprzód i pozdrowił jakby mechanicznie miss Campbell.
— Pan Aristobulus Ursiclos, rzekł brat Sam prezentując ceremonialnie przybyłego.
— Który przypadkiem znalazł się... tutaj właśnie jak by naumyślnie w Oban... dodał brat Sib.
— A, pan Ursiclos?
I miss Campbel zaledwie poruszyła głową.
Potem odwracając się do braci Melvill, zmięszana i nie wiedząc jak się pohamować:
— Moi wujowie! rzekła surowo.
— Droga Heleno, odpowiedzieli obaj wujowie, z tem samem zakłopotaniem w głosie.
— Wszak jesteśmy w Oban? zapytała.
— W Oban, nie ulega wątpliwości.
— Na morzu hebrydzkiem?
— Tak jest.
— A więc za godzinę nie będziemy już tutaj.
— Za godzinę?
— Pragnęłam widzieć horyzont morski.
— Zapewne...
— Proszę mi go ukazać!
Bracia Melvill przerażeni odwrócili się.
W prost, a nawet dobrze na południo-zachód jak równie na północno-zachód, nie było najmniejszego pola swobodnego między wyspami, a nadto niebo zaciągnęło się chmurami. Seil, Kerrera, Kismore, stanowiły jakby przegrodę między nimi. Łatwo więc wyprowadzić wniosek że mieszkańcy Oban byli zupełnie pozbawieni horyzontu.
Dwaj bracia również w czasie spaceru w przystani, nie zauważyli go zupełnie. W tak dziwnie kłopotliwem położeniu nie wiedząc jak się tłumaczyć i co powiedzieć, zawołali jak prawdziwi szkoci:
— Pooh!
— Pswha!


VIII.
Chmura na horyzoncie.

Wyjaśnienie i tłumaczenie się było zatem konieczne; a ponieważ w tem objaśnieniu pan Aristobulus Ursiclos nie potrzebował przyjmować żadnego udziału, przeto miss Campbell pożegnała go chłodnem ukłonem i zwróciła się ku hotelowi Caledonia.
Aristobulus Ursiclos niemniej chłodnem skinieniem głowy odpowiedział na pożegnanie. Najwyraźniej rozgniewany tem, że jego osobistość porównana została wraz z promieniem zielonem, skierował się ku piaskom przystani, ciągle rozmawiając ze sobą wyrazami nadzwyczaj wyszukanemi.
Bracia Sam i Sib nie czuli się jakoś dość odważni w obec wypadku, którego skutków wkrótce zapewne doświadczą. Jakoż wszedłszy nareszcie do salonu z miną pokorną, jak to mówią i z uszami po sobie, czekali aż się miss Campbell odezwać do nich raczy.
Wyjaśnienie było krótkie, ale energiczne. Przyjechano do Oban w tym celu aby mieć przed swemi oczami horyzont morski, a tymczasem nic zgoła nie można było widzieć, więc i mówić o tem nie warto.
Dwaj bracia na usprawiedliwienie przytoczyli tylko to, że postępowali w dobrej wierze. Nie znali zupełnie tej miejscowości Oban, któż mógł przypuścić, że morze, prawdziwe morze, nie znajduje się tutaj, ponieważ nagromadziła się taka masa kąpielników. Być może że jest tutaj jedyny punkt, a to z powodu rozrzucenia na wszystkie strony wysp hebrydzkich, w którym linia poziomu morskiego nie łączy się z horyzontem.
— Bardzo dobrze, odpowiedziała miss Campbell, tonem któremu chciała nadać powagę i surowość, potrzeba wynaleść inny punkt, nie w Oban, gdziekolwiek bądź, a nawet chociażby to miało narazić na ofiarę spotkania się z panem Aristobulusem Ursiclos!
Bracia Melvill instynktownie opuścili głowy, i nie odpowiedzieli wcale.
— Proszę przygotować się do podróży, rzekła miss Campbell, ponieważ dziś jeszcze wyjeżdżamy.
— Wyjeżdżajmy, odezwali się bracia nie mogąc inaczej wyjść z kłopotliwego położenia, jak tylko zgadzając się na wszystko z pokorą.
I wnet też rozległo się donośne wołanie:
— Bet!
— Beth!
— Bess!
— Betsey!
— Betty!
Pani Bess przybyła w towarzystwie Partridge. Oboje natychmiast zostali uprzedzeni o wyjeździe, a wiedząc że ich młoda pani we wszystkiem miała słuszność, nie pytali się zgoła o przyczynę tak nagłej podróży, o powód tak nieoczekiwanego odjazdu.
Projektowano zapominając zupełnie o panu Mac-Fyne, właścicielu hotelu Caledonia.
Było to dowodem, że nie znali wcale co to są owi sławni przemysłowcy, nawet w tak gościnnem kraju jak Szkocya, i nie przypuszczali żeby taki pan Mac-Fyne łatwo się nie zgodził na puszczenie od siebie tak znakomitej rodziny, składającej się z trzech państwa i dwojga domowników, żeby ich starał zatrzymać się jak najdłużej.
Jak więc tylko postanowienie to rozeszło się po hotelu, pan Mac-Fyne oświadczył najwyraźniej że całą tę sprawę załatwi z ogólnem zadowoleniem a nawet i ze szczegółowem każdej osoby, bo nie podobna aby ci państwo odjechali i żeby nie miał środka zatrzymania wszystkich. Otóż cóż się tedy dalej stało?
Czego żądała miss Campbell i co ma się rozumieć chcieli wykonać panowie Sam i Sib Melvill? Widzieć morze i szeroko wzniesiony nad nim horyzont! Nic łatwiejszego, ponieważ nie można go inaczej widzieć jak przy zachodzie słońca. Nie można go widzieć z brzegów Oban? Dobrze. A czy nie było lepiej na wyspie Kerrera? Nie. Na wielkiej wyspie Mull zaledwie południowo-zachodnia część Atlantyku jest widzialna. Zchodząc jednak nieco w bok, mamy wyspę Seil, której port dotyka północnej strony brzegów Szkocyi. Tutaj nic zgoła nie zaćmiewa widoku.
Udać się zaś tam można prawie spacerem, jest zaledwie 4 lub 5 mil wcale nie więcej, a skoro czas pogodny, wygodny powóz i dwa dobre konie mogą za półtory godziny przewieść miss Campbell i jej orszak.
Na poparcie swego twierdzenia wymowny właściciel hotelu okazał to wszystko na mapie, zawieszonej w przedsieniu hotelu. Miss Campbell mogła tedy wierzyć temu że Mac-Fyne wcale nie chciał jej obałamucać. Rzeczywiście na przestronnej wyspie Seil rozwijał się znacznej wielkości wycinek, obejmujący prawie ⅓ horyzontu na którem słońce posuwało się w ciągu kilku tygodni poprzedzających i towarzyszących porównaniu dnia z nocą.
Sprawa zatem załatwiła się na wielką radość właściciela Mac-Fyne i uciechą obu braci Melvill. Miss Campbell udzieliła im przebaczenie nie czyniąc najmniejszej aluzyi do obecności Aristobulusa Ursiclos.
— Lecz, rzekł brat Sam, jest to szczególne, że istotnie w Oban brak horyzontu morza.
— Natura jest dziwna i kapryśna, odparł brat Sib.
Aristobulus Ursiclos był niezawodnie bardzo kontent, dowiadując się że miss Campbell nie pojedzie szukać gdzieindziej dla siebie punktu obserwacyjnego, ale tak był zajęty rozwiązaniem ważnego zadania, że nie miał czasu okazać swego zadowolenia.
Fantastyczna młoda dziewczyna była mu przypuszczalnie bardzo wdzięczna za to zachowanie się bo jakkolwiek pozostała dla niego zupełnie obojętna przyjęła go inaczej zupełnie niż poprzednio. Tymczasem stan powietrza nieco się odmienił. Jeżeli zatem powietrze zawsze zostanie równie pięknem to kilka chmur, które zmniejszały upał południa, zaciemnią horyzont przy wchodzie i zachodzie słońca. W takim razie należy zachować cierpliwość i nie potrzeba nadaremnie szukać punktu obserwacyjnego na wyspie Seil. Nadaremny trud, trzeba czekać.
Przez ciąg tych dni miss Campbell pozostawiwszy wujów w towarzystwie upatrzonego dla niej przyszłego męża, chodziła wraz z panią Bess, a czasami sama jedna błąkała się po piaskach przystani, unikała wszelkich zgromadzeń i nie zbliżała się wcale do grona osób przybyłych na kuracyę. Wszędzie było pełno tych gości, całe rodziny bezczynnie spędzały dni w przystani, młode dziewczęta i chłopcy tarzali się w wilgotnym piasku z prawdziwie angielską zimną krwią; panowie, poważnie i flegmatycznie, ubrani w kostyumy kąpielowe, często bardzo proste i pospolite, przychodzili tu i oddawali się zwykłym zajęciom które stanowiło zanurzanie się przez sześć minut w wodzie słonej morza; inni znowu goście tak mężczyźni jak kobiety z całą majestatycznością zasiadali na ławkach wyścielanych i wybitych czerwoną materyą, przerzucali niedbale kartki książek, gazet lub albumów; niektórzy przechodni turyści z lunetą na pasku, w kapeluszu podobnym do kaska na głowie, w długich kamaszach z parasolami pod pachą, spacerowali korzystając z pogody, przybyli bowiem wczoraj a dziś odjeżdżają; nareszcie między tym tłumem znajdowali się i przemysłowcy, których przemysł był koczujący i przenośny, należeli do nich tak zwani elektornicy sprzedający prądy elektryczne po dwa pensy tym, którzy znajdowali dziwne upodobanie w wybrykach fantazyi własnych; dalej artyści z piano mechanizmem, na kołach, wygrywający rozmaite melodye przekształcone z piosnek francuskich; fotografowie na wolnem powietrzu dający dowody swego talentu w robieniu na poczekaniu fotografii rozmaitych grup; kramarze w czarnych surdutach, w kapeluszach ustrojonych w kwiaty, popychający przed sobą małe wózki na których rozłożone były rozmaite najpiękniejsze jakie tylko są w świecie owoce; nakoniec minstrelle z twarzą wykrzywioną i przekształconą malaturą z szuwaksu, przedstawiając rozmaite sceny dość zręcznie trawestowane, wyspiewując kuplety samorodne, pośród grona dzieci, które jak to zwykle się dzieje, akompaniowały im chórem.
Dla miss Campbell to życie miast nadbrzeżnych nie było tajemnicą, ani też nie stanowiło najmniejszego powabu. Wolała uniknąć tych grup, obcych dla siebie, napływających z czterech części świata.
Często też wujowie, strwożeni jej nieobecnością, zmuszeni byli ją odszukiwać i znajdywali zwykle na dalekim brzegu piasczystego portu.
Tu, miss Campbell siadywała jak rozmarzona Minna z Korsarza z łokciem wspartym na skale, z głową opuszczoną na jednej ręce a drugą przebierającą w ziołach rosnących między złomami kamieni.
Jej błędne spojrzenie skierowane było ku Stack, którego szczyt skalisty wysuwał się na nieboskłonie, ujawniając ciemne wgłębienia, w których, jak mówią szkoci, przypływające fale morskie prowadziły głośną rozmowę.
W dali widać było szeregi kormoranów stojących w postawach nieporuszonych, ścigała je okiem, gdy nagle jakiś wypadek przerażał stado i majestatyczne stworzenia unosiły się w powietrzu na ogromnych swych skrzydłach.
O czem myślało młode dziewczę? Aristobulus Ursiclos byłby odpowiedział zarozumiale, że to o nim, nawet wujowie to samoby potwierdzili, a jednak wszyscy zawiedliby się w tem najhaniebniej.
W swych wspomnieniach miss Campbell przywiodła sobie na pamięć sceny z Corryvrekan. Widziała szalupę zagrożoną niebezpieczeństwem zatonięcia, ewolucye Glengarry, wirującą pośród rozszalałego żywiołu. W głębi swego serca odczuwała jeszcze ból, jaki ją przejął, gdy widziała jak nieroztropni żeglarze zniknęli pośród spienionych fal. Potem, przypomniała sobie chwilę jak zarzucono ratunkowa linę, jak elegancki młodzieniec pokazał się na pokładzie, spokojny, uśmiechający się, mniej niż ona wzruszony i pozdrawiający zebranych na statku pasażerów.
Dla głowy romansowej, był to już prawie romans, ale zdawało się, że rozgrywał się dopiero jego pierwszy rozdział. Książka tylko co rozpoczęta, nagle zamknęła się w oczach miss Campbell. W jakiem miejscu ma ją znowu otworzyć, gdy bohater jak jaki Wodan z epopei gaelickiej dotąd się nie pokazał?
Czyliż należało go szukać w tej gromadzie gości zaludniających Oban? Być może. Czy się z nią spotkał kiedy? Dotąd prawdopodobnie nie. Dla czego na pokładzie Glengarry obudził jej uwagę? Dla czego miałby pojawiać się? Przecież nie domyślał się, że jej winien swoje wybawienie? A przecież to ona pierwsza dostrzegła niebezpieczeństwo grożące szalupie, ona pierwsza uprosiła kapitana, aby pospieszył na ratunek. I w istocie, tego wieczoru poniosła ofiarę, bo nie mogła widzieć zielonego promienia, czego się najbardziej obawiała.
W ciągu trzech dni pobytu rodziny Melvill w Oban, niebo doprowadzało do rozpaczy astronomów z Edymburga i Greenwich. Było jakby podwatowane mgłą wyziewami dziwnej natury, jaką nieodznaczają się nigdy chmury. Lunety i teleskopy najsilniejsze, nawet reflektor z Cambridge-Parsontownu, nie były zdolne przeniknąć ich. Jedynie tylko promienie słoneczne posiadały tę siłę, przy zachodzie wszakże, linia horyzontu morza przedstawiała cudne barwy. Nie podobna przecież było aby zielony promień przebłysnął dla oczów widza.
Miss Campbell, w swych marzeniach, uniesiona wzburzona imaginacyą, nieco fantastyczna, połączyła wypadki odmętu Corryvrekan z zielonym promieniem. Co jest pewnem że ani jedne ani drugi nie powtórzyły się. Pierwsze okrywała tajemniczość, drugi wyziewy wodne.
Bracia Melvill, doradzając jej cierpliwość, wybrali się bardzo niewłaściwie. Miss Campbell nie wahała się uczynić ich odpowiedzialnymi za zamięszania w atmosferze. Oni też z pewnym oburzeniem badali barometr przywieziony z Helensbourgh, którego wskazówka wcale nie posuwała się. Byliby zaofiarowali własną tabakierkę, byle niebo pozbyło się chmur.
Co zaś do uczonego Ursiclos, pewnego dnia z powodu zachmurzonego nieba śmiał wypowiedzieć zdanie, iż to było bardzo naturalnem. O mało nawet w obecności miss Campbell nie rozpoczął lekcyi fizyki. Mówił o chmurach w ogólności, o ich ruchu mającym związek z obniżeniem się temperatury, o obłokach przeradzających się w wydęcia, o ich naukowym podziele na nimbus, stratus, cumulus, cyrrus! Nie potrzeba dodawać, że to był świeży jego nabytek naukowy.
Tak się zapalił, że bracia Melvill nie wiedzieli jak się zachować w obec tej rozprawy.
Ale miss Campbell rezolutnie przerwała tę chwalbę samego siebie, odwróciła się w przeciwną stronę żeby nie słyszeć, potem nagle spojrzała na szczyty zamku Dunolly i poczęła oglądać końce swych trzewików, co było oznaką jawną pogardy zupełnej dla mówiącego.
Aristobulus Ursiclos, który nie słuchał i nie widział tylko siebie, który mówił zawsze tylko dla siebie, nie zwrócił uwagi na tak wyraźną oznakę niechęci.
Tak minął 3, 4, 5, i 6 sierpnia. Podczas tego na wielką pociechę braci Melvill, wskazówka barometru poruszyła się cokolwiek w stronę „odmiana”.
Dzień zapowiadał się pod szczęśliwą wróżbą. O godzinie 10 rano, słońce jaśniało w całym blasku, a niebo było czyste, bez chmury.
Miss Campbell nie chciała opuścić tak przyjaznej pory. Powóz zawsze stał na rozkazy gości w hotelu Caledonii. Należało korzystać.
Otóż o godzinie 5 wieczorem miss Campbell i bracia Melvill zajęli miejsce w powozie kierowanym przez forysia wprawnego do jazdy 4 końmi. Partridge siadł z tyłu i czwórka popędziła galopem po drodze z Oban do Clachan.
Aristobulus Ursiclos na nieszczęście zajęty będąc jakimś ważnym pamiętnikiem naukowym nie przyjął udziału w wyprawie.
Wycieczka była urocza. Powóz toczył się wzdłuż brzegów po drodze oddzielającej wyspę Kerrera od Szkocyi. Wyspa ta z natury wulkaniczna, była nadzwyczaj malownicza, ale nie podobała się miss Campbell, gdyż zasłaniała horyzont morza. Ponieważ zaś było tylko cztery i pół mili do przebycia, chętnie przyglądała się jej profilowi i ruinom zamku zdobiącego jej szczyty od południa.
— Była to niegdyś siedziba Mag-Duglasów z Lorn, odezwał się brat Sam.
— A dla naszej rodziny, dodał Sib, zamek ten ma znaczenie historyczne, ponieważ go zburzyli Campbelle, spalili i wycieli w pień mieszkańców.
Partridge w zapale przyklasnął czynowi swych panów.
Kiedy minęli wyspę Kerrera, powóz wjechał na wąska drożynę, prowadzącą do wioseczki Clachan. Tu wąski przesmyk łączy wyspę Seil ze stałym lądem. W pół godziny później, nasi podróżnicy pozostawiwszy powóz w wąwozie, oddalili się na pagórek i zasiedli na szczycie nie wielkiej skały.
Tym razem nic nie zasłaniało widoku naszym turystom zwróconym ku zachodowi, ani wyspa Easdale, ani Inisch znajdujący się blisko wyspy Seil. Pomiędzy wyspą Ardanalisch a wyspą Mull jedną z największych pomiędzy wyspami Hebrydów, na północo zachodzie i wyspy Colonsay na wschodzie, wyłaniała się wielka przestrzeń morza, nad która wysuwała się wielka tarcza słońca.
Miss Campbell, ciągle pogrążona w myślach, siedziała cokolwiek na przodzie. Kilka ptaków drapieżnych a między niemi orły i sokoły zamiłowane w samotności, siedziały na pewnym rodzaju doliny wydrążonej w parowach skał.
Astronomicznie, słońce, w tej części roku i pod ta szerokością powinno było zachodzić o godzinie 7 i 54 minut, tuż w kierunku szczytów wyspy Ardanalisch.
Lecz, po upływie dwóch tygodni nie podobna było widzieć je zachodzące po za linią morza, ponieważ masy wyspy Colonsay zakrywały je przed wzrokiem.
Tego wieczoru zatem pora do obserwacyi była wyborna.
W tej chwili właśnie słońce skierowało promienie ku lustrzanej powierzchni morza.
Z trudnością można było przypatrwyać się jego tarczy zalanej jaskrawo-czerwonawem światłem.
Mimo to ani miss Campbell ani wujowie Melvill nie zmrużyli oczów ani na chwilę.
Kiedy jednak gwiazda owa świetlna zniżyła coraz bardziej swoją tarczę, miss Campbell wydała przeraźliwy okrzyk.
Pojawił się maluchny obłoczek, jakby lekkie muśnięcie, lekka plamka, długi jak pasek ognisty. Przedzielił on tarczę słoneczną na dwie połowy i zdawał się posuwać aż do poziomu morza.
Zdawało się że wietrzyk swym podmuchem rozgoni chmurę, ale podmuch nie nastąpił a obłoczek pozostał na miejscu.
A kiedy nareszcie tarcza słoneczna zmniejszyła się do rąbka kolistego, obłoczek zastąpił jego miejsce.
W tem lekkiem przycieniu promień zielony całkowicie zniknął i nie dobiegł źrenicy widzów.


IX.
Uwaga pani Bess.

Powrót do Oban nastąpił wśród ogólnego milczenia. Miss Campbell wcale nie odezwała się; nie odważyli się równie wyrzec jednego słowa i bracia Melvill. Wszakże nie była ich wina, że właśnie w tak stanowczej chwili pojawił się ów ciemny obłoczek zasłaniający promienie słońca. Zresztą nie należało oddawać się rozpaczy. Piękna pora lata mogła się jeszcze przedłużyć i trwać co najmniej sześć tygodni. Jeżeli podczas trwania jesieni, nie pojawią się choćby kilka wieczorów bez chmury na niebie, będzie to istotnym fatalizmem.
W każdym razie stracono nadaremnie już jeden wieczór a barometer nie zapowiadał wcale pogody. Rzeczywiście w nocy kapryśna wskazówka posunęła się ku stronie: odmiana a właściwie: pogoda niestała.
Nazajutrz dnia 8 sierpnia, gorące wyziewy morskie nieco zaćmiły promienie słoneczne. Wiaterek południowy tym razem nie miał dość siły do rozpędzenia gromadzących się chmur. Wieczorem tarcza słoneczna zajaśniała purpurowem światłem. Słońce, niby paletra malarza przeszło wszystkie odmiany barw, od żółtawej chromu aż do błękitnej lazuru. Pod naciskiem obłoczków niby lekkie strzępki wełniane, słońce zaledwie dawało się widzieć, bez względu na to, że miss Campbell przedstawiała je sobie jasnem w bujnej wyobraźni.
To samo było na drugi dzień i na trzeci. Powóz nieustannie czekał w hotelu na gości. Po cóż daremnie się trudzić gdy słońce jest prawie niewidzialnem? Wysokości i wzgórzystości wyspy Seil równie stanowiły nieprzychylny do spostrzeżeń teren jak i płaszczyzna w Oban.
Nie zdradzając złego humoru miss Campbell, skoro zbliżył się wieczór, powróciła do swego pokoju z twarzą wielce zachmurzoną. Wypoczywała po całodziennej wycieczce i marzyła. O czem? Czy o legendzie przywiązanej do zielonego promienia? Czy potrzebuje koniecznie go widzieć, aby tem jaśniej spojrzała w głąb własnego serca? W głąb swego bynajmniej, ale w głąb innego serca.
Tego dnia pani Bess towarzyszyła miss Campbell do ruin w Dunolly-Castle. W miejscowości tej, u stóp starożytnych murów, po których wspinały się bluszcze, pysznie wyglądała panorama zatoki przystani w Oban, cudownie zarysował się dziki krajobraz Kerrera, wyspy rozsiane po morzu hebrydzkiem i wielka wyspa Mull, na zachodzie której znajdujące się skały, były jakby przedmurzem, o nie to bowiem obijały się pierwsze fale zachodniego Atlantyku.
Miss Campbell przypatrywała się temu wszystkiemu, ale czy jednak co widziała? Czy przypadkiem jakie wspomnienie nie skupiało jej uwagi? Można przecież na śmiało twierdzić, że powodem roztargnienia miss Campbell nie była wcale osoba Aristobulusa Ursiclos. Rzeczywiście niefortunnie znalazł by się młody pedant przybywając w tej chwili, kiedy właśnie pani Bess dość śmiało wyrażała o nim swoje zdanie.
— Nie podoba mi się, mówiła. Nie, niepodoba się mi! Stara się on podobać tylko sobie samemu. Jaką on zrobił minę w Helensbourgh? Niezawodnie jeżeli się nie mylę, należy do klubu Mac-Egoistów. Jakiem dziwnym zbiegiem okoliczności bracia Melvill mogli pomyśleć, że będzie ich siostrzeńcem. Partridge go także znieść nie może a Partridge posiada bystre spojrzenie. A tobie, miss Campbell, jakże się on wydał?
— O kim mówisz, pytała młoda dziewczyna, która wcale nie słyszała uwag pani Bess.
— O tym, o którym nie powinnaś myśleć, choćby tylko dla zachowania honoru klanu.
— O kimże to ja nie powinnam myśleć?
— Ależ o tym panu Aristobulus Ursiclos, który lepiejby daleko uczynił udając się na drugą stronę Tweed, bo zdaje mi się że nigdy Campbelle nie łączyli się z jakiemiś Ursiclos.
Pani Bess nie przebierała zgoła w wyrazach, w tym razie przecież nie chciała być w sprzeczności z usposobieniem swej młodej pani .. czyniła bowiem wszystko coby tylko dla niej mogło być przyjemnem i korzystnem. Przeczuwała doskonale, że Helena dla tego jegomości okazywała więcej niż zwykłą obojętność. Rzeczywiście zaś nie przypuszczała że to uczucie obojętności mogło się jeszcze zdwoić, w porównaniu z inną osobą.
Jeszcze jednak miała w tym względzie pewne wątpliwości, gdy niespodzianie miss Campbell zapytała jej, czy nie widziała przypadkiem w Oban tego młodzieńca, któremu okręt Glengarry wyświadczył tak znakomitą usługę.
— Nie, miss Campbell, odpowiedziała pani Bess, miał natychmiast odjechać, ale podobno widział go Partridge.
— Kiedy?
— Wczoraj, na drodze do Dalmaly. Powracał właśnie z workiem podróżnym przez ramię, jak czynić zwykli artyści. O, ten młodzieniec nadzwyczaj lekkomyślnie sobie postąpił. Jeżeli puścił się na odmęty Corryvrekan, źle to wróży o jego przyszłości. Nie znajdzie on zawsze okrętu, który mu pospieszy z pomocą i może niewątpliwie uledz nieszcześciu.
— Tak myślisz? Jakkolwiek był to krok nierozsądny, ale okazał tyle odwagi, tyle zimnej krwi, w chwili grożącego mu niebezpieczeństwa.
— Bardzo być może, ale jednak ten młodzieniec wcale nie wie, że swój ratunek zawdzięcza tobie, i że należało mu nazajutrz po przybyciu do Oban, złożyć winne uszanowanie wybawicielce.
— Podziękować mi? odpowiedziała Campbell. Dla czego? Zrobiłam to nie tylko dla niego wyjątkowo, wszyscy na mojem miejscu postąpiliby podobnie względem innych.
— A czybyś go pani poznała? zapytała pani Bess przypatrując się młodej dziewczynie.
— Doskonale, odparła prostodusznie Miss Campbell, i wyznaję że charakter tej osobistości, odwaga spokojna, jaką okazał wstępując na pokład, czułe wyrazy i przyjacielskie znalezienie się względem starego marynarza, niezmiernie pochwyciły mię za serce.
— Doprawdy, zawołała zacna kobieta, nie wiem do kogo on podobny, ale jestem pewna że nie podobny wcale do pana Aristobulus Ursiclos.
Miss Campbell uśmiechnęła się nie odpowiadając, poczem powstała i długo przypatrywała się wzgórzystościom na wyspie Mull, nareszcie w towarzystwie pani Bess zeszła na dół i udały się obie aleją piasczystą prowadzącą do Oban.
Tego wieczoru słońce zaszło, jakby osłonięte piasczystem, ziarnistem światłem, i osłoną tak lekką i delikatną jak mgła.
Miss Campbell powróciła tedy do hotelu, zjadła z apetytem obiad przygotowany przez braci Melvill i po krótkim spacerze, udała się do swego pokoju.


X.
Partya wolanta.

Bracia Melvill, mówiąc prawdę, nie tylko liczyli dni, ale nawet i godziny. Nie szło im bowiem tak jak oni chcieli. Najwyraźniejsze znudzenie siostrzenicy, ta nieustanna potrzeba samotności, chłodne obejście się z panem Aristobulus Ursiclos, który też równie nie wiele się nią zajmował, wszystko to czyniło pobyt w Oban wielce nieprzyjemnym. Nie wiedzieli w jaki sposób ożywić monotonność życia. Nadaremnie wyczekiwali na zmianę powietrza. Skoroby życzeniu miss Campbell stało się zadosyć, niezawodnie byłaby przystępniejszą.
Miss Campbell tak była czemś głęboko zamyślona, że zapominała nawet witać ich we dnie i wieczorem.
Tymczasem barometr wbrew życzeniom zakłopotanych wujów ani na jeden milimetr nie posunął się. Nieraz już uderzali weń ręką, aby tym sposobem zmusić igłę magnesową do poruszenia, ale nie poruszyła się ona wcale.
Nagle bracia Melvill powzięli szczególną myśl.
Dnia jedenastego sierpnia po południu, postanowili zaproponować miss Campbell grę w wolanta, aby ją czemkolwiek rozerwać, w której to grze z pozwolenia Heleny miał mieć udział Aristobulus Ursiclos.
Trzeba wiedzieć, że brat Sib i brat Sam należeli do graczów pierwszej siły, czyniąc tym sposobem zaszczyt Zjednoczonemu Królestwu. Była to dawna gra nazwana: „mail[8], bardzo odpowiednia dla płci pięknej.
W Oban było dość miejsca do podobnej gry. Ponieważ goście kąpielowi zwykle obejmowali w swoje posiadanie już to nadbrzeżne piaski, już trawniki, nie potrzeba było zadawać sobie zbyt wiele trudu, celem wynalezienia właściwego miejsca do gry. Powierzchnia tu nie była piasczysta, ale usłana darnią, co zwykle miejscowi nazywają gruntem wolantowym: „crockets—grounds“. Polewana codziennie za pośrednictwem pompy i gładzona za pomocą właściwej ku temu maszyny, była tak gładka jak aksamit. Znajdowały się małe sześciany z kamienia służące do umocowania kijów i łuków potrzebnych do gry, wąski rowek ciągnął się na długość tysiąca dwustu stóp kwadratowych, przeznaczonych do gry w wolanta.
Wieleż to razy bracia Melvill przypatrywali się młodzieży obojga płci, grającej na tym placu! Zresztą niepodobna określić ich radości, że miss Campbell zgodziła się na propozycyę. Będą wiec w możności zabawić ją wobec widzów, których nigdy nie brak ani tu ani w Helensbourgh’u. Próżni ludzie!
Uprzedzono o tem Aristobulusa Ursiclos, który też na chwilę zawiesił roboty i znalazł się właśnie w chwili poczynającej się batalii na placu boju. I on również miał pretensyę należenia do znakomitych graczy tak pod względem teoryi jako i w praktyce, grał on jako uczony, jako geometra, jako fizyk, jako matematyk, jednem słowem jako mąż pewny siebie, umiejący obrachować cały przebieg gry.
Niezbyt przyjemnem było miss Campbell, że dostała za partnera owego napuszonego uczonego. Czy mogło być jednak inaczej? Niepodobna bez sprawienia przykrości obu braciom, rozdzielać ich ze sobą, stawiać jednego naprzeciw drugiego, gdy dotąd szli zawsze razem, ręka w rękę, tak połączonych ze sobą myślą i sercem, ciałem i duszą. Nie, tego uczynić nie mogła.
— Miss Campbell, odezwał się Aristobulus Ursiclos, jestem niezmiernie szczęśliwy, że zostałem pani pomocnikiem, a jeżeli pani pozwolisz, wytłumaczę pani teoryą uderzania...
— Panie Ursiclos, trzeba przedewszystkiem wygrać, odpowiedziała widocznie zniechęcona Helena.
— Wygrać?
— A właściwie przegrać, dodała Helena. Byliby niepocieszeni, gdybyśmy ich pobili.
— Jednakże... pozwól pani... rzekł Aristobulus Ursiclos. Grę tę znam jako geometra z profesyi i szczycę się tem. Obrachowałem doskonale kombinacyą rzutów, ważność zboczeń i mam pewną w tem wprawę...
— Ja o niczem zgoła nie myślę, jedynie chciałabym sprawić przyjemność moim przeciwnikom. Zresztą są oni bardzo silni w tej grze, uprzedzam pana, i wątpię, czy umiejętność pańska wystarczy w obec ich niezwykłej biegłości.
— Zobaczymy zaraz, szepnął Aristobulus Ursiclos, ponieważ żadne względy nie mogły go nakłonić do zrzeczenia się walki na seryo... nawet chęć przypodobania się miss Campbell.
Tymczasem chłopiec do usługi przyniósł skrzynię, w której znajdowały się buławy, marki, kółka, kule i inne potrzebne przyrządy.
Koła w liczbie dziewięciu, zostały ułożone na małej tafli w kształcie trapezu, a nadto po obu stronach sterczały osie owych kół.
— Proszę wybierać, kto zaczyna, rzekł brat Sam.
Kostki rzucono do kapelusza, każdy z grających sięgnął doń ręką.
Losem tedy nastąpiła kolej stosownie do kolorów: kula i buława barwy niebieskiej dostała się bratu Sam, buława i kula czerwona Ursiclosowi; żółta buława i kula bratu Sib, a zielona kula i buława miss Campbell.
— Oczekiwałam na promień tej barwy, rzekła Helena. Może to i dobra przepowiednia.
Brat Sam miał zatem zaczynać, jakoż rozpoczął wzięciem olbrzymiego niucha tabaki.
Potrzeba było go widzieć wówczas. Z postawą ciała ani zbyt wyprostowaną ani zbyt nachyloną, podając się jednak nieco naprzód z odrzuconą w tył głową, z rękami złożonemi, trzymając silnie buławę, aby mógł silnie uderzyć, z ręką lewą u góry, a prawą u dołu, z kolanami lekko zgiętemi, aby nadać większy impet rzutowi, ze stopą prawej nogi wprost kuli, a z lewą cofniętą, w tył, przedstawiał prawdziwy typ amatora wolantu.
Wówczas brat Sam uniósł swoją buławę, zataczając nią łagodne półkole, potem uderzył kulę, leżącą o dziesięć cali od niego i nie poruszając wcale ręką prawą, ponowił tę operacyę po trzykroć.
Rzeczywiście, kula umiejętnie wprawiona w ruch, przebiegła tuż pod pierwszem kołem, potem pod drugiem; nowe uderzenie zmusiło ją do przebieżenia pod trzeciem i dopiero pod czwartem zatrzymała się.
Jak na początek była to wyśmienita próba. Obecni nie mogli powstrzymać się od pochlebnego szeptu.
Teraz z kolei miał grać Ursiclos. Był mniej szczęśliwym. Skutkiem niezręczności czy też skutkiem niepowodzenia, kilka razy musiał uderzać, zanim kula potoczyła się i przemknęła pod pierwszem kołem, drugie całkiem ominęła.
— Prawdopodobnie, odezwał się do miss Campbell, kula ta nie należy do odpowiedniego kalibru. Ponieważ w tym razie, aby kula należycie się toczyła, należy koniecznie aby siła ciężkości koncentrowała się w samym środku.
— No, na ciebie kolej, wuju Sib, wyrzekła miss Campbell, nie słuchając wcale rozprawy naukowej swego towarzysza.
Brat Sib, był godnym towarzyszem brata Sam. Jego kula przeszła po pod dwoma kółkami i zatrzymała się przy kuli Aristobulusa Ursiclos, co jej dopomogło do przejścia przez trzecie koło.
Nakoniec miss Campbell rozpoczęła grę zieloną kulą i dość zręcznie zdołała ją przeprowadzić po pod dwa pierwsze kółka.
Partya zatem rozpoczęła się pod bardzo przyjaznemi warunkami dla braci Melvill, którzy zbijali kule swoich przeciwników. Cóż to była za walka uporczywa.
Bracia porozumiewali się na migi, nie potrzebując wcale mówić, ostatecznie zaś znacznie posunęli się dalej od swoich przeciwników, co nadzwyczaj ucieszyło miss Campbell a przeciwnie zasmuciło jej towarzysza Aristobulusa Ursiclos.
Miss Campbell nareszcie widząc, że pozostała w tyle bardzo daleko, zaczęła grać uważniej i bardziej na seryo i okazała daleko więcej zręczności od swego pomocnika, jakkolwiek tenże uczenie rozprawiał o każdym nowym rzucie.
— Kąt wpadania jest zawsze równy kątowi odbicia i to powinno pani wskazać kierunek w jakim potoczy się kula po dokonanem uderzeniu. Należy zatem korzystać...
— Ależ pan korzystaj kiedy chcesz, przecież widzisz że już chybiliśmy trzy koła...
Rzeczywiście Aristobulus był nadzwyczaj zdystansowany. Może z dziesięć razy usiłował trafić w koło środkowe ale nadaremnie. Jeszcze raz stanął w pozycyi podnosząc w górę buławę i pragnąc spróbować szczęścia.
Ale szczęście nie było mu wcale przychylne. Kula za każdym razem uderzała o żelazo i w ogóle nie mogła przedostać się przez otwór koła.
Na prawdę miss Campbell miała zupełną słuszność uskarzania się na swego partnera.
Ona grała bardzo dobrze, to też wujowie nie omieszkali udzielać jej pochwał.
Wyglądała istotnie czarująco, oddana całą duszą grze, która w zupełności wykazywała naturalną zręczność jej ruchów; z nogą cokolwiek wysuniętą naprzód, aby tym sposobem kierować tem silniej toczeniem się kuli, cała jej postać zdradzała zajęcie, a na twarzy malowała się radość, jej uroczo zarysowana kibić obudzała zachwyt ogólny. A jednakże Aristobulus Ursiclos wcale na to nie zwracał uwagi.
Można powiedzieć, że gra młodego uczonego doprowadziła do wściekłości. Bracia Melvill już daleko tak posunęli grę, że niepodobna było dorównać im w żaden sposób. A przytem zwycięstwa wolanta są tak niespodziewane i nagłe, że nigdy nie można stanowczo oznaczyć po której stronie będzie zwycięztwo.
Partya zatem prowadzona była dalej na tak nierównych warunkach, gdy zaszedł nieoczekiwany zgoła wypadek.
Oto Aristobulus Ursiclos, w nadmiarze zacietrzewienia się, z całą siłą chciał uderzyć kulę żelazem, tymczasem zamiast w kulę uderzył się w nogę.
Jakże też krzyczał okropnie! Stojąc na jednej nodze wydawał bardzo bolesne jęki, co po części zamiast współczucia wywoływało uśmiech.
Jeszcze śmieśniejszem było to, że kiedy bracia Melvill niemile dotknięci i przerażeni pospieszyli do niego, zaczął swój wypadek określać naukowemi terminami:
— Linia zatoczona przez kulę, dziwnym jakimś grymasem obliczenia zrobiła koło, i tym sposobem promień daleko był krótszym i rzut fałszywym. Wreszcie...
— A zatem przerwiemy partyą, zapytała miss Campbell.
— Przerwać partyą, krzyknął Aristobulus Ursiclos. Czy zostaliśmy zwycięzcami? Nigdy. Przyjmując w tym względzie rachunek przybliżony, można najsumienniej obliczyć...
— Dobrze więc: Grajmy dalej! przerwała miss Campbell.
Pomimo przybliżonego obliczenia, pomimo sumienności rachunku, przewaga była zawsze po stronie braci.
Brat Sam już nawet wpędził kulę w rowek, gdzie się mogła toczyć swobodnie, tak że po kiku jeszcze uderzeniach partya została dokończona a bracia Melvill w zupełności tryumfowali.
Co się tyczy Arsitobulusa Ursiclos, niepowodzenie tak go rozgniewało, że nawet nie probował zbić środkowego koła.
Bez wątpienia miss Campbell, lubo w głębi duszy uradowana zwycięstwem wujów, dla okazania że jest mocno zirrytowana powodzeniem swoich przeciwników, bez zastanowienia się uderzyła kulę, nie troszcząc się wcale o to, w jakim pójdzie kierunku.
Kula w ten sposób uderzona zatoczyła w początku koło, a następnie odbiwszy się wpadła do rowku i jak utrzymywał Aristobulus pędzona nabytym ruchem, o wiele przeszła dalej od zakreślonego do gry placu.
Istotnie był to rzut fatalny!
W tem właśnie miejscu siedział jakiś młody artysta, zajęty rysowaniem krajobrazu okolicy. Kula odbita uderzyła wprost w płótno rozciągnięte na stalugach, zamazała zupełnie tło już pociągnięte farbą i wreszcie przewróciła i same stalugi.
Malarz odwróciwszy się wyrzekł z wielkim spokojem:
— Zwykle udzielają ostrzeżenie, gdy kto ma zamiar bombardowania. Nie jesteśmy widocznie w kraju bezpiecznym.
Miss Campbell, która nie przypuszczała zupełnie konkluzyi swego uderzenia, usłyszawszy to, pobiegła do malarza:
— Ach panie, rzekła z wielką grzecznością, przebacz pan, uczyniła to moja niezręczność.
Malarz powstał i z uśmiechem ukłonił się tej, która z wielkim wstydem zmuszona była prosić go o przebaczenie.
Malarzem tym był rozbitek z odmętu Corryvrekan!


XI.
Olivier Sinclair.

Olivier Sinclair był mężczyzną bardzo przystojnym, używając stylu zwykłego w owe czasy, który tym przydomkiem określał człowieka młodego, dzielnego i pełnego życia; jeżeli jednak posiadał takie fizyczne przymioty, nie należało wątpić, że i przymioty moralne odpowiedzą temu w zupełności.
Ostatnia odrośl znakomitej rodziny Edimburga, ten młody ateńczyk z północnych Aten, był synem radcy dawniejszej stolicy Mid-Lothian.
Pozbawiony w młodości ojca i matki, był wychowany przez swego wuja, jednego z czterech członków administracyi krajowej. Ukończył świetnie kursa uniwersyteckie, później zaś mając już lat dwadzieścia, niezmiernie pragnący poznać świat, gdy mu majątek pod tym wzglądem dawał odpowiednie środki, zwiedził najpierwsze kraje Europy, Indye i Amerykę, a sławne „Revue d’Edimbourg”, kilkakrotnie drukowały jego barwne, piękne artykuły z podróży. Malarz wyśmienity, mogący, gdyby chciał, sprzedać bardzo drogo swe szkice i obrazy, poeta, bo któż nim nie jest w młodości, Olivier umiał się powszechnie podobać i wzbudzić dla siebie szacunek.
Łatwo bardzo jest ożenić się w stolicy Kaledonii. Rzeczywiście obie płcie pod względem liczby przedstawiają znakomitą nierówność, bo kobiety o wiele przewyższają pogłowie męskie.
Młody malarz, ukształcony, przyjemny, dobrze ułożony, nie potrzebował zbyt się trudnić nad znalezieniem jakiej dziedziczki, coby ofiarowała mu swoja rękę.
A jednakże mimo to Olivier w 26 roku życia nie zdradzał jeszcze wcale chęci do pożycia we dwoje. Ścieżka życia wydawała mu się jeszcze zbyt wąską aby można było iść ręka w rękę z druga osobą. Być może jednak, że uważał za przyjemniejsze pozostać samym i nie wdrażając się do jednej tylko ścieżki, biedz gdzie go wiodła fantazya, iść tam, gdzie go prowadził zapał malarza.
Olivier, jednakże łatwo bardzo mógł obudzić uczucie w jakiej blondynce, szkotce. Jego postać przyjemna, otwarta twarz, wyraz jej szczery i energiczny, zdradzający dzielność i odwagę, uśmiech łagodny, wszystko w nim czarowało. Wiedział o tem, ale nie miał zamiaru przywiązania się do jakiej istoty. Należał on do tych ludzi, o jakich mówi szkockie przysłowie że: nie odwracają się tyłem ani do przyjaciela ani do nieprzyjaciela.
Tymczasem tego właśnie dnia, odwrócił się tyłem do miss Campbell w czasie wykonanego ataku. Co prawda, miss Campbell nie była jego ani przyjaciółką ani nieprzyjaciółką. Nadto, w takiej siedząc pozycyi, nie mógł wcale widzieć kuli toczącej się z impetem ku niemu. Ztąd to właśnie poszło, że kula zrobiła swoje, zamazała malowidło i wywróciła stalugi.
Miss Campbell zaraz za pierwszem spojrzeniem, poznała swego bohatera z Corryvrekan, ale bohater wcale nie poznał swej młodej pasażerki z okrętu Glengarry. Zaledwie prawie tylko widział, jakby w przelocie miss Campbell udającą się z wyspy Scarba do Oban.
Zapewne, gdyby był o tem wiedział, nie omieszkałby przynajmniej złożyć podziękowania swej wybawicielce, ale ponieważ nie wiedział o tem, i zapewne wiedzieć już nie będzie, nie okazał najmniejszej oznaki wdzięczności.
Jakoż i miss Campbell w tym samym dniu zabroniła najsurowiej tak swoim wujom, jako też pani Bess i Partridge, robienia jakiejkolwiek aluzyi do owego pamiętnego dnia.
Po tym wypadku bracia Melvill również dołączyli się do miss Campbell, i zaczęli przepraszać malarza.
— Ależ moi panowie, rzekł tenże, tak drobna rzecz nie potrzebuje tylu trudów waszych.
— Panie, mówił brat Sam... Jesteśmy niezmiernie zmartwieni tym wypadkiem.
— Nawet niepocieszeni że się to stało, dokończył brat Sib.
— Drobnostka, nie stało się przecież żadne nieszczęście, mówił młodzieniec z uśmiechem. Zamazało się i nic więcej, — zacznie się na nowo lub zmyje i po wszystkiem.
Olivier Sinclair mówił to szczerze, co usposobiło braci Melvill do podania mu ręki. W każdym wypadku czuli się w obowiązku zarekomendowania się pzzystojnemu nieznajomemu.
— Pan Samuel Melvill, rzekł jeden.
— Pan Sebastyan Melvill, dodał drugi.
— Panów Melvill siostrzenica miss Campbell, rzekła ze swojej strony Helena, która nie uważała za błąd towarzyski przedstawienia się samej przez się.
— Miss Campbell, rzekł malarz grzecznie kłaniając się przy tem, i wy panowie Melvill, przyjmijcie i ode mnie oświadczenie mojego nazwiska. Jestem po prostu: Olivier Sinclair.
— Panie Sinclaire, odpowiedziała miss Campbell, która prawie nie wiedziała dla czego w ten sposób mówi do malarza, racz pan po raz ostatni przyjąć nasze usprawiedliwienia się...
— I nasze, dodali bracia Melvill.
— Miss Campbell, zaczął Olivier Sinclaire, powtarzam pani, że to nie warte zachodu. Usiłowałem odmalować wełnistość fal morskich a kula jakby jaki malarz starożytności, jakby jaka wróżka z umoczoną gąbką, przyszła i uczyniła to, na co nie mogła zdobyć się moja fantazya.
Wypowiedziane to było takim uprzejmym tonem, że miss Campbell i bracia Melvill nie mogli powstrzymać się od uśmiechu.
Co się tyczy płótna Oliviera, to okazało się już nieużyteczne, i należało nakleić nowe na bleitram, aby rozpocząć obraz.
Łatwo odgadnąć, że pan Aristobulus Ursiclos nie przyjął wcale udziału ani w rozmowie, ani w oświadczeniu przeprosin.
Partya była ukończona, a młody uczony niezmiernie zakłopotany tem, że jego znajomość teoretyczna nie odpowiedziała wcale wprawie czerpanej z praktyki, oddalił się i wrócił do hotelu. Nie widziano go nawet przez trzy lub cztery dni, ponieważ wyjechał do wyspy Luing, jednej z najmniejszych na archipelagu hebrydzkim; położonej obok wyspy Seil, gdzie właśnie miał zamiar odbyć studya geologiczne nad piaskiem, który tam znajduje się w wielkiej obfitości.
W dalszej zatem rozmowie, która toczyła się bardzo swobodnie, Olivier Sinclaire przekonał się, że był w części znany już mieszkańcom hotelu Caledonia, jakoż dowiedziawszy się o tem, zawołał:
— Jakto, miss Campbell i wy panowie Melvill, znajdowaliście się więc na pokładzie okrętu Glengarry, który mnie wyciągnął z wody jakby szczupaka?
— Tak, panie Sinclair.
— A pan nas nadzwyczaj przeraziłeś, gdyśmy ujrzeli, że na skutek zbyt ryzykownej wycieczki, łódź wasza może zniknąć bez ratunku w odmętach Carryvrekan!
— Przypadek czy los bardzo przyjazny, gdyż bez interwencyi naszej...
W tem miejscu miss Campbell uczyniła dosadny znak milczenia. Była to wola Matki Boskiej rozbitków, a ona nie życzyła sobie aby ją posądzono o jakikolwiek udział w ratunku lekkomyślnych podróżników.
— Ależ, panie Sinclair, odezwał się znowu brat Sam, jakim sposobem ten stary rybak, który panu towarzyszył, mógł się zgodzić na podobnie niebezpieczną wycieczkę?
— Gdy zwłaszcza, jako doświadczony żeglarz, wiedział bardzo dobrze, czem grozi podobne posuwanie się po falach odmętu? dodał brat Sib.
— To nie jego wcale wina moi panowie, rzekł Olivier Sinclair. Nierozsądek był po mojej stronie, i nawet były chwile, gdzie już czyniłem sobie wyrzuty, że to ja przyczyniłem się mimowoli do śmierci niechybnej rybaka. Ale barwa tych fal odmętu była tak złudną, tak uspokajającą, przytem morze wyglądało jak wzorzysta koronka dziergana misternie jedwabiem z błękitu. Otóż nie obawiając się niczego, zapragnąłem odszukać nowych jakich barw w tej przestrzeni zalanej pianą i światłem. Dla tej to przyczyny posuwałem się coraz dalej, coraz dalej. Mój stary rybak doskonale przeczuwał grożące niebezpieczeństwo, nawet czynił mi uwagi, pragnął koniecznie powrócić do wyspy Jura ale ja na to wcale nie zgodziłem się i nie słuchałem rozumnych przestróg. Tym sposobem wpadliśmy w sam wir odmętu!
Uderzenie niespodziewane skaleczyło mego towarzysza, który tym sposobem nie mógł mi już pospieszyć z pomocą, i gdyby nie interwencya opatrznościowa okrętu Glengarry, gdyby nie poświecenie kapitana, gdyby nie uczuciowość pasażerów, przeszlibyśmy obadwa, ja i mój towarzysz do tradycyi ludowej, i teraz zaliczanoby nas do ofiar pochłoniętych odmętami Carryvrekanu.
Miss Campbell słuchała nie wyrzekłszy ani jednego wyrazu, patrząc swemi pięknemi oczami na młodzieńca, którego spojrzenie jej nie wprowadzało wcale w zakłopotanie. Nie mogła przecież powstrzymać się od uśmiechu, gdy nazywał to połowem żywych ludzi.
Czyliż ona równie nie była w tem samem położeniu. Czyliż nie przybyła tu do Oban idąc za popędem fantazyi, dla ujrzenia zielonego promienia.
Bracia Melvill nie omieszkali też wkrótce oznajomić Oliviera o celu ich podróży do Oban; mianowicie, że przybyli tu, aby badać widowisko meteorologiczne, trudne do widzenia w miejscu, gdzie mieszkali, a mianowicie celem ujrzenia zielonego promienia.
— Zielonego promienia! zawołał malarz.
— Czy pan już go kiedy widziałeś? zapytała niezmiernie zaciekawiona młoda dziewczyna.
— Nie, miss Campbell, odpowiedział Olivier Sinclair. Nawet nie wiem zgoła czy istnieje jaki promień zielony. Doprawdy nie. Otóż i ja pragnę ujrzeć go. Ani razu słońce nie zajdzie za horyzont bez mojej obecności. I na św. Dunstana, nie będę malował inaczej jak tylko barwą zieloną jego promienia ostatniego.
Trudno było stanowczo określić czy Olivier Sinclair mówił to na seryo, czy też ironicznie, wszakże wrodzone przeczucie uprzedzało miss Campbell, że młodzieniec mówił z rzetelnym zapałem artysty.
— Panie Sinclair, promień zielony nie należy do mnie, jest on własnością ogółu. Nie traci na wartości chociaż był widziany przez tyle tysięcy i milionów ludzi. Otóż jeżeli pan sobie tego życzysz, będziemy się starali przypatrzeć mu się razem.
— Z największą przyjemnością.
— Ale potrzeba zbyt wiele cierpliwości.
— Będziemy ją mieli.
— Czy nie należy obawiać się jakiego osłabienia wzroku? zapytał brat Sim.
— Promień zielony godzien jest tego aby dlań poświęcić nieco czasu, odpowiedział Olivier Sinclair, i nie oddalę się z Oban dopóty, dopóki go nie ujrzę.
— Już raz jeździliśmy na wyspę Seil, dla jego obejrzenia, ale zasłoniła nam zielony promień nadbiegła chmura, właśnie w chwili gdy słońce już zachodziło.
— Otóż prawdziwy fatalizm.
— Tak jest, panie Sinclair, ponieważ od owego dnia, nie podobna było myśleć aby niebo pozostało bez chmury.
— Jednakże ja mam nadzieje, odparła miss Campbell. Lato jeszcze nie wypowiedziało swego pożegnania i zanim nadejdą niepogody, wierz mi pan, słońce zechce nas udarować zielonym promieniem.
— Aby pana objaśnić o wszystkich w tym względzie przeszkodach, dodaję, że wieczorem w dniu 2 sierpnia, w czasie pamiętnego wypadku na wodach odmętu Carryvrekan, również utraciliśmy sposobność ujrzenia zielonego promienia z przyczyny zajęcia się pewnym ratunkiem…
— Jakto, zawołał Olivier Sinclair, to ja byłem tak niezręczny i spowodowałem to, że pani nie mogłaś widzieć zielonego promienia? Kiedy tak, do mnie należy obecnie postarać się o wynalezienie odpowiedniej chwili, abyś ujrzała niebawem ten promień.
W ten sposób rozmawiano, kierując się po drodze do hotelu Caledonia, gdzie poprzedniego dnia pomieścił się równie i Olivier Sinclair powracając z wycieczki wczorajszej z Dalmaly. Młodzieniec podobał się nadzwyczajnie obu braciom, opowiadał on o Edimburgu, i o swym wuju Patricle. Pokazało się, że bracia Melvill żyli kiedyś z nim w ściślejszej przyjaźni. Że te dwie rodziny przed laty połączone były związkami bliższej znajomości, ale oddalenie rozerwało te węzły. Tym sposobem dawniejsze stosunki mogły być przywrócone na nowo. A ponieważ i Olivier Sinclair objawiał życzenie koniecznego ujrzenia promienia zielonego, więc się tak złożyło że miał pozostać tu na dłużej.
Bracia Melvill, miss Campbell i Olivier Sinclair spotykali się prawie codziennie na płaszczyznach nadbrzeżnych Oban. Razem więc badali warunki i okoliczności towarzyszące zachodowi słońca. Dziesięć lub więcej razy na godzinę badali barometr, ale ten jednak nieustannie opadał na 10 stopni ściśnienia nie zapowiadając wcale pogody.
Nareszcie jednego dnia Olivier Sinclair zawiadomił miss Campbell, iż barometr ukazuje niewątpliwą pogodę. Lazur nieba rzeczywiście nie miał na sobie ani jednej smugi, ani najmniejszej chmurki, należało się spodziewać że zachód słońca będzie cudowny.
— Jeżeli dziś nie ujrzymy przy zachodzie słońca naszego zielonego promienia, to nie nasza wina, bo w takiem razie, chyba będziemy niewidomi.
— Wujowie, czy słyszycie, odpowiedziała miss Campbell, to zatem dziś wieczorem!
Należy jeszcze dodać że tego dnia postanowiono odjechać na wyspę Seil i rzeczywiście odjazd nastąpił o godzinie piątej.
Powóz udał się malownicza drogą ku Glachan, miss Campbell promieniała radością, jak niemniej bracia Melvill zachwyceni tem niezwykłem usposobieniem swojej siostrzenicy. Olivier Sinclair, także podzielał ogólna wesołość malującą się na twarzach wszystkich.
Możnaby było twierdzić, że oni to właśnie do wnętrza powozu sprowadzili promienie słońca, i że cztery konie zaprzężone do karety były prawdziwemi rumakami Febusa.
Przybywszy do wyspy Seil rzeczywiście znaleźli horyzont jasny, nie zasłonięty najmniejszą zgoła przeszkodą, żadnym paskiem chmury. Nic nie tamowało teraz sposobności ujrzenia tak upragnionego zielonego promienia.
— Ujrzymy tedy nareszcie ów kapryśny promień, który nas tyle razy najhaniebniej uwodził swemi wybrykami, wykrzyknął radośnie Sinclair.
— Tak sądzę, odpowiedział brat Sam.
— Jestem tego pewny, domówił niby echo brat Sib.
— A ja, mam niepłonną nadzieję, wtrąciła miss Campbell, przyglądając się powierzchni morza gładkiej jak tafla lustra, że dzień dzisiejszy spełni nasze oczekiwania!
Rzeczywiście wszystko usposobiało do przekonania, że tym razem nic nie przeszkodzi do ujrzenia tak niezwykłego fenomenu natury.
Już oto promienna gwiazda zniżyła się tonąc po obłoczystym łuku powietrznym i zdawało się, że tylko kilka stopni dzieliło ją od poziomu morskiego horyzontu. Jej tarcza opromieniona została czerwonawem światłem i rzucała krwawe promienie na powierzchnię fal morza.
Wszyscy nieruchomi. z zapartym w piersiach oddechem oczekiwali ważnej chwili, przypatrując się słońcu, które zwolna coraz zniżyło się, podobne do olbrzymiej rozpalonej do czerwoności kuli.
Nagle dziwny krzyk wyrwał się z ust miss Campbell. Była ona świadkiem pewnej okoliczności, której nie dostrzegli ani bracia Melvill, ani Olivier Sinclair.
Oto jakaś szalupa pojawiła się nie daleko wyspy Edale, i zwolna posuwała się po falach ku zachodowi. Rozwinięty żagiel niby rodzaj ekranu. zwolna zakrywał całą tarczę słoneczną widzialną w dalekiej przestrzeni. Czyliżby zatem miał zasłonić słońce w chwili najważniejszej, decydującej i stanowczej?
Była to kwestya czasu. Zwrócić się w przeciwną stronę nie podobna, szerokość przylądka wyspy i całą resztę wolnego horyzontu wypełniał maszt, który stał teraz jakby niczem nie przeparta olbrzymia skała.
Miss Campbell niezmiernie zmartwiona tą nową zawadą, po chwili dla zmiany pozycyi na korzystniejsza, wdarła się na pobliskie skały. Olivier Sinclair poruszał rękami i powiewał chustką, jakby dla odpędzenia tego nieoczekiwanego zgoła widma.
Nadaremne usiłowania!
Nic nie widziano, nic nie słyszano na szalupie. Przeciwnie poczęła ona jeszcze powolniej posuwać się po spokojnem morzu ku zachodowi.
W chwili, kiedy słońce zniżyło się prawie aż do horyzontu, maszt, swą formą trapezu całkowicie osłonił jego tarczę.
Zawód najokropniejszy!
Słońce w tym momencie rzuciło ostatnie swe promienie, tonąc w otchłaniach morskich.
Miss Campbell, Olivier Sinclair, bracia Melvill, nadzwyczaj zaniepokojeni, nawet rozgniewani tem nowem zawodem, byliby niewątpliwie starli w proch ową szalupę tak niefortunnie wpływającą na drogę, na której miał zajaśnieć zielony promień.
Tymczasem statek przystanął nieco u stóp wyspy Seil.
W tej chwili wysiadł z niej na ląd jakiś pasażer, pozostawiając w szalupie dwóch majtków, którzy go przywieźli z wyspy Luing; poczem zwolna wdzierając się na skałę, zdawał się chcieć dosięgnąć do szczytów przylądku.
Niewątpliwie z tej wysokości, zaopatrzony w lunetę poznał on doskonale całą grupę oczekujących, bo zdjął kapelusz i kłaniał się bardzo grzecznie.
— Pan Ursiclos! zawołała miss Campbell.
— On! To on! dodali bracia.
— Któż to taki ów jegomość? zapytał Olivier Sinclair.
Był to rzeczywiście Ursiclos, w własnej swojej osobie, który właśnie powracał z jakiejś uczonej wycieczki z wyspy Luing. Kiedy nareszcie zbliżył się do stojących można sobie łatwo wyobrazić jak był przyjęty przez wszystkich.
Bracia Melvill zapominając na chwilę o koniecznej w tym względzie towarzyskiej grzeczności, nie przedstawili wcale Oliviera Sinclair panu Aristobulus Ursiclos. W obec rozirytowanej Heleny spuścili oczy, aby nie widzieć zachmurzonej twarzy swojej siostrzenicy.
Miss Campbell z założonemi na piersiach rękami, z okiem pałającem ogniem gniewu, patrzyła na niego nie mówiąc ani słowa.
Później jednak wybąknęła gniewnie te wyrazy:
— Byłoby daleko lepiej panie Aristobulus Ursiclos, gdybyś nas pan nie udarował niespodzianym widzeniem swej osobistości.


XII.
Nowe zamiary.

Powrót do Oban odbył się w daleko mniej przyjaznych warunkach, jak sam wyjazd na wyspę Seil. Wyjeżdżano z nadzieją a tymczasem za powrotem wszyscy doznali najokropniejszego zawodu.
Miss Campbell szczególniej nie posiadała się z gniewu, przyczyną główną nieudania się był jak zawsze nieszczęsny pan Aristobulus Ursiclos. Wiedziała o tem i pragnęła cały ciężar swego gniewu zwalić na głowę tak niefortunnie przedstawiającego się jej człowieka.
Bracia Melvill w tej chwili wcale nie potrzebnie a nawet niewłaściwie podjęli się jego obrony. Właśnie koniecznie w tym momencie, jakby na umyślnie, musiał się zjawić ze swoją szalupą, aby pozbawić ich upragnionego od tak dawna widoku. Nie! podobnej niezręczności nie przebacza się nigdy, pod żadnym pozorem.
Należy jeszcze dodać, że pan Aristobulus Ursiclos usłyszawszy tak nierozsądną wymówkę poważył się zamiast tłumaczenia i przeproszenia drwić sobie z pojawienia się zielonego promienia. Potem zaś widząc zasępione wszystkie twarze, powrócił do swojej szalupy. Bardzo dobrze uczynił, bo niezawodnie nie znalazłby miejsce w karecie.
Tym sposobem, dwa razy już słońce było w tej pozycyi, że mogło udarować widzów niezwykłem widokiem i dwa razy dziwne, nieprzewidziane przeszkody przeszkodziły do ujrzenia niebywałego fenomenu. Naprzód opóźniły to widzenie starania uratowania tonącego Oliviera Sinclair, a teraz znowu niezgrabne i nieprzyzwoite znalezienie się pana Aristobulus Ursiclos, odwlekło na długo przyjemność tak od dawna wyczekiwaną.
W obu tych wypadkach rzeczywiście przeszkody były nieprzewidziane, chociaż miss Campbell jedną zupełnie usprawiedliwiała ale drugiej nie mogła żadną miarą przebaczyć.
Któż w tym względzie mógłby jej zarzucić stronność?
Nazajutrz, Olivier Sinclair, głęboko zamyślony przechadzał się po nadbrzeżach przystani.
Kto to był ten pan Aristobulus Ursiclos? Czyby zatem miał to być jaki krewny miss Campbell albo może braci Melvill, a może tylko po prostu przyjaciel rodziny? Poznać to było można ze szczególnego zachowania się miss Campbell w obec tej osobistości, z jej wyrzutów tak śmiało mu uczynionych.
Cóż to wreszcie tak interesowało Oliviera Sinclair? Jeżeli chciał koniecznie wiedzieć, mógł się zapytać braci Melvill... Jednakże dziwnym zbiegiem okoliczności, jakoś nie mógł się zdobyć na odpowiednią w tym względzie odwagę.
Wszakże wkrótce przedstawiła się do tego przyjazna sposobność.
Każdego dnia spotykał on braci Sam i Sib, jako nieodłącznych towarzyszy, co niezmiernie podobało się Olivierowi.
Rozmawiano o rozmaitych przedmiotach, a przedewszystkiem o pogodzie jako o rzeczy zajmującej wszystkich w ogóle. Czy rzeczywiście nadejdzie nareszcie kiedy jaki wieczór i niebo bez chmury czyste, o jasnym błękicie?
W istocie od dnia 2 sierpnia aż do 14, nieustannie niebo było zachmurzone, niepodobna więc myśleć, aby zielony promień w takich warunkach mógł być widzialny.
Dla czego nie mamy powiedzieć, że obecnie młody malarz z takiem samem upragnieniem, jak miss Campbell wyglądał pojawienia się zielonego promienia. Nieustannie prawie chodzili razem i badali horyzont.
Fantazya malarza wzburzyła się, śmiało twierdzimy, że pragnienie ujrzenia owego fenomenu stało się prawie drugim warunkiem życia. Oboje pragnęli, aby mieli szczęście jak najprędzej ujrzeć zielony promień.
— Ujrzemy go, miss Campbell, mówił Olivier, zobaczymy ten fenomen, choćbym miał go sam zapalić na niebie. Wszak to z mojej winy straciłaś pani sposobność widzenia fenomenu, jestem równie odpowiedzialny za to, jak za następną przeszkodę popełnioną w tym razie przez Aristobulus Ursiclos, jej krewnego, jak sądzę.
— Nie, — to mój narzeczony, odpowiedziała miss Campbell, oddalając się z wielkim pospiechem za postępującemi naprzód wujami, czestującemi się wzajemnie tabaką z wspólnej tabakiery.
— Jej narzeczony!
To wyznanie wywarło szczególne wrażenie na Oliviera Sinclair, nie spodziewał się bowiem nigdy usłyszeć czegoś podobnego. Wreszcie dla czegóżby ten młody pedant nie miał być jej narzeczonym? Przynajmniej w ten sposób można było wyjaśnić jego pobyt w Oban. Dla czego jednak po otrzymanej naganie za to, że się wybrał niewłaściwie ze szalupą, dla czego, powtarzamy, unikał jej towarzystwa, dla czego nie chodził razem z miss Campbell i jej wujami?
Co się z nim stało?
Tymczasem po dwóch dniach nieobecności Aristobulus Ursiclos pojawił się znowu. Olivier Sinclair kilka razy spostrzegł go w towarzystwie braci Melvill, którzy dla niego nie byli znowu tak surowi.
Młody malarz i młody uczony równie po kilka razy spotykali się ze sobą, już to na płaszczyźnie przed hotelem, już też w samym hotelu Caledonia. Obaj zatem wujowie uważali sobie za obowiązek grzeczności poznajomić tych panów ze sobą.
— Pan Aristobulus Ursiclos z Dumfries!
— Pan Olivier Sinclair z Edimburga!
Przedstawienie odbyło się wedle formy towarzyskiej, obaj pochylili z lekka głowę, ale w tym ruchu nie brało udziału ciało. Widocznie pomiędzy charakterami tych dwóch ludzi, nie zachodziła żadna sympatya.
Jeden starał się badać niebo, aby odkryć na niem gwiazdy, ale nie stawał z tego powodu na piedestale wielkości, drugi badał przeciwnie żywioły natury. Jeden z nich artysta nie czynił z tego żadnych szczególnych odznaczeń się, drugi przeciwnie, starał się stawić w liczbie znakomitości i w tym też tonie perorował.
Co się tyczy miss Campbell, ta dotąd jeszcze dla Aristobulusa Ursiclos żywiła w głębi serca urazę.
Jeżeli znajdował się w salonie, udawała że go wcale nie spostrzega; skoro przechodził, odwracała się. Jednem słowem, na każdym kroku dawała mu do zrozumienia, że ją na siebie oburzył. Bracia Melvill usiłowali zażegnać niezgodę ale się im to nie powiodło.
Cokolwiek jednak nastąpi, byli z góry przekonani że pojawienie się zielonego promienia zmieni humor wszystkich.
Aristobulus Ursiclos, uważał i badał starannie przez okulary postać Oliviera Sinclair, zwykły manewr krótkowidza, który musi koniecznie długo wpatrywać się, aby co dobrze rozpoznał.
Jednakże barometr uporczywie stał nieustannie w jednem miejscu i na chwilę nawet wskazówka nie posunęła się ani na jeden milimetr dalej. Zawsze pełni nadziei, codziennie czynili wycieczki na wyspę Seil, w których wszakże Aristobulus Ursiclos, nie uważał za stosowne przyjmować uczestnictwa.
Tym sposobem zbliżył się 23 sierpnia, a niebo pozostało ciągle zachmurzone.
A zatem nadzieja ujrzenia zielonego promienia stała się wreszcie ideą uporczywą, jaka zajmowała nieustannie wszystkich umysły od świtu do wieczora.
Marzono o tem po nocach prawie. Dziwnym zbiegiem jednych i tych samych myśli, wszystkim wydawało się, że mają przed sobą zieloność: niebo błękitne było zielonem, drogi pokryły się tą samą barwą, przystań także wyglądała jakby zielona, skały były zielone a nawet woda zdradzała barwę zieloności, jakby była absyntem. Braciom Melvill wydawało się równie że są ubrani w suknie zielonego koloru i uważali się jakby dwie papugi, nawet zażywali tabakę zieloną jak grynszpan z tabakierki takiejże samej barwy.
Jednem słowem była to mania zieloności.
Wszyscy dotknięci byli altonizmem a profesor okulistyki miałby tu znakomite zadanie do rozwiązania, badając przejawy oftalmologiczne.
Trwać to jednak nie mogło zbyt długo.
Szczęściem Olivier Sinclair wpadł na cudowny pomysł.
— Miss Campbell, rzekł jednego dnia, i wy panowie Melvill, zdaje mi się, po dobrem i długiem zastanowieniu się, przyznacie, że w Oban, nie jest wcale odpowiednie miejsce, do wyczekiwania na pojawienie się tak upragnionego przez nas fenomenu.
— Czyjaź to wina? zapytała Miss Campbell patrząc badawczym wzrokiem, na dwóch braci, którzy spuścili oczy ku ziemi.
— Tutaj, nie ma wcale horyzontu morskiego, dodał młody malarz. Musielibyśmy szukać stanowiska aż przy wyspie Seil i niewiadomo czy znaleźlibyśmy je równie odpowiednie.
— To bardzo być może, odpowiedziała miss Campbell. Doprawdy, nie wiem dlaczego moi panowie wujowie wybrali tę okolicę, najniewłaściwszą do czynienia spostrzeżeń.
— Kochana Heleno, odezwał się brat Sam, nie wiedząc z goła co ma powiedzieć, myślałem...
— Tak jest myśleliśmy... to jest to samo co chciał powiedzieć mój brat, dodał brat Sib, nie mogąc znaleść odpowiednego wyrazu do przedstawienia myśli obu.
— Że słońce nie będzie każdego dnia zachodziło na tym skrawku ziemi, na horyzoncie w Oban...
— Ponieważ Oban jest położone na brzegu morza.
— Źle myśleliście tedy moi wujowi, odparła miss Campbell, bardzo źle, ponieważ ono tu wcale nie zachodzi.
— Rzeczywiście, zaczął na nowo brat Sam. To te wyspy, tak fatalnie położone, to one zasłaniają nam cały widok.
— Przecież nie macie zamiaru wyrzucenia ich w powietrze, wtrąciła miss Campbell.
— O gdyby było możliwe tylko, niezawodnie oddawna byśmy to byli wykonali, dodał brat Sib głosem stanowczym.
— Ale nie mamy ku temu prawa, i wreszcie niepodobna ciągle mieszkać na wyspie Seil, zrobił uwagę brat Sam.
— Dlaczego nie?
— Kochana Heleno, jeżeli pragniesz tego koniecznie.
— Koniecznie.
— W takim razie jedziemy, odpowiedzieli równocześnie obaj bracia, brat Sam cicho i pokornie, brat Sib głosem donośnym i z wielka stanowczością.
Dwie te istoty tak oddane swej siostrzenicy były gotowe natychmiast opuścić Oban.
Wdał się pomiędzy nich Olivier.
— Miss Campbell, rzekł, jeżeli pani życzysz sobie tego koniecznie, to mojem zdaniem byłoby daleko lepiej pojechać na inne miejsce i wcale nie myśleć o wyspie Seil.
— Mów pan, panie Sinclair, a jeżeli pański plan okaże się praktycznym, natychmiast zabierzemy się do jego wykonania.
Bracia Melvill ukłonili się i to z taką ścisłością, jak gdyby rzeczywiście głowy ich i ciała stanowiły jedna tylko osobę.
— Wyspa Seil jest wyspą, na której niepodobnaby było zbyt długo mieszkać. Jeżeli miss Campbell zechce mieć choćby nieco cierpliwości, postaramy się, aby wynaleść coś lepszego, bardziej odpowiedniego. Zresztą widziałem wyspę Seil i zdaje mi się, że ona zbyt skośnie przedstawia się względem słońca. Jeżeli zatem, czego sobie ani państwu nie życzę, bylibyśmy zmuszeni pozostać tam dłużej, jeżeli pobyt nasz przeciągnąłby się kilka tygodni, to mogłoby się stać, że słońce które teraz zachodzi w stronie Colonsay albo Orsay, albo za wielką wyspą Islay, uniemożliwiło by badanie fenomenu.
— Rzeczywiście, odparła miss Campbell, byłby to już ostatni stopień niepowodzenia...
— Możemy przecież tego uniknąć, szukając nieco dalej, a mianowicie, poza obrębem Archipelagu hebrydzkiego, a wobec którego roztwiera się przepyszny, swobodny widok na cały Ocean Atlantycki.
— Czy pan znasz dobrze ową miejscowość panie Sinclair, zawołała z żywością miss Campbell.
Bracia Melvill prawie ogłuszeni tem co mówił, patrzyli na usta mówiącego, jakby z tamtąd miały wypaść pioruny. Co on jej na to odpowie? Dokąd że imaginacya siostrzenicy ich zaprowadzi nareszcie? Na jaki biegun, czy do jakiego kraju mają się udać, aby z całym spokojem przypatrzeć się promieniowi?
Odpowiedź jednak Oliviera uspokoiła ich najzupełniej.
— Miss Campbell, mówił malarz, jest ztąd niedaleko stacya, która wedle mnie, przedstawia wszystkie potrzebne w tym celu warunki. Położona ona poza wysokościami wyspy Mull, w stronie zamykającej jakby horyzont Oban. Jest to jedna z wysepek archipelagu hebrydzkiego, na skraju oceanu Atlantyckiego, urocza, imię jej wyspa Jona.
— Jona, zawołała miss Campbell. Jona, moi wujowie, dla czegóż dotychczas nie jesteśmy tam obecni.
— Ale będziemy jutro, rzekł Sib.
— Jutro przed wschodem słońca, dodał brat Sam.
— A zatem jedźmy, odpowiedziała miss Campbell, a jeżeli na Jonie nie znajdziemy dość otwartej przestrzeni, wiedzcie o tem moi wujowie, że pojedziemy dalej odszukiwać odpowiedniej miejscowości, poczynając od Jon Grotas a kończąc na granicach Szkocyi, aż do Lord-Lend; na południu Anglii, a jeżeli to jeszcze nie wystarczy...
— Bardzo naturalnie pojedziemy na około świata, powiedzieli obaj bracia.


XIII.
Wspaniałość morza.

Któż uległ rozpaczy, dowiedziawszy się o postanowieniu gości? Właściciel hotelu Caledonia. Zacny gospodarz gdyby mógł, niezawodnie wyrzuciłby w powietrze wszystkie morza i wszystkie znajdujące się na niem wyspy. Pocieszał się jedynie tylko przekonaniem, że dał gościnność rodzinie cierpiącej na monomanię.
O godzinie ósmej rano, bracia Melvill, miss Campbell i pani Bess oraz Partridge popłynęli na okręcie Pioneer, tak głosiło oświadczenie, którzy mieli zamiar zwiedzić wyspę Mull, Jona, a następnie i Staffa, i dopiero wieczorem powrócić do Oban.
Olivier Sinclair uprzedził swoich towarzyszy i czekał na nich na ławeczce kapitana, przebiegając od koła do koła statku.
Aristobulus Ursiclos wcale nie był zawiadomiony o tej wycieczce. W każdym przecież razie bracia Melvill uważali za stosowne dać mu znać o nagłym tym odjeździe. Sama grzeczność tego wymagała, a bracia odznaczali się wyszukaną grzecznością.
Aristobulus Ursiclos przyjął wiadomość bardzo chłodno, podziękował, ale nie wspomniał nawet jakie ma nadal plany.
Bracia Melvill odeszli zatem w tem przekonaniu, że jakkolwiek przyjaciel ich trzyma się teraz nieco na uboczu, to przecież humor się poprawi, gdy którego pięknego jesiennego wieczoru miss Campbell ujrzy upragnione przez siebie zjawisko.
Już wszyscy pasażerowie zgromadzili się na statku i po trzeciem gwizdnięciu, Pioneer, powoli wyruszył z przystani kierując się ku Kerrera.
Na pokładzie znajdowało się sporo takich pasażerów, którzy prawie codziennie robili dwunastogodzinne wycieczki do tej uroczej miejscowości około wyspy Mull, lecz miss Campbell i jej towarzysze musieli ich opuścić na pierwszej stacyi, na pierwszem przystanku.
Tym sposobem spóźnili się nieco z przybyciem do wyspy Jona. Pogoda była prześliczna, morze spokojne jak jezioro. Podróż zatem wydała się nadzwyczaj przyjemną. Gdyby jeszcze wieczór stał się ową chwilą tak upragnioną pojawienia się zjawiska, nicby nie brakło do uzupełnienia ogólnej radości. Czekaliby najspokojniej znalazłszy się na wyspie, bo też rzeczywiście przedstawiała ona zupełnie swobodne i otwarte pole do czynienia badań na meteorologicznem zjawisku.
Nakoniec zbliżono się do celu podróży.
Szybki Pioneer, wypłynąwszy z Kerrera, ominął środkowe wyspy, i puścił się w poprzek tak zwanej cieśniny Lorn, pozostawiając po lewej ręce Colonsay i jego starożytne opactwo, założone w XIV wieku przez właściciela wyspy i następnie zbliżył się ku południowej stronie Mull której dolne wyżyny nachylały się cokolwiek ku stronie południowo-zachodniej.
Za chwilę pokazało się Ben More, na wysokości 3500 stóp nad poziomem znajdujących się tam wzgórzy, których lasy tworzyły naturalną osłonę od wichrów i nawałnic morskich. Na szczycie znajdowało się obfite pastwisko.
Malownicza zatem wyspa Jona pozostała ku północo-zachodowi prawie dotykająca granic południowych wyspy Mull. Morze Atlantyckie rozlewało się tutaj w całym swojem majestacie.
— Czy lubisz pan ocean, panie Sinclair, zapytała miss Campbell swego młodego towarzysza, który siedząc obok niej, wpatrywał się w olbrzymie płaty wody.
— Czy lubię, odpowiedział tenże. O tak, nie jestem przywykły bowiem do życia jednostajnego. Przeciwnie w mojem rozumieniu, morze jest ruchem nieustannym, ulega bowiem nieustannej zmianie. Możnaby nawet porównać je do fizyognomii ludzkiej, na której skutkiem różnolitych pobudek, coraz nowe malują się wrażenia.
— Rzeczywiście, powierzchnia jego zmienia się prawie za najmniejszem podmuchem wiatru.
— Patrz miss Campbell naprzykład w tej chwili, zawołał Olivier Sinclair. Jest teraz bezwarunkowo spokojne. Czyliż nie jest to oblicze człowieka zadowolonego ze siebie? Nie ma ani jednej zmarszczki na sobie, jest młodzieńcze, piękne! Jest to prawdziwe zwierciadło, w którem się przegląda sam Bóg!
— Zwierciadło, jakie nieraz brudzi wicher nawałnicy, dodała miss Campbell.
— To właśnie stanowi rozmaitość widoków morza. Skoro tylko nastąpi choćby najmniejszy wietrzyk, powierzchnia jego zmienia się, możnaby powiedzieć, że to oblicze starzeje się, pokrywa zmarszczkami i siwizną piany fal, jakkolwiek przeżyło wieki, w jednej chwili prawie przybiera oblicze starca lub też lśni fosforesencyą i koronkami zbierającej się na nim piany.
— Czy sądzisz pan, że żaden z malarzy żyjących dotychczas na świecie nie był w stanie oddać pędzlem prawdziwego widoku morza?
— Wcale o tem nie myślę. Morze właściwie nie ma żadnej właściwej barwy. Jest to nieustanne odbicie rozpiętego nad niem stropu nieba. Czy jest zatem niebieskie? Niepodobna je przedstawić jako płytę lazuru. Być może jego kolorem właściwem jest kolor zielony. I to byłoby nieprawdziwem. Morze mieści w sobie kalejdoskop kolorów. O miss Campbell, im dłużej w niego się wpatruję, tem szczytniejszem go sądzę. Ocean, jak powiada Darwin, pokrywa swą mokrą szatą dno, tak rozległe jak wszystkie zebrane razem nasze pustynie na stałym lądzie. Pokrywa ono jednem słowem ⅘ części kuli ziemskiej. Cóż znaczą w obec tych obszarów państwa by najrozleglejsze? Ocean, to nieskończoność, nieskończoność której widzieć nie podobna, ale jaką się przeczuwa idąc za słowami poety, nieskończoność jaka tylko odbić się może w wodzie.
— Lubię słuchać pana, gdy mówisz z zapałem artysty, panie Sinclair, odpowiedziała miss Campbell, podzielam go zupełnie. Tak jest, lubię ocean, tak jak go pan lubisz.
— A czy pani nie trwoży grożące zawsze na nim niebezpieczeństwo.
— Nie, doprawdy, nie mam najmniejszej obawy. Alboż można obawiać się tego, co się uwielbia?
— Byłabyś pani zatem niezmiernie dzielną podróżniczką.
— Prawdopodobnie, panie Sinclair. Ze wszystkich jednak podróży, o jakich zdarzyło mi się słyszeć, przekładam podróż mającą na celu odkrycie dalekich, nieznanych krajów. Z jakąż rozkoszą czytałam opisy i brałam oniemal udział w wycieczkach podróżników. Jakże często myślą przenosiłam się w te chwile niebezpieczeństwa.
— O tak, zapewne, w historyi ludzkości najpiękniejszą kartą są zdobycze i odkrycia. Jakżeż to rozkoszna musiała być taka podróż np Kolumba po Atlantyku, Magellona po oceanie spokojnym, na morzach zaś północnych Parry, Franklina, Urvilla i tylu innych. Nie mogę bez pewnego wzruszenia patrzeć na odjazd czy to zwykłego parowca, czy statku wojennego lub eskadry. Zdaje mi się, że stworzony zostałem na marynarza i prawie codziennie żałuję, żem się od dzieciństwa nie poświęcił temu zawodowi.
— Ale pan jednak odbywałeś wycieczki morskie?
— O tyle, o ile tylko nadarzyła się ku temu sposobność. Zwiedziłem morze południowe poczynając od Gibraltaru, aż do portów azyatyckich Lewantu; część oceanu Atlantyckiego aż do północnej Ameryki, dalej morza północnej Europy i znam prawie wszystkie większe lub mniejsze obszary wód znajdujące się w Anglii i w Szkocyi.
— I wydały się one panu wspaniałemi?
— Niewątpliwie miss Campbell, nie podobna nawet porównać takowych z naszemi przestrzeniami Hebrydzkiego archipelagu. Jest to prawdziwy archipelag, z niebem daleko jaśniejszem niż niebo wschodu, z poezyą daleko piękniejszą niż wszystkie ich wody. Archipelag grecki stał się przytuliskiem wszystkich bogów i bogiń greckich. Zgadzam się na to. Ale pani to dobrze rozumiesz, że owe bożki i bożkowie byli niezmiernie podobni do zwykłych mieszczanów, bardzo pospolitych, obdarzonych zaledwie życiem materyalnem, urządzającym swe interesa i sprawy w sposób bardzo ludzki. Wedle mego zdania Olimp przedstawia się mniej więcej jak bogaty salon, w którym zbierają się bożki i boginie, podobne zupełnie do ludzi, ponieważ ulegają ich wadom i ułomnościom. Tak nie jest na archipelagu Hebrydzkim.
Jest to miejsce pobytu istot niezwykłych, nieziemskich. Bożkowie skandynawscy są istoty nadnaturalne, eteryczne, trudne do określenia piórem lub pędzlem. Taki np. Odin, Ossyan, Fingal, są to wszystko twory powietrzne zaczerpane z odwiecznej tradycyi Sag. Jakież to cudowne istoty pojawiające się w mgłach mórz północnych, pod biegunami, pośród nieprzebytych lodów i śniegów! Oto Olimp prawdziwy boski nie taki jak Olimp grecki. Ten nie obejmuje w sobie nic ziemskiego i jeżeli rzeczywiście naznaczyć należy miejsce pobytu dla tych istot niezwykłych, to najodpowiedniejszym dla nich jest nasz archipelag hebrydzki.
— Tak, miss Campbell, to tu właśnie przebywam dla uwielbienia tego co jest istotnie boskiem i jako prawowite dziecię starożytnej Kaledonii[9] nigdy nie rozstanę się z naszem archipelagiem, nie zmienię nigdy pobytu, nie opuszczę naszych wysp, nie porzucę tych stron, które w porównaniu z greckiemi wodami zdają się być od początku siedliskiem istotnego bóstwa!
— O rzeczywiście jest nam tu bardzo dobrze, nam mieszkańcom Highlandu, odpowiedziała miss Campbell niezmiernie zachwycona wyrazami młodego entuzyasty. Ach panie Sinclair, jestem jak pan, nadzwyczaj roznamiętniona dla naszego archipelagu. Jest on pyszny, lubię go, kocham do szaleństwa.
— Bo rzeczywiście wspaniałości jego nic dorównać nie jest zdolne. On to właśnie sąsiaduje z wodami amerykańskiego oceanu, po jego wodach przepływają wichry i huragany, on to jak bohater niepożyty wiekami, powstrzymując swemi piersiami pierwsze fale, pierwsze szturmy przychodzące ku Europie. Lecz cóż może być dzielniejszego nad archipelag hebrydzki, jak mówi Livingstone, co się może porównać z tym człowiekiem, który nie lękał się lwów a bał się oceanu; z temi wysepkami rozsypanemi na podstawie granitowej, z uśmiechem przyjmujących szalejące nawałnice morza.
— Morze... Połączenie chemiczne hydrogenimu z kwasorodem, z dwoma i pół procentami chloranum sodium. Nic piękniejszego rzeczywiście, jak wybuch chloranu sody.
Miss Campbell i Olivier odwrócili się, słysząc te wyrazy, wymówione naumyślnie jakby w odpowiedź na ich uznania.
Był to Aristobulus Ursiclos stojący na ławeczce kapitana.
Przypadkowo zdecydował się on oddalić z Oban, wiedząc że Olivier będzie im towarzyszył aż do wyspy Jona. Przesiedział cały czas w kajucie i dopiero teraz pojawił się na pokładzie.
Wybuch chloranu sody. Jakiż to cios zadany Olivierowi Sinclair i miss Campbell.


XIV.
Życie na wyspie Jona.

Tymczasem wyspa Jona, która niegdyś nosiła nazwę wyspy fal, ukazała przedewszystkiem swoje szczyty ze starożytnem opactwem i powoli zarysowywała się we mgle morza, okręt bowiem coraz bardziej się przybliżał do niej.
Około południa okręt Pioneer wszedł do rodzaju przystani zaledwie, doprowadzonej do stanu takiego, że okręta mogły w niej zarzucać kotwicę. Wysiedli tedy pasażerowie, jedni aby po chwilowym tu pobyciu powrócić znowu do Oban, drudzy, a wiadomo jacy oni byli, aby jakiś czas przemieszkiwać na wyspie Jona.
Wyspa właściwie mówiąc, nie posiadała zgoła żadnego portu. Wielka alea nad brzegiem otoczonym wysokim murem broniła od przystępu fal. Tutaj to właśnie w czasie lata zatrzymywały się jachty i szalupy przybywające z podróżnemi szukającemi przyjemności.
Miss Campbell i jej towarzysze pozostawili resztę pasażerów, którzy wedle programu mieli tu zabawić dwie lub trzy godziny, i udała się w głąb wyspy celem odszukania odpowiedniego mieszkania.
Nie podobna wymagać na wyspie tych wygód, jakie znaleść można we wszystkich miastach kąpielowych połączonych królestw.
Rzeczywiście Jona obejmowała przestrzeń trzy tysiące mil długości a tysiąc szerokości i liczyła zaledwie pięciuset mieszkańców. Książe Argyle, do którego należała, pobierał z niej rocznego dochodu kilkaset liwrów zaledwie. Nie było tu ani miast, ani miasteczek w całem znaczeniu tego wyrazu, ani nawet odpowiednich wsi.
Kilka domów rozrzuconych tu i owdzie, może nawet malowniczych ale zbudowanych w pierwiastkowym stylu, prawie wszystkie bez okien, oświeconych jedynie przez drzwi, bez kominów, z dziurami w dachu, z murami urobionemi z trzciny i gliny, z dachami uwitemi z trzciny i gałęzi, które spajały łodygi szuwaru.
Któżby przypuścił że Jona była kolebką religii Druidów, w pierwszych czasach historyi skandynawskiej, któżby wyobraził sobie że po nich, w szóstym wieku św. Kolumban chcąc ugruntować wiarę chrześcijańską, zbudował tu pierwszy klasztor, w którym zamieszkiwali zakonnicy z Cluny aż do czasów reformacyi.
Gdzie obecnie szukać owych olbrzymich budynków, jakiemi były seminaryum biskupów i wielkie opactwo połączonych królestw? Gdzie odnaleść pomiędzy ruinami, owej biblioteki, bogatego archiwum przeszłości, zawierającej manuskrypta dotyczące historyi rzymskiej i gdzie możnaby wyczytać wiadomości odnoszące się do orzeczonej epoki.
Teraz nic tu nie ma oprócz ruin, gdy powszechnie wiadomo, że krzewiła się tutaj cywilizacya, która przekształciła zupełnie północ Europy.
Z dawnej wyspy św. Kolumba pozostała jedynie wyspa Jona, z kilkoma wieśniakami, którzy w pocie czoła z ziemi zupełnie piasczystej wydobywali korzysć drobną, siali bowiem jęczmień, sadzili kartofle i żyto, zajmując się przytem połowem ryb na wodach małych hebrydów.
— Miss Campbell, rzekł Aristobulus Ursiclos tonem pogardliwym, na pierwszy rzut oka, czy uważasz pani że tu lepiej jak było w Oban?
— Daleko lepiej, odpowiedziała miss Campbell, myśląc zapewne o tem, że był on więcej jednym mieszkańcem na wyspie wcale dla niej nie przydatnym.
Bracia Melvill zamiast hotelu wybrali rodzaj oberży, dość znośnej, w której zatrzymywali się turyści, którzy przybywali jedynie dla zwiedzenia ruin z czasów druidów i chrześcijan. Należało zatem tego samego dnia usadowić się w zajeździe pod Bronią Dunkana, gdy tymczasem Aristobulus Ursiclos i Olivier Sinclair, pomieścili się każdy z osobna w chatach rybaków.
Takie jednak szczęśliwe usposobienie miała miss Campbell, że w swoim małym pokoiku, przy wąskiem okienku czuła się daleko szczęśliwszą, niż na tarasie wysokiego zamku Helensbourgh, bardziej niż w hotelu Caledonia, który niedawno opuściła. Tutaj był szeroko otwierający się widok na morze, żadna zgoła wyspa nie zarysowywała się na horyzoncie i gdyby można było dostrzedz, widziałaby o trzy tysiące mil z tąd pierwsze fale wód oceanu Atlantyckiego. Rzeczywiście tutaj słońce miało zupełnie swobodne pole i zachodziło z całą swobodą.
Życie wspólne zorganizowano tu bardzo łatwo i pospiesznie. Obiad jedzono wspólnie w wielkiej izbie zajazdu. Stosownie do dawnego obyczaju pani Bess i Partridge siadali razem z państwem do stołu. Być może że Aristobulus Ursiclos znajdował to dość dziwnem, ale natomiast podobało się to Olivierowi Sinclair. Już nawet odczuwał pewien szacunek dla tej pary wiernych sług.
Czyli jednem słowem, cała rodzina prowadziła życie wedle obrządków i zwyczajów prawdziwie szkockich. Po przechadzce odbytej w głąb wyspy, po rozmowie o rozmaitych dawnych zwyczajach przeszłości, do której Aristobulus Ursiclos nie zaniedbał domięszać swych wyobrażeń nowomodnych, łączono się razem o godzinie przeznaczonej na obiad a o ósmej wieczorem zbierano się na kolacyę.
Poczem miss Campbell przypatrywała się zachodowi słońca, nawet wówczas, gdy niebo zasłonięte było chmurami. Któż wie! Mogła się znaleść jaka dziura, jakiś otwór w atmosferze chmurnej wieczoru, jakaś szczelina, jakaś drobna rysa, przez które przeciśnie się promień zachodzącego słońca.
A jakież to odbywały się uczty!
Prawdziwy kaledończyk nie mógłby nic zarzucić tym zupom na sposób Edbuka z romansu Antykwaryusza, ani potrawom przyrządzanym podług Ferguse Mac Gregor, jednem słowem, były to potrawy sporządzane starożytnym, odwiecznym obyczajem szkockim. Pani Bess i Partridge tym sposobem przenosili się w dawne wieki i żyli wspomnieniami starożytności przynajmniej przez kilka godzin. Brat Sam i Sib stosowali się zupełnie do dań, jakie niegdyś były ulubione w ich rodzinie.
Oto w jaki sposób odbywały się uczty i w jaki to mianowicie kłopot wprowadziłyby nie jednego nazwy dawniejszych potraw.
— Racz pan sprobować nieco tych: Cakes (ciasta z owsianej mąki) daleko smaczniejszych jak ciasta w Glasgowie.
— A może cokolwiek tych sowens (potrawy z jęczmienia na kwaśno) któremi jeszcze raczą się dzisiaj mieszkańcy Highlandu.
— Jeszcze tych haggis (rodzaj kiełbasek) o których nasz znakomity Burns wspomina w swoich poezyach, jest to wyborna potrawa, prawdziwy szkocki pudding.
Tak więc wybornie jedzono na wyspie dzięki służbie kuchennej, będącej na okręcie, która przyrządzała dania i pito też niemniej doskonale.
Trzeba było wówczas widzieć wujów, jak z ogromnym kielichem w ręku przepijali zdrowia winem, w którym znajdował się rodzaj wódki usquebaugh, albo piwo, jeden z najwyborniejszych trunków znanych pod nazwa „kummok”. Wódka ciągniona z jęczmienia fermentowała nawet w żołądku pijącego. A skoro nareszcie zabrakło piwa, przestawano na zwyczajnym mum (także piwo) dystyllowanego z pszenicy, takim samym napojem był dzin. Rzeczywiście nie żałowali oni ani sherry ani porto jakie obejmowały piwnice Helensbourgh a i Glasgowa.
Jakkolwiek skarzył się Aristobulus Ursiclos, nie będąc przyzwyczajonym do tego rodzaju potraw, to przecież nie zwracano na niego wcale uwagi.
Miss Campbell wiodła na tej wyspie życie bardzo przyjemne i wcale nie nudziła się.
Jona, nie była zbyt rozległą wyspą, ale kto lubi spacerować, czy potrzebuje koniecznie do tego wielkiej przestrzeni? Czy obszar królewskiego parku nie może zastąpić domowy, skromny ogródek? Spacerowano tedy. Olivier Sinclair towarzyszył zawsze, przysiadając się tu i ówdzie dla rzucania szkiców na płótno.
Miss Campbell przypatrywała się ciekawie pracy malarza i czas mijał niespostrzeżenie. Życie tu płynęło trochę samotnie i dziko, ale miało ono niezaprzeczone powaby.
Miss Campbell uszczęśliwiona że może przypatrywać się zbierającym się gronkom turystów i kuracyuszów, jakby znajdowała się dotąd jeszcze w parku Helensbourgha, okrywszy się rodzajem obszernego płaszcza rokelay, w którym tak do twarzy każdej młodej szkotce, odbywała nieustanne wycieczki.
Olivier Sinclaire w tych wycieczkach miał sposobność uwielbiania jej czarownej postaci, jej ruchów, jej osoby obdarzonej niewątpliwie bardzo pięknemi przymiotami.
Czasami znowu, gdy już wieczór na daremnem wyczekiwaniu, miss Campbell i Olivier Sinclair, zwiedzali jaką tajemniczą grotę wyspy, oświetloną promieniami księżyca. Wówczas to bracia Melvill uniesieni zachwytem, deklamowali wiersze ulubionych swych poetów, albo też znakomite ustępy starożytnego barda, nieszczęśliwego syna Fingala:
„Gwiazdo, towarzyszko nocy, której głowa ubrylantowana wydobywa się z chmur, które znaczą ślady twoje majestatyczne na lazurze firmamentu, cóż widzisz na tej całej przestrzeni?
„Zamilkły gwałtowne podmuchy wiatru, szalejącego we dnie; fale ułagodzone spoczęły u stóp skały; wieczorne muszki odbiegły daleko i szybko na swych skrzydłach, napełniając swem brzęczeniem ciszę nieba.
„Gwiazdo płonąca tysiącami świateł, czego upatrujesz w przestrzeni? Ale teraz widzę cię już zniżającą się z uśmiechem na brzeżkach horyzontu. Żegnam cię, żegnam gwiazdo milczenia![10]
Brat Sam i Sib milkli nareszcie i wszyscy powracali napowrót do małego pokoiku oberży.
Widzieli oni, ponieważ byli sprytni i przewidujący, że Aristobulus Ursiclos, o tyle tracił u miss. Campbell o ile zyskiwał z każdą chwilą Olivier Sinclair. Oboje młodzi ludzie unikali nawet spotkania się z Aristobulusem.
Lecz mimo to starali się bracia zbliżyć do siebie nieprzyjaciół, i rzeezywiście doznali przyjemności, że obaj rywale już nie unikali jeden drugiego, ale przcci wnio w wielu razach spotykając się, prowadzili dość długie rozmowy.
Bracia tak zręcznie manewrowali, że nareszcie w d. 30 sierpnia ułożona została wspólna wycieczka do ruin kościoła. Postanowiono zwiedzić cmentarz znajdujący się na południowej stronie zrujnowanego z dawnych czasów opactwa.
Wycieczka ta trwająca najwyżej dwie godziny, nie była jeszcze dokonana przez nowo przybyłych gości.
Było to ubliżenie tradycyi, i pamięci tych mnichów, którzy niegdyś zamieszkiwali brzegi Skandynawii, jak niemniej zapomnienie dziejów i brak szacunku dla pamięci znakomitej rodziny królewskiej Fergusa II której pokolenie dotrwało aż do Macbetha.


XV.
Ruiny na wyspie Jona.

Tegoż samego dnia miss Campbell, bracia Melvill i dwaj młodzi ludzie udali się tam natychmiast po skonsumowaniu śniadania. Dzień był przecudny, jak to zdarza się nieraz podczas jesieni. Na każdym kroku oniemal, spotykano ślady przeminiętych przeszłości, już to ruiny, już to rozproszonych tu i owdzie domów.
Morze oświecone promieniami słońca wydobywającego się co chwila z pośród zasłaniających je chmur, miało barwę dziwną i swym widokiem dodawało całej okolicy niezwykłej powagi.
Nie był to dzień przeznaczony na wycieczki dla turystów, tym sposobem nasi nowi goście byli w zupełnem posiadaniu całej wyspy i mogli swobodnie przypatrzeć się wszystkiemu.
Droga była bardzo wesoła. Dobry humor braci Sam i Sib udzielił się całemu towarzystwu. Rozmawiano tedy, biegano tu i owdzie, zwiedzano zakątki i rozpraszano się po krzyżujących się ścieżkach w załomach skał.
Nagle monolit Mac Leona zwrócił ogólną uwagę. Był to obelisk przecudny, z granitu czerwonego, wysoki na czterdzieści stóp, tak, że panował nad całym traktem prowadzącym do Men-Street i stanowił jedyną resztkę z trzystu sześćdziesięciu krzyżów jakie znajdowały się na wyspie w epoce reformacyi aż do wieku XVI.
Olivier Sinclair bardzo naturalnie postanowił zeszkicować monolit w swoim albumie, jakoż zasiadł zaraz do roboty, a w około niego zgrupowało się całe towarzystwo.
Nagle, po upływie niejakiego czasu, zdawało się wszystkim, że w pewnem oddaleniu zarysowała się postać jakiegoś człowieka, który z trudnością wdzierał się na szczyty skał.
— Doskonale, odezwał się Olivier, cóż tu sprowadziło tego intruza? Gdyby przynajmniej włożył na siebie suknią mnicha, nie odrzynałby się rażąco od krajobrazu, a nawet umieściłbym go jako pendant w moim szkicu.
— To zwykły podróżny, który przychodzi rozwiać nasze uroki, panie Sinclair, odrzekła miss Campbell.
— A czy to czasem, ten jegomość, nie jest Aristobulusem Ursiclos, wykrzyknie brat Sam.
— To on, niewątpliwie, dodaje brat Sib.
Rzeczywiście był to Aristobulus Ursiclos. Dotarłszy do monolitu, zaczął uderzać w niego olbrzymim młotem.
Miss Campbell niezmiernie rozgniewana tem dziwnem znalezieniem się młodego genealoga podeszła ku niemu.
— Co to pan robisz? pyta.
— Wszak widzisz miss Campbell, odpowiedział Aristobulus Ursiclos, zamierzając się młotem, staram się odłamać kawał granitu z obeliska.
— Ale do czegóż prowadzi ta mania? Zdaje mi się, że czasy niszczycieli posągów już dawno przeminęły.
— Nie jestem wcale ikonoklastem, odparł zarozumiale Aristobulus Ursiclos; ale przeciwnie jestem tylko geologiem, i jako taki, pragnę zbadać naturę tego kamienia.
Ostatnie uderzenie młotem zakończyło rozmowę, potoczył się bowiem wielki złom granitu pod stopy rozmawiających.
Aristobulus podniósł go, a uzbrojony lunetą zaczął mu się bacznie przypatrywać.
— Zupełnie to samo myślałem, rzekł. Oto granit czerwony, ścisły nadzwyczajnie, nadzwyczaj silny i z przełomem ziarnistym, jaki najczęściej znajduje się na wyspach Nonnes, podobny w zupełności do granitu używanego do budowy w wieku dwunastym. Z niego to właśnie zbudowana została katedra na wyspie Jona.
Aristobulus Ursiclos prawił bardzo pompatycznie, tak że wkrótce zbliżyli się do niego i bracia Melvill, pragnąc skorzystać z wykładów geologicznych.
Miss Campbell natomiast powróciła do pracującego malarza, i po ukończeniu jego szkicu, wszyscy zwrócili się do dziedzińca otaczającego dokoła gmach katedry.
Budowla ta była podwójną, złożoną z dwóch połączonych ze sobą świątyń, której mury silne jak kortyny fortecy, pilasty potężne jak złomy skaliste, opierały się dzielnie zmianom meteorologicznym tutejszego klimatu.
Przez jakiś czas zwiedzający przechadzali się po pierwszej świątyni, która jest rzymską co do stylu ze względu na szczyty sklepienia i załomy arkad, potem przeszli do drugiej, zbudowanej w stylu gotyckim z XII. wieku, tworzącej nawę i przedsień pierwszej.
Tym sposobem spacerowali po ruinach, badając każdą co do jej wiekowego pochodzenia, przebywali dalsze rozwaliny, złożone z płyt kamiennych, wszystko to było nacechowane odległą starożytnością.
W chwil kilka później znowu odezwały się czyjeś kroki, był to także Aristobulus Ursiclos, który na podobieństwo Comandora z salonów don Juana, przechadzał się po złomach skalistych, zalegających całą drogę do katedry.
Chodząc mruczał dość głośno:
— Sto sześćdziesiąt stóp od zachodu, przyczem liczbę tę notował w swoim pugilaresie, następnie mierząc krokami, przebył drugą część świątyni.
— A! to pan, panie Ursiclos, rzekła ironicznie miss Campbell. Na przemiany jesteś pan to mineralogiem, to geometrą.
— A siedmdziesiąt stóp w przekątni, dodał Aristobulus Ursiclos, nie zważając na zapytanie miss Campbell.
— Wieleż cali? zapytał Olivier Sinclair.
Aristobulus Ursiclos spojrzał na malarza takim wzrokiem, jakby w tym młodzieńcu widział człowieka nie znającego się zgoła na niczem i nie raczył nawet odpowiedzieć.
Turyści po zwiedzeniu całej katedry przeszli następnie do znajdującej się obok kaplicy.
Tutaj we wschodniej jej części, wznosił się posąg kobiety, ostatniej opatki tutejszej chrześcjańskiej gminy.
Miss Campbell niezmiernie zachwycona delikatnością i artystycznością roboty, zawołała:
— Podobna do Madonny Rafaela Syxtyńskiej, ma nawet śmiejące się oczy.
Uwaga ta wywołała pogardliwy uśmiech na usta Aristobulusa, jakoż rzekł pompatycznie:
— Gdzie miss Campbell zauważyła ten wyraz śmiejących się oczów. Jest to błąd ogólnie popełniany. Te organa wzroku nie posiadają zdolności odbicia wszystkich wrażeń, jak to nas nauczają badania najnowszej okulistyki. Przykład zaraz przytoczę: Oto niech kto włoży maskę na twarz i niech wówczas bada oczy, a niezawodnie nie będzie zdolnym powiedzieć, czy ta twarz znajduje się pod wpływem wesołości czy gniewu.
— Doprawdy? zapytał brat Sam, którego ta rozmowa niezmiernie zaciekawiła.
— Nie wiem wcale czy to prawda, odparł brat Sib.
— Jest tak rzeczywiście, i gdyby tu była maska...
Na nieszczęście młody pedant nie miał pod ręką maski i tym sposobem studyum nie mogło się odbyć w sposób praktyczny.
Tymczasem Olivier Sinclair i miss Campbell, odeszli dalej, nie słuchając wcale rozpraw zaognionego Ursiclosa.
Miejsce to w którem obecnie znajdowali się, nosiło nazwę: Relikwiarza Oban, do którego należały ruiny kaplicy wznoszącej się na cmentarzu starożytnym.
Okolica ta była przecudna.
Miejsce to uwiecznił Ossyan w swoim poemacie, szczególniej w tej strofce:
„Przechodniu stąpasz tutaj świętokradzką stopą po prochach spoczywających bohaterów. Spiewaj sławę swych przodków, aby ich lekkie duchy otaczały ciebie do koła!“
Miss Campbell i jej towarzysze patrzyli na te resztki wielkości z pewnym rodzajem świętej czci i poważania.
— Wolałabym zwiedzać te miejsca podczas nocy, odezwała się miss Campbell. Widziałabym oczami wyobraźni pogrzeb Dunkana. Rzeczywiście panie Sinclair, jest to chwila najstosowniejsza do przywołania geniusza umarłych.
— I jestem pewny, odpowiedział Olivier Sinclair, że pojawiłby się on na nasze błagalne wezwanie.
— Jakto miss Campbell, jeszcze pani wierzysz w te bajki średniowieczne, wykrzyknął oburzony Ursiclos.
— Wierze, bo jestem Szkotką.
— Ależ pani dobrze wiesz, że te widziadła istniały jedynie w fantazyi poetów.
— A jednak podoba mi się wierzyć w to, wierzę nie tylko w geniusze, ale we wszystkie domowe opiekuńcze duchy, w czarownice, błąkające się po ruinach w Walkyrie, te dziewice fatalnego przeznaczenia w mitologii skandynawskiej, które przenosiły padłych na placu boju bohaterów; w te wróżki opiewane pieśniami naszego poety Burns, jednem słowem, we wszystko co stworzyła imaginacya ludu.
— Ależ miss Campbell, zastanów się, czy myślisz że poeci przywiązywali do tego jaką wartość.
— Bez wątpienia, bo poezya jest tworem natchnienia, dodał Olivier Sinclair.
— I pan także, zawołał Aristobulus Ursiclos, uważałem pana za malarza nigdy za poetę.
— Malarstwo i poezya są dwie rodzone, nierozłączone siostry.
— Ależ to jest niepodobieństwem. Pan nie możesz wierzyć w mitologiczne brednie bardów, którzy zdobywali te obrazy w własnej wzburzonej wyobraźni.
— O panie Ursiclos, racz oszczędzić to, co jest drogiem dla każdego Szkota, rzekł oburzony brat Sam.
— I zechciej posłuchać tej strofki, dodał brat Sib:
„Lubię śpiew bardów. Zdaje mi się że przeszłość wypowiada głośno swe dzieje. Pieśń ich jest błogiem uspokojeniem, jest rosą poranku i ożywczą mgłą wieczoru.“
„Kiedy słońce rzuca swe przedłużone na ziemię promienie i kiedy błyszczy w dali okolicy niebieskawa powierzchnia spokojnie drzemiącego jeziora...“ dokończył brat Sam.
Niewątpliwie bracia byliby deklamowali jeszcze dalsze ustępy poematu, gdyby im nie przerwał nagle Aristobulus Ursiclos:
— Czyście panowie kiedykolwiek widzieli choćby jednego z opisywanych tak szczytnie geniuszów? Nie zapewne. Alboż go można widzieć, gdy nie istnieje w rzeczywistości.
— Mylisz się pan pod tym względem najfatalniej, rzekła miss Campbell, geniusze żyją w tradycyi, jakby były istotnemi osobami, żyją nieśmiertelnie w poezyi ludu. Widzi je oko mieszkańca ślizgającego się lekkim krokiem po nadbrzeżach Szkocyi, przebywającego ruiny, unoszącego się tarczą nad ogniskami rodzin swego kraju, ale widok ten dostępny jest tylko dla wtajemniczonych, jak również promień zielony nie jest dostępny dla profanów.
— O przeciwnie. Widok promienia zielonego jest tylko złudzeniem optycznem.
— Zabraniam panu dalej mówić, odezwała się miss Campbell.
— A ja jednakże będę mówił. Ten ostatni promień słońca ślizgający się po powierzchni morza, jeżeli jest zielonym, nie jego to jest wina, przeciwnie promień ten jest naturalnej barwy słońca, ale zlany z odbiciem się światła, zmienia swą barwę na zieloną. Jest to zatem tylko wynik katoptryki!
— Przestań pan...
— Bardzo naturalnem jest, że czerwonawa barwa tarczy słońca znika, a oko nasze zachowuje tę barwę, i wreszcie zielony promień jest promieniem a raczej kolorem dopełniającym.
— Ach panie, pańskie dowodzenia fizyczne...
— Moje dowodzenia zgodne są z naturą rzeczy miss Campbell, a nawet mam zamiar napisać o tem rozprawę.
— Chodźmy! zawołała miss Campbell, gdyż słuchając pana dłużej, stracę w końcu całą słodką iluzyą.
Wdał się jednak do rozmowy z Olivierem Sinclair.
— Panie, rzekł, rozprawa nad naturą promienia zielonego nie była zbyt ciekawą, ale podam panu inne, daleko rozmaitsze temata do rozpraw jeżeli pan chcesz je pisać koniecznie.
— Jakież to, zapytał Ursiclos prostując się.
— Zapewne nie wiesz pan o tem, że wielu już uczonych łamało głowy nad wyjaśnieniem: Wpływu ogona ryby na poruszenia morza.
— Ależ panie!
— A jeszcze ważniejsze zadanie zalecane najznakomitszym przedstawicielom a panu w szczególności: „Wpływ narzędzi atmosferycznych na formowanie się nawalnic i burz.


XVI.
Dwa strzały.

Nazajutrz i w pierwszych dniach poczynającego się września, Aristobulus Ursiclos nie był wcale widzialny. Czyby zatem powrócił napowrót wraz z turystami przekonawszy się o daremności starań o rękę miss Campbell? Nikt tego nie mógł stanowczo wypowiedzieć. W każdym razie, bardzo dobrze zrobił, że się nie pokazał. Młoda dziewczyna nie tylko że okazywała mu obojętność, ale doświadczała nawet pewnego rodzaju wstrętu. Nie tylko bowiem uczynił bardzo pospolitem, prozaicznem zjawisko zielonego promienia, ale nadto zmateryalizował jej sny i marzenia, zmieniając wyobrażenia co do poetycznych tradycji Walkyrie, nazywając wszystko złudzeniem.
Wszystkoby mu przebaczyła, ale napaści na tradycyą odwieczną, nigdy przebaczyć nie mogła.
Jakoż bracia Melvill otrzymali surowy zakaz aby wcale nie wspominali, co się stało z Aristobulusem Ursiclos.
Dla czegóż mieliby to uczynić? Wszak niepodobna aby jeszcze myśleli, że upragnione ich zamiary urzeczywistnią się kiedykolwiek. Czy mogli przypuszczać aby dwie istoty taką oddychające antypatyą względem siebie, połączyły się kiedykolwiek ściślejszym związkiem? Byli oni rozdzieleni prozą gdy jedna z nich żywiła natchnienie prawdziwie poetyczne.
Tymczasem pani Bess oświadczyła Partridge, że młody pedant wcale nie myślał opuścić wyspy, ale ukrył się tylko w swojem schronieniu, w chacie rybaka.
Nie było w tem nic nadzwyczajnego. Aristobulus Ursiclos jeżeli praktycznie nie studyował natury, to niewątpliwie rozmyślał nad podniosłemi zadaniami umiejętności w własnym domu. Czasami zaś wybiegał w pole z fuzyą, czyniąc straszliwe spustoszenia między skrzydlatą rzeszą. Być może zaś, że żywił jeszcze jakąś nadzieję. Może nawet spodziewał się, że skoro pragnienie miss Campbell ujrzenia zielonego promienia zostanie zadowolone, zmieni niewątpliwie dotychczasowe dla niego usposobienie.
Wszakże w kilka dni później miał miejsce wypadek, który byłby się bardzo smutnie zakończył dla naszego młodego uczonego, gdyby Olivier Sinclair nie wdał się w to i nie uratował swego rywala.
Działo się to dnia 2 września po południu. Aristobulus wyszedł celem studyowania znajdujących się skał, zajmujących całą przestrzeń na południu wyspy Jony. Szczególniej masa kamienista zwana stack zwróciła uwagę Ursiclosa, postanowił nawet wedrzeć się na szczyt takowej.
W każdym razie był to krok wcale nierozsądny, albowiem skała najeżona złomami czyniła przystęp niepodobnym.
Jednakże Aristobulus nie zrażał się nieprzebytemi prawie przeszkodami. Zaczął powoli wdzierać się i z pomocą rosnących tu i ówdzie krzaków zdołał się nareszcie dostać aż na sam wierzchołek stack.
Znalazłszy się u celu wyprawy, oddał się z zamiłowaniem studyom meteorologicznym, kiedy zaś przyszło do schodzenia, zejście okazało się niemożliwem.
Badał on rozmaite części skały, i na każdym kroku znajdował niepokonaną zaporę. Nareszcie poślizgnął się i niezawodnie spadłby w odmęty płynącego tam strumienia, gdyby nie zatrzymała go gałąź wysokiego drzewa.
Tym sposobem zawieszony między niebem i ziemią, czekał co dalej nastąpi, i co chwila donośnym głosem wołał o ratunek. W tej chwili przechodził Olivier. Ujrzawszy w tak komicznej pozycyi uczonego, zaczął się śmiać, ale wreszcie ulegając popędowi szlachetnemu, postanowił go uratować.
Ratunek był bardzo trudny a nawet groził niebezpieczeństwem, wreszcie przecież po wielu usiłowaniach powiodło mu się sprowadzić naszego uczonego drugą stroną skały.
— Panie Sinclair, rzekł Aristobulus gdy już stał pewną nogą na gruncie, źle obliczyłem kąt zagięcia wąwozu, ponieważ on jest prawie prostokątnym. Ztąd też musiałem się poślizgnąć i upaść.
— Panie Ursiclos, odezwał się malarz, jestem bardzo uradowany, że miałem sposobność uwolnienia pana z tak przykrej pozycyi.
— Pozwól mi pan sobie podziękować...
— Nie warto się nawet trudzić, rzekł malarz, spodziewam się tylko, że mi pan równie dopomożesz gdy się kiedykolwiek znajdę w niebezpieczeństwie.
— Bez wątpienia.
— A zatem zamawiam sobie odwzajemnienie się.
I dwaj młodzieńcy rozstali się.
Olivier Sinclair nie uważał za stosowne opowiadać o tym wypadku, który uważał za nic nie znaczący. Co się tycze Aristobulusa Ursiclos, ten równie milczał, czuł jednak pewną wdzięczność dla człowieka, który go uwolnił od niebezpieczeństwa.
Ale ów sławny promień? Trzeba nareszcie coś o niem powiedzieć. Każdy go widzieć pragnął, a nie było czasu do stracenia. Jesień niezadługo pokryje niebo nieprzeniknionemi chmurami. Wieczory już były bardzo smutne. Niebo nie przedstawiało się jak płachta lazurowa.
W rzeczywistości, stan ten niezmiernie zmartwił tak miss Campbell jako i Oliviera Sinclair; dwojga zaciekłych badaczy horyzontu.
Tym sposobem minęło cztery dni września, pogoda była fatalna.
Każdego wieczoru miss Campbell, Olivier Sinclair, pani Bess i Partridge, oraz dwaj bracia Sam i Sib, usiadłszy na skale, nie spuszczali oka tak z powierzchni morza jak i z namiotu niebieskiego rozpiętego nad ich głowami. Niestety! niebo nie przedstawiało żadnej nadziei. Rozchodzono się więc ze smutkiem, a przy pożegnaniu, każdy wymawił tajemniczo ten wyraz:
— Do jutra!
— Do jutra! mówiła miss Campbell, a za nią powtarzali to samo dwaj bracia dodając:
— Mamy przeczucie że to jutro będzie szczęśliwsze...
Każdego wieczoru bracia Melvill miewali dziwne przeczucia, ale się dotąd ani jedno nie urzeczywistniło.
Nareszcie jednego dnia wskazówka barometru lawirująca dotąd miedzy pogodą a niepogodą zatrzymała się na napisie: czas piękny.
Niepodobna określić niepokoju, jakiemu podlegali wszyscy przez cały dzień. Z prawdziwą obawą a nawet z bijącem sercem przypatrywano się horyzontowi, czy jaka przypadkowa chmura nie zaćmi jego czystości.
Bardzo szczęśliwym zbiegiem okoliczności powiał lekki wiaterek, i zaczął przepędzać chmury, nie był przecież w stanie usunąć wyziewów powstających z morza, w czasie wieczorów jesiennych.
Wieleż to dni trzeba było jeszcze oczekiwać aby ostatecznie natrafić na chwilę bezwzględnej jasności lazuru nieba.
Wspomnionego właśnie dnia wszyscy pozostawali pod wpływem niezwyczajnego wzruszenia. Bracia opróżnili z tabaki cała tabakierkę, a Olivier Sinclair, nieustannie wybiegał na szczyt skały, aby się przekonać, czy nie nadciąga jaki fatalny obłok.
Przyspieszono nawet podanie obiadu, goście siedli do stołu o godzinie 5. w nadziei, że należy koniecznie się spieszyć i nieustannie czuwać nad stanem nieba.
Słońce zachodziło dopiero o godzinie 6 i 49 minut, można było zatem badać je aż do ostatniej chwili.
— Jestem pewny, rzekł brat Sam, zacierając ręce, że nareszcie obaczymy go.
— Ja takie same żywię przekonanie, odpowiedział brat Sib.
Tymczasem około godziny trzeciej powstało na niebie coś podobnego do chmury barankowej i popychane wiatrem, skierowało się w stronę oceanu.
Miss Campbell pierwsza to dostrzegła. Nie mogła powstrzymać się od wykrzyku.
— To chmurka pojedyncza, odpowiedzieli wujowie, nie ma więc czego obawiać się.
— Ona płynie daleko prędzej niż słońce, dodał brat Sam. Nie pozostanie więc w miejscu i rozpłynie się w przestrzeni.
— Ależ przecież ta chmura nie jest skutkiem zbitych parowań, wyrzekła miss Campbell.
— Zobaczymy.
Olivier Sinclair szybko pomknął i dostał się aż na szczyty ruin klasztoru. Ztąd daleko lepiej można było obserwować aż do granic wyspy Mull.
Powrócił po niejakiej chwili pocieszając, że prawdopodobnie nic się nie stanie; że chmura ta jest na niebie jedynie tylko zabłąkaną, że niepodobna, aby mogła znaleźć poparcie w atmosferze suchej, więc niezawodnie zniknie.
Tymczasem chmura barankowa postępowała nieustannie. Na wielką radość wszystkich dotąd nie zasłoniła ona słońca i jeżeli płynęła po niebie, to jedynie skutkiem podmuchu wiatru. Prześlizgując się tym sposobem w powietrzu, przybierała rozmaite kształty.
W początku będąc tylko niewielką plamką, wydłużyła się następnie w kształt ryby, z głową jakby psią. Po chwili zbiła się w massę, zmieniła w kulę, ciemną we środku a jasną po bokach i ostatecznie zajęła całą tarczę słoneczną.
Krzyk wydobył się z piersi miss Campbell, wyciągnęła ona ku niebu oba ramiona.
Gwiazda promienista pod zasłoną niespodzianą rzucała tylko jeden pas światła ku wyspie.
Wreszcie cień ustąpił i słońce pojawiło się w całym swoim blasku. Cień zniżył się ku horyzontowi. Po niejakiej chwili zniknął jakby zapadł się w jakąś otchłań na niebie.
— Nakoniec zniknął, rzekła wesoło młoda dziewczyna, jeżeli znowu nie nadejdzie inna jaka chmura.
— Uspokój się miss, odpowiedział Olivier. Jeżeli obłok ten tak szybko zniknął, to dowód najwyraźniejszy, że nie spotkał na swej drodze żadnego innego wyziewu, czyli, że cały zachód jest zupełnie swobodnym od chmur.
O godzinie szóstej goście zebrani na stanowisku wpatrywali się w świetlaną tarczę słońca.
Nareszcie, nareszcie słońce coraz bardziej zapadało się. Na horyzoncie zarysowała się olbrzymia, majestatyczna kula, rozpalona do czerwoności, wydająca przytem złotawe promienie.
Miss Campbell, Olivier Sinclair, bracia Melvill a nawet pani Bess i Partridge pozostali milczący wobec tego uroczego zjawiska. Tarcza była jasna zupełnie, nigdzie nie pojawiła się ani jedna chmura.
— Sądzę, że tym razem ujrzemy go, odparł brat Sam.
— I ja jestem tego pewny, dodał brat Sib.
— Milczenie moi wujowie, zawołała miss Campbell.
Zamilkli powstrzymując nawet oddech, jak gdyby w obawie, żeby własny ich oddech nie zasłonił słońca.
Gwiazda promienna coraz bardziej obniżała się.
Wszyscy patrzali nie śmiejąc oddychać.
Nakoniec już się utworzył rodzaj obrąbka słonecznego, słońce zbliżyło się tak do powierzchni morza, że zdawało się, iż tonie w niem.
Nagle rozległy się strzały tuż między nadbrzeżnemi skałami, wzniósł się dym aż ponad szczyty. Powietrze a raczej wietrzyk pochwycił go i popchnął dalej.
Zmienił się nareszcie w lekką ale czarną chmurę zasłaniającą słońce i tym sposobem dla widzów znikły promienie, jakie wydawało słońce.
W tej chwili z fuzyą jeszcze dymiącą pojawił się jak zawsze Aristobulus Ursiclos.
— A tego już dosyć! zawołał brat Sib.
— Tego nawet za nadto, dodał brat Sam.
— Żałuję mocno, żem go nie zostawił na skale, bąknął Olivier Sinclair.
Miss Campbell zaciąwszy usta i zacisnąwszy pięści nie wyrzekła ani jednego wyrazu.
Jeszcze zatem raz z przyczyny niefortunnego Aristobulusa Ursiclos stracili sposobność ujrzenia promienia zielonego!


XVII.
Na pokładzie Clorindy.

Nazajutrz, o godzinie 6. rano, uroczy statek o ładunku od 45 do 50 ton, miał wypłynąć z przystani wyspy Jona. Była to Clorinda, która przy lekkim wietrzyku zwolna wysuwała się na świetlną powierzchnię morza.
Clorinda wiozła na swym pokładzie miss Campbell, Oliviera Sinclair, brata Sam i brata Sib, oraz panią Bess i Partridge.
Nie potrzebujemy dodawać, że między podróżnymi nie znajdował się zgoła Aristobulus Ursiclos.
Oto co postanowiono po wypadku mającym miejsce dnia poprzedniego.
Miss Campbell kierując się z powrotem do oberży, wyrzekła głosem krótkim ale stanowczym:
— Moi wujowie, ponieważ pan Aristobulus Ursiclos ma zamiar jak uważam dłużej pozostać na wyspie Jona, nie przeszkadzajmy mu zupełnie. Już tyle wypłatał nam figlów że obecność jego jest nam wcale nieużyteczną.
Na takie odezwanie się, bracia Melvill odpowiedzieli:
— Rzecz skończona, przecież nie zobowiązywaliśmy się do niczego stanowczego.
Kiedy zaś wszyscy żegnali się przed drzwiami oberży: pod „Bronią Dunkana,“ miss Campbell rzekła:
— Jutro odjeżdżamy, nie pozostanę tutaj dłużej ani jednego dnia.
— Postanowiono i będzie wykonane moja droga Heleno, odparł brat Sam, ale dokąd się udajemy?
— Tam, gdzie nie potrzeba będzie spotykać się z panem Ursiclos. Należy zatem miejsce naszego przyszłego pobytu zachować w najściślejszej tajemnicy.
— Bardzo słusznie, ale dokąd jednak masz zamiar wyruszyć?
Na szczęście był obecnym rozmowie Olivier Sinclair, który też w ten sposób odpowiedział na pytanie rzucone przez zakłopotanego wuja Sam:
— Miss Campbell, wszystko może być urządzone w sposób zadawalniający. Oto niedaleko ztąd znajduje się maluchna wysepka, bardzo odpowiednia do naszych obserwacyi a jestem pewny, że nikt z obcych nie przerwie nam samotności.
— Gdzież jest!
— Jest to wyspa Staffa, z której można widzieć o dwa tysiące mil.
— Czy można jednak tam żyć na niej i przebywać bezpiecznie?
— Tak jest, odparł Olivier Sinclair. W porcie wyspy Jona zawsze można widzieć elegancki jacht, gotowy wyruszyć na morze. Jego kapitan jest zawsze do rozporządzenia chętnych turystów. Cóż nam zatem przeszkodzi jutro z brzaskiem poczynającego się dnia wyruszyć stąd?
— Panie Sinclair, rzekła miss Campbell, jeżeli jutro powiedzie się nam wymknąć ztąd, bez wiadomości czyjejkolwiek, pozyskasz pan całą moją wdzięczność.
— Jutro, około południa, ponieważ potrzeba koniecznie odpowiedniego wiatru, będziemy już na wyspie Staffa, odpowiedział Olivier Sinclair, i ręczę miss, że żaden obcy nie zamąci nam spokoju.
Idąc tedy za zwyczajem, bracia Melvill zawołali, wymieniając rozmaite nazwiska:
— Bet!
— Beth!
— Bess!
— Betsey!
— Betty!
Pani Bess pojawiła się natychmiast.
— Wyjeżdżamy jutro, wyrzekł brat Sam.
— Jutro o brzasku dnia, dodał brat Sib.
Nic nie odpowiedziawszy pani Bess wraz z swym towarzyszem zajęła się przygotowaniami do podróży.
Pod ten czas Olivier Sinclair udał się do portu celem rozmówienia się z John Olduck.
Był to kapitan okrętu.
O godzinie 6tej nazajutrz pasażerowie pomieścili się na pokładzie, zniesiono też odpowiednie zapasy i prowianty.
Tak więc z brzaskiem dnia miss Campbell znalazła się w szalupie bardzo gustownie urządzonej. Wszyscy niezmiernie byli uradowani, o podróży tej bowiem ani o jej kierunku i celu nikt zgoła nie wiedział.
Odległość pomiędzy dwoma wyspami była bardzo niewielka. Wreszcie miss Campbell o to się wcale nie troszczyła. Clorinda wypłynęła z portu, a to było dla niej dosyć. Za chwilę prawie wyspa Jona znikła w mgle a z nią razem nieprzyjemności jakich tam doznała.
Rzekła tedy z całą szczerością do wujów:
— Czy nie mam słuszności ojcze Sam?
— Zawsze, moja droga Heleno.
— Czy mama Sib, zgadza się także.
— Zawsze, moja luba.
— A zatem, odpowiedziała ściskając ich z kolei, moi wujowie postanowiwszy mi wybrać małżonka, popełniliście mały nierozsądek.
Wróciła zatem wesołość.
O godzinie 8ej wszyscy zasiedli do śniadania w sali gustownej Clorindy.
Kiedy nareszcie miss Campbell powróciła na pokład, już okręt zmienił kierunek. Zwrócił się on ku znakomitej przystani, na której pomieszczona była morska latarnia, i następnie bez przeszkody popłynął dalej.
Jacht płynął z nadzwyczajną szybkością wprost ku skalistej wyspie Staffa, zupełnie wyosobionej pośród morza. Zdawało się, że wysepka ta jest jakby przelotnem zjawiskiem na wielkich przestrzeniach wód oceanu.
Około godziny jedynastej okręt powtórnie zmienił kierunek, żeglując teraz wciąż ku północy. Już się zarysowały w oddali szare brzegi bazaltowe. Okręt starannie omijał skaliste wybrzeża, wreszcie dotarł aż do małej zatoki blisko groty Clam Shell, maszty zostały zwinięte i zapuszczono kotwicę.
W chwilę później miss Campbell wraz ze swoimi towarzyszami wstępowała po pionowych pokładach bazaltu, wyrobionego jak schody.
Niezadługo dostano się do płaszczyzny górnej.
Więc była to nareszcie upragniona wyspa Staffa, zdala od wszelkich siedlisk ludzkich, wyrzucona nawalnicą wód oceanu Atlantyckiego na rozległe pokłady skał i granitów.


XVIII.
Staffa.

Jakkolwiek wysepka ta była odosobnioną, natura jednak uczyniła ją nadzwyczaj urozmaiconą z pomiędzy wszystkich wysp archipelagu hebrydzkiego. Te wielkie skały owalnego kształtu, długości jednej mili, szerokie na pół mili, ukrywały w swoich wnętrznościach przecudne groty.
Były one następstwem skrystalizowania się bazaltu i stanowiły pierwiastkową epokę formacyi ziemi. Jeżeli teraz jednak zgodzimy się na wyniki badań Bischoffa i Hemholtza, którzy twierdzą, że do oziębienia bazaltu potrzeba co najmniej powietrza oziębionego na 2000 stopni, to w takim razie oziębienie to nie mogło nastąpić jak przed upływem 350 milionów lat. Epoka to zatem niezmiernie odległa, sięgająca formacyi globu świata.
Gdyby się tu znajdował Aristobulus Ursiclos, byłby niewątpliwie udarował swych towarzyszy jaką uczoną rozprawą dotyczącą fenomenów i zjawisk historyi geologii. Ale był na nieszczęście daleko i miss Campbell wcale o nim nie myślała.
— Nie myślmy o nim wcale, wyrzekli bracia Melvill jednogłośnie.
— Ale jednak nie zapominajmy o celu w jakim tu przybyliśmy, dodał Olivier Sinclair.
— A zatem idźmy odszukać odpowiednie stanowisko obserwacyjne, wyrzekł brat Sam.
— Tak jest, dodała miss Campbell.
— Znajdziemy go, znajdziemy, wtrącił Olivier Sinclair, który się niezmiernie zajmował tym przedmiotem.
— Nie bardzo się spieszmy, rzekła znowu Helena zadowolona, że jest wolną od obecności natrętnego Aristobulusa. Położenie tej wyspy jest urocze. Gdyby można było zbudować tu willę, sądzę, że zamieszkiwać ją, należałoby do przyjemności, jakich trudno napotkać na stałym lądzie.
— Ale jednak pobyt na krańcu tym oceanu, zdaje mi się byłby bardzo niebezpieczny.
— Rzeczywiście, odezwał się Sinclair. Staffa jest wystawiona na nieustanne nawałnice i ataki wichrów, a nawet nie przedstawia dostatecznego schronienia dla statków w swoim porcie. Niepogody trwają tu przez ciąg blisko dziewięciu miesięcy.
— Otóż to dla tego nie masz tu ani jednego drzewa. Cała roślinność ulega zniszczeniu.
— W każdym razie, pobyt dwóch miesięcy na takiej wyspie byłby dość przyjemny, odpowiedziała miss Campbell. Moglibyście kupić tę wyspę moi wujowie, jeżeli ona jest tylko do nabycia.
— Do kogo ona należy? zapytał brat Sam.
— Do rodziny Mac Donald, odpowiedział Olivier Sinclair. Daje ona jej trzysta franków rocznie dochodu, ale sądzę, że nie ustąpiłaby ona Staffy za żadne pieniądze.
Tak rozmawiając nowi goście przebiegali przestrzenie wyspy. W tym dniu nie było nikogo z turystów, ponieważ statki wcale nie odpływały; nasi zatem podróżnicy nie mieli się czego obawiać z tej strony. Oprócz kilkunastu małych koników pogryzających trawę i pewnej ilości trzody, której nie strzegł żaden pasterz, nie było żadnej innej żyjącej istoty.
Nawet nie odnaleziono tutaj żadnych śladów zamieszkań. Wprawdzie napotkano zrąb jakiejś chaty, ale ta oddawna została już zniszczona.
Tym sposobem podróżnicy musieli całą swoją uwagę wytężyć wyłącznie na horyzont. Tego dnia zdawało się, że słońce zajdzie spokojnie i bez chmury. Ale wnet jednak z tą ruchliwością jaka odbywa się w zmianach na niebie w czasie jesieni, niebo pokryło się chmurami. Później kilka innych chmur nadciągnęło od zachodu.
Rozwiały się zatem wszelkie nadzieje.
Nazajutrz, to jest dnia 7. września, postanowiono zrobić bliższy przegląd wyspy. A mianowicie ten dzień przeznaczony był na zbadanie groty Clam-Shell, przed którą właśnie zarzucił kotwicę okręt Clorinda.
Grota była wysoką blisko na trzydzieści stóp, a szeroka na piętnaście, była głęboka, ale miała przystęp bardzo łatwy. Otwarta od strony wschodniej była zasłoniętą od wichrów, tym sposobem nie wiały tu huragany, płynące od oceanu.
Miss Campbell niezmiernie ucieszyła się temi odwiedzinami. Olivier Sinclair, pod względem szczegółów geologicznych nie posiadał bezwątpienia tylu wiadomości, co Aristobulus Ursiclos, ale jednakże umiał się stać przyjemnym towarzyszem.
— Pragnęłabym posiadać jakąś pamiątkę dokonanej przez nas tutaj wizyty, odezwała się miss Campbell.
— Nic łatwiejszego, odparł Olivier.
I za kilkoma pociągnięciami ołówka zrobił szkic całej groty i skały rysującej się w mgłach wodnych Oceanu. Otwór groty podobnym jest do olbrzymiego szkieletu, którego żebra przedstawiają stopnie schodów wiodące aż na sam szczyt skały. Całe te pokłady bazaltowe, artysta oddał z nieporównana wiernością.
Nareszcie u spodu swego rysunku zamieścił te wyrazy:

Olivier Sinclair, miss Campbell.
Staffa d. 7. września 1881 roku.

Przechadzka odbywała się wesoło i w dalszym ciągu wizyt pasażerowie udali się do tak zwanej groty Bato, a to z tego powodu, że wnętrze jej zajmuje woda morza, tak, że niepodobna tam dostać się suchą nogą.
Leży ona w stronie południowo-wschodniej wyspy. Skoro następuje przypływ, bardzo niebezpiecznie wpływać do takowej, ponieważ fale są nadzwyczaj kapryśne i gwałtowne.
Po dopełnieniu wizyty wszyscy turyści na nowo wydobyli się na płaszczyzny Staffa.
Wyspa posiadała mnóstwo innych grot i jaskiń; już to skutkiem zmian atmosferycznych, już to skutkiem wylewu wód, już z samej natury. Do jednej z takowych, a wytworzonych ogniem wulkanicznym należała grota Fingala.
Otóż cały dzień następny poświęcono zbadaniu tego nadzwyczajnego zjawiska kuli ziemskiej.


XIX.
Grota Fingala.

Gdyby kapitan Clorindy znajdował się od dwudziesta czterech godzin w jednym z portów Zjednoczonego królestwa, niezawodnie byłby otrzymał sprawozdanie meteorologiczne, niezmiernie niepokojące tych, którzy udawali się w podróż na wody morza Atlantyckiego.
Otóż tedy zawiadomiono z Nowego Yorku o zbliżających się nawałnicach. Przebywszy Ocean w stronie od zachodu do północy, groziły one wyrzuceniem na brzegi Irlandyi, lub Szkocyi, lub zapędzeniem na wody Norwegii.
Tymczasem barometr statku zapowiadał również spodziewaną burzę, o którą troszczył się zawsze każdy z marynarzy, dbających o własne bezpieczeństwo.
Tym sposobem kapitan John Olduck, niezmiernie zaniepokojony, udał się w dniu 8 września na szczyty skaliste wyspy Staffa, aby tam czynić spostrzeżenia nad stanem powietrza.
Już z wielka szybkością wicher przeganiał chmury po nieboskłonie. Wicher w początkach nie wielkiej siły, zapowiadał następnie zbliżający się huragan; fale z wielkim impetem i hukiem odbijały się od brzegów bazaltowych.
John Olduck uczuł się wielce zaniepokojonym. Wprawdzie Clorinda znajdowała się w dość bezpiecznem schronieniu, ale jednak port ten nie przedstawiał odpowiedniego pomieszczenia nawet dla statków mniejszej objętości. Morze napełniała coraz bardziej piana, fale z trzaskiem rozbijały się o wystające nad brzegami złomy skał.
Kiedy powrócił na pokład, oświadczył pasażerom, że należy odpływać, ponieważ gdyby się spóźnili, okręt mógłby być zapędzony daleko od wyspy Staffa aż na wyspę Mull. Tam właśnie w najgorszym razie, ale przy spokojnym stanie morza, należałoby szukać schronienia przed burzą, uprzedziwszy takową.
— Jakto oddalić się z wyspy. Pozostawić tutaj wszelkie nadzieje ujrzenia horyzontu jasnego?
— Sądzę, że byłoby bardzo niebezpiecznie pozostać na kotwicy blizko groty Clam-Shell, odpowiedział John Olduck.
— Jeżeli tego potrzeba, wtrącił Sam.
— Tak jest, potrzeba, dodał Sib.
Olivier widząc na twarzy miss Campbell nieprzyjemne wrażenie, skutkiem tak niespodziewanej wiadomości, odezwał się do kapitana:
— Jak myślisz pan, jak długo może trwać nawałnica.
— Dwa lub trzy dni najwyżej, szczególniej w tej porze roku.
— I pan uważasz za koniecznie nieodwołalny odjazd okrętu?
— Konieczny i naglący.
— Jakiż masz plan.
— Wypłynąć ztąd dziś jeszcze. Korzystając z obecnego wiatru, dostaniemy się bardzo łatwo do Achnagraig, a następnie powrócimy tutaj gdy już przeminie burza.
— Dla czego nie wrócić do wyspy Jona, dokąd moglibyśmy dostać się za godzinę, rzekł Sam.
— Nie, nie, nie do Jony, zawołała miss Campbell, przed którą natychmiast zarysowała się występna postać Aristobulusa.
— W porcie wyspy Jona jak równie i tutaj nie będziemy wcale bezpieczni, rzekł kapitan.
— A zatem jedź pan natychmiast, a nas pozostaw na wyspie Staffa, zawołał Olivier Sinclair.
— Na Staffa, przecież tu nawet nie ma żadnego domu do schronienia się.
— Grota Clam Shell wystarczy nam przez kilka dni, odparł Oliwier. Mamy dostateczną ilość zapasów i nie potrzebujemy obawiać się ogłodzenia.
— Tak, tak, dodała miss Campbell, jedź kapitanie. Będziemy tutaj jak rozbitki, jak Robinsoni. Przez czas twej nieobecności będziemy z utęsknieniem oczekiwać na przybycie Clorindy.
— Ależ... rzekł po chwili brat Sam z pewnem niepokojem.
— Zdaje mi się moi wujowie, że potrafię was całkowicie uspokoić, odpowiedziała na to miss Campbell.
Poczem całując każdego z kolei.
— To dla was i spodziewam się że nie macie mi nic do zarzucenia.
Była niezmiernie wdzięczna Olivierowi za podanie tak fantastycznego projektu.
Postanowiono zatem, że majtkowie zniosą z pokładu to, co było potrzebnem dla pozostających na wyspie. Clam Shell tym sposobem przekształcone zostało na dość wygodny: Melvill-House. Było tu daleko wygodniej niż w oberży na wyspie Jona. Kucharz oświadczył że znajdzie sobie odpowiednie pomieszczenie celem spełnienia obowiązków do niego należących.
Poczem wszyscy opuścili statek otrzymawszy od kapitana do swego rozporządzenia małą łódkę.
Po odjeździe kapitana całe towarzystwo gotowało się do dalszej wycieczki.
Opuścili tedy grotę Clam Shell i udano się ścieżką prowadzącą ku północnej stronie wysepki. Skały po których się wdzierano przedstawiały bardzo wygodne i mocne schody, jakby z natury wyrobione w pokładach granitu. Spacer ten niezmiernie był przyjemnym, podróżni mieli przed sobą cudowny krajobraz i wielki płat wody, niby odłam morza, którego powierzchnia zdala błyszczała wszystkimi kolorami tęczy.
Przybywszy na sam kraniec wyspy, Olivier Sinclair, nagle ukazał miss Campbell po lewej ręce, pewien rodzaj maluchnego przejścia lub raczej pewien rodzaj naturalnej ławeczki, która ciągnęła się aż do otworów groty. Rodzaj schodów i pryczy utworzonej z sąsiadujących ścian skały wybornie posługiwał do przejścia bezpiecznego.
— Ach te schody, odezwała się miss Campbell, psują mi nieco efekt pałacu sławnego Fingala.
— Bo też rzeczywiście jest to wykonane już ręką ludzką.
— Jeżeli jest jednak użyteczne, wtrącił brat Sib.
— Przecież możemy po nich wchodzić bardzo wygodnie, dodał brat Sam.
W chwili dostania się do groty podróżni zatrzymali się dla zaciągnięcia rady przewodnika.
Przed ich wzrokiem rozpościerał się pewien gatunek nawy pełnej tajemniczości. Otwór między oboma ścianami skały czyli raczej groty Fingala wynosił na szerokość blisko trzydzieści cztery stopy. Po prawej i po lewej ręce, stały bazaltowe pilastry, przyciśnięte jeden do drugiego, okrywające tym sposobem jak w wielu świątyniach z dawnych czasów widok znajdujących się po za nimi murów. Na tych pilastrach wspierało się olbrzymie sklepienie, które obejmowało przestrzeń blisko pięćdziesiąt stóp nad powierzchnią morza.
Miss Campbell i jej towarzysze oczarowani tym pierwszym widokiem pogrążyli się w zadumie, idąc dalej drogą wyrobioną z natury przez całą długość groty.
Tu w największym porządku ciągnęły się kolumny pryzmatyczne, nierównej objętości, podobne do złomów skrystalizowanych przypadkiem. Wyciągnięte w linię geometryczną okazywały cały przepych swych naturalnych ornamentacyj. Styl całej tej cudownej budowy natury, przedstawiał załomy i zręby prawdziwie artystyczne ścisłości iście matematycznej.
Światło przychodzące z zewnątrz oświetlało wszystko niezrównanym blaskiem. Odbite w kryształach wód darzyło obrazami wnętrze morza, cudownie rysując kontury budowli, będącej zjawiskiem zadziwiającem!
Panowała tu niczem niezamącona spokojność i cisza istotnie grobowa. Jedynie tylko lekkie podmuchy wiatru odbijając się w akustycznie ułożonych załomach, wydawały lekkie ale bolesne jęki i westchnienia.
— Jak zachwycającem jest to wszystko, jak genialne marzenia nasuwają się tutaj oczom widza! zawołał Olivier Sinclair.
— Bez wątpienia, ale jak mówi Ossyan: „Kiedy moje uszy słyszą pieśni bardów, serce moje drży, jak gdybym słyszał historyą o swoich przodkach. Harfa nie odezwie się więcej w lasach Sebora!“ wyrzekł brat Sam deklamując.
— Tak jest, dodał brat Sib: „Pałac obecnie jest pusty i echo nie odbija już pieśni starożytnej“.
Głębokość całej groty wynosi ogółem sto pięćdziesiąt stóp. W samym jej końcu otworzony załom przedstawia do złudzenia jakby istotne organy.
Tutaj właśnie podróżni postanowili zatrzymać się na chwilę.
Z tego punktu rozwija się perspektywa na cały strop nieba. Wszyscy uniesieni szczytnym krajobrazem nie zdolni byli sformułować tych wrażeń, jakich doznawali.
Nakoniec wyrzekła miss Campbell.
— Jakiż to pałac cudów i ten kto twierdził, że Bóg utworzył tę grotę na miejsce pobytu dla sylfów i ondyn morskich, miał niezmiernie pojęcie prozaiczne. Dla kogoż tedy drżało powietrze, w tym jęku, w tej pieśni, podobnej do pieśni wychodzącej z piersi natchnionego człowieka? Zkąd powstała ta urocza prawdziwa harfa eolska! Czyliż Wawerley nie słyszał owej muzyki ukrytych duchów, wielkiej poemy stworzonej naturą?
— Rzeczywiście, odparł Olivier, Walter Scott tworząc swego Wawerleya i kładąc mu w usta zachwyt, myślał o pałacu Fingala.
— Tutaj właśnie chciałabym wywołać ducha wielkiego poety, rzekła młoda dziewczyna. Dla czegóżby niewidzialni bardowie po przebyciu snu piętnastu wieków nie mieli pojawić się na moje wezwanie? Lubię myśleć, jak ten nieszczęśliwy, oślepiony jak Homer, poeta jak on, śpiewał wielką epopeję swojego wieku, jak tylokrotnie szukał schronienia w tym zamku, który nosił imię jego ojca. Tutaj bezwątpienia, echo Fingala powtarzało niejednokrotnie zwroty poetyczne tej cudownej pieśni, jakiej nie ma równej narzecze gaelickie. Czy nie przypuszczasz pan, panie Sinclair, że Ossyan niegdyś siadywał na tem samem miejscu, gdzie my znajdujemy się obecnie? I że dźwięk jego uroczej harfy mięszał się z sykiem fal morskich?
— Jakżebym nie miał wierzyć w to wszystko, o czem pani mówisz z takiem głębokiem przekonaniem?
— Jeżeli go zatem przywołam? szepnęła nagle miss Campbell.
I głosem dźwięcznym powtórzyła po wielekroć imię wielkiego geniusza Caledonii.
Jednakże głos jej odbiły trzykrotnie echa, ale... duch wielkiego Ossyana nie zjawił się wcale.
Tymczasem słońce zwolna schyliło się do zachodu i grube cienie napełniły wnętrze groty; zwiedzający zatem zajęli miejsce na ławce pokładu, najmniej przystępnej dla fal.
Od dwóch godzin już dawała się uczuwać jakaś zmiana w powietrzu grożąca niepogodą. Wicher zamienił się w prawdziwy huragan. Ale miss Campbell i jej towarzysze należycie osłonięci złomami bazaltowemi, mogli bezpiecznie przedostać się do groty Clam-Shell.
Nazajutrz przy nowem opadnięciu barometru, wicher powiał z większą jeszcze gwałtownością. Chmury bardziej czarne i gęste, zapełniły całą przestrzeń nieba. Jeszcze nie spadły krople deszczu, ale można się było spodziewać, że wkrótce zaryczy szalona nawalnica.
Miss Campbell nie gniewała się wcale, że nastąpiła tak raptowna zmiana atmosfery.
Pobyt na bezludnej wyspie pośród walki ścierających się żywiołów, przypadał do jej namiętnego usposobienia. Jak istotna bohaterka Walter Scotta błąkała się nieustannie między skałami wyspy Staffa, pochwycona wrażeniem poetycznem, uniesiona natchnieniem dla tej natury tak wspaniałej, tak uroczej, wszyscy uszanowali jej osamotnienie.
Kilkakrotnie jakby pod wpływem niczem nieprzepartego uroku, powracała do groty Fingala. Tutaj rozmarzona, spędzała w milczeniu całe godziny i nie zwracała wcale uwagi na przestrogi a nawet prośby aby nie zapuszczała się zbyt daleko.
Nazajutrz, dnia dziewiątego września, największe ciśnienie powietrza przypadło na brzegi Szkocyi. W tej też chwili zerwał się wicher z szaloną, niebywałą siłą. Był to prawdziwy huragan, jakich dawno nie pamiętano. Niepodobna było utrzymać się bezpiecznie na powierzchni wyspy.
Około godziny siódmej wieczorem, w chwili gdy na naszych turystów oczekiwał obiad przygotowany w grocie Clam-Shell, Olivier Sinclair i bracia Melvill doznali wielkiego niepokoju.
Miss Campbell, wyszedłszy z groty przed trzema godzinami, nie określając celu, ani miejsca swej wycieczki, dotąd jeszcze nie powróciła.
Aż do godziny szóstej czekano cierpliwie, i nikt zgoła nie zdradzał najmniejszej obawy. Ale jednak po upływie i tej godziny miss Campbell nie pojawiła się wcale.
Kilkakrotnie Olivier Sinclair wychodził na płaszczyznę wyspy... nie dostrzegł jednak żadnej żyjącej istoty.
Nawalnica nareszcie zaryczała z całą wściekłością i siłą olbrzymią, morze jakby rzucane potęgą piętrzyło niby wielkie góry swoje fale, zalewając po części okolicę dotykającą wschodniego boku groty.
— Nieszczęśliwa miss Campbell, zawołał nagle Olivier Sinclair, jeżeli jeszcze jest w grocie Fingala, należy ja ztamtąd uprowadzić, bo bezwarunkowo będzie zgubiona.


XX.
Dla miss Campbell.

W chwil kilka potem, Olivier Sinclair przebiegłszy główną ścieżkę z możliwą szybkością, przybył do wejścia groty, do miejsca, gdzie właśnie rozpoczynały się schody bazaltowe urobione przez naturę.
Bracia Melvill i Partridge towarzyszyli mu zdjęci nadzwyczajną trwogą.
Pani Bess pozostała w grocie Clam-Shell, oczekując z niemniejszą niespokojnością, przygotowana na powitanie powracającej szczęśliwie Heleny.
Morze już wystąpiło z brzegów, zalewając całą platformę, i czyniąc niepodobnem przejście ku górnym wyżynom groty.
Nietylko więc niepodobna było dostać się do jej wnętrza, ale i wydostać z takowego na zewnątrz. Jeżeli zatem miss Campbell tam się znajdowała, została po prostu uwięzioną. Ale jakim sposobem o tem dowiedzieć się i jak następnie dostać się do niej.
— Heleno! Heleno?
Wołali bracia, ale czyliż głos ich dochodził uszów miss Campbell. Fale uderzały z takim hukiem, że zdawało się, iż to padają pioruny. Ani głos zatem ani spojrzenie nie mogło się wcisnąć do wnętrza groty.
— Być może, że miss Campbell, nie znajduje się tam wcale, rzekł brat Sam, który się uwodził płonną nadzieją.
— Gdzieżby była? odparł brat Sib.
— O tak, gdzieżby właściwie była? dodał Olivier Sinclair. Przecież nadaremnie poszukiwałem jej na płaszczyźnie, nadaremnie zwiedziłem brzegi morza. Nie mogła wszakże uprzedzić nas lub powrócić w czasie naszej nieobecności. Ona tam jest! Ona tam jest!
I namiętny, odważny Olivier, przypominał sobie, wiele to razy sam widział, jak morze gwałtownie zalewało grotę, jak w takim razie niepodobieństwem było dostać się tam drogą zwyczajną a nawet za pomocą łodzi.
Trzeba koniecznie bądź co bądź dostać się do niej.
Pod wpływem szalejącego wichru, wchodzące do groty bałwany wznosiły się aż do szczytu samego sklepienia. Tutaj dopiero rozbijały się z przeraźliwym hukiem. Wnętrze zatem groty przedstawiało się jakby wodospad Niagary; fale odbite od sklepienia rozlewały się w całej jej długości jak rwący strumień, niosąc zagładę wszystkiemu, co spotkały na tej drodze. Tym sposobem morze dowolnie szalało w całej długości tak obszernej groty.
W jakiej zatem jej części miss Campbell znalazła schronienie aby nie być pochwyconą przez nieustannie napływające fale? Brzegi, boki i szczyty groty były nieustannie wystawione na zalanie bałwanami morskiemi.
Jednakże wszyscy w ogóle zaprzeczali temu, aby odważna dziewczyna mogła do tej chwili pozostać w grocie. Jakim sposobem mogłaby oprzeć się szalonej sile wichrów? Może już oddawna jej ciało najokropniej poszarpane uderzeniami fal o boki skały wyrzuciło morze? Czyliż fale te nie płynęły całą przestrzenią aż do otworów spokojnej dotąd groty Clam-Shell.
— Heleno! Heleno!
Rozległo się na nowo, ale głos wołających ginął w huku i szumie. Żaden krzyk nieodpowiedział na to wezwanie.
— Nie! Nie! mówili bracia Melvill, jej nie ma w tej grocie.
— Ona tam jest, rzekł Olivier Sinclair.
I ręką wskazał kawałek materyi unoszącej się na powierzchni zebranej wody, jak niemniej inny kawałek takiej samej materyi na złomie skały.
Olivier Sinclair rzucił się z chciwością na te resztki.
Była to wstążka sund jaką przepasaną miała głowę miss Campbell.
Jeżeli jednak wicher zerwał jej opaskę z głowy, czy równie i miss Campbell nie uległa jakiemu nieszczęściu?
— Wiem co uczynię, zawołał Sinclair.
Korzystając z chwilowego uspokojenia się fal, Olivier skoczył ku pierwszym schodom prowadzącym ku grocie, lecz natychmiast nowy gwałtowny napór rzucił go o ziemię i o mało nie wciągnął do wnętrza.
Mimo to nie odbiegła go chęć ratowania nieszczęśliwej Heleny.
— Miss Campbell jest tam, zawołał. Jest jeszcze żyjącą, ponieważ jej ciało nie zostało wyrzucone na zewnątrz, jak ten strzępek wstążki. Prawdopodobnie znalazła schronienie w jakim załomie skalistym. Lecz jej siły wkrótce wyczerpane zostaną. Nie zdolna będzie utrzymać się do chwili, dopóki nie ustanie burza. Trzeba koniecznie dostać się do niej!
— Pójdę tam! rzekł Partridge.
— Nie, ja tam pójdę, odezwał się z gwałtownością Olivier Sinclair.
— Zaczekajcie tu na nas, rzekł do braci Melvill, za pięć minut powróciny.
Poczem skinął na Partridge.
Obaj wujowie pozostali na ostatecznej granicy wyspy, dokąd żadną miarą nie mogły dostać się płynące gwałtownie fale, gdy tymczasem Olivier Sinclair wraz z Partridge wrócili się z największą szybkością do Clam-Shell.
Była godzina ósma wieczorem.
W pięć minut później młodzieniec i stary sługa powrócili, ciągnąc za sobą wzdłuż drogi małe czółenko, pozostawione przez okręt Clorinda.
Olivier Sinclair postanowił dostać się po miss Campbell morzem, gdy droga była w inny sposób zatamowana.
Tak jest, postanowił popróbować tego środka. Nie mogło być inaczej. Wiedział dobrze, jak się ma obchodzić z czółnem.
— Pójdę z panem, odezwał się Partridge.
— Nie, mój kochany, odpowiedział Olivier. Nie można narażać się dwóm ludziom od razu. Jeżeli miss Campbell jest przy życiu, ja sam dam jej radę.
— Olivierze! wołali obaj bracia, nie mogąc powstrzymać się od łez.
Młodzieniec uścisnął ich ręce, potem wskoczywszy do czółna, usiadł na ławeczce pochwycił oba wiosła i zaczął płynąć z całą siłą ku wejściu do groty Fingala.
Czółenko zboczyło, ale Olivier siłą uderzenia wioseł utrzymał je w równowadze; wpłynąwszy zaś w sam środek prądu zaczął lawirować.
W pierwszej chwili fale podniosły czółno do wysokości sklepienia, zdawało się wszystkim, że ta drobna łupinka zostanie skruszona o boki skały, lecz fale cofając się przeniosły go znowu w dawne miejsce.
Trzy razy w podobny sposób było rzucane czółno, oscyllowało ono na wysokości równającej się powierzchni wyspy i nakoniec Olivier Sinclair został pochwycony i siłą wparty w otchłań, jakby go pochwyciły prądy Niagary.
Krzyk przerażenia wyrwał się z piersi obecnych. Sądzono, że jest bezwarunkowo zgubiony.
Ale niezwykła odwaga młodzieńca i przytomność umysłu dopomogła mu do utrzymania się w czółnie, płynął on z szybkością strzały przez sam środek groty.
Po niejakiej chwili znowu nastąpił napływ wód, zasłaniając zupełnie czółno przed wzrokiem obecnych.
Olivier nie stracił przytomności, położywszy się w czółnie, dał się rzucać w rozmaite strony, chroniąc się od uderzenia o ściany skały.
Po długich wysiłkach, po nadludzkich prawie trudach, czółno znowu doszło do równowagi i bracia Mellvill ujrzeli dzielnego młodzieńca płynącego po wierzchu fal.


XXI.
Burza szalejąca w grocie.

Olivier Sinclair był zupełnie zdrów i cały a chwilami nawet zupełnie bezpieczny. Ciemność nie pozwalała mu rozejrzeć się w około. Dzień zaledwie kiedy niekiedy słał tu swoje blaski, mianowicie w przerwach uspokajających się fal.
Olivier Sinclair nadaremnie usiłował rozpoznać miejsce, w którem prawdopodobnie ukrywała się miss Campbell, ale nie mógł.
Zawołał:
— Miss Campbell! Miss Campbell!
Jakże opisać jego radość, gdy usłyszał cichy głos:
— Panie Olivierze! Panie Olivierze!
Miss Campbell zatem żyła.
Ale jakim sposobem i gdzie mianowicie zdołała się ukryć?
Olivier jeszcze raz wytężył wzrok.
W samym zagięciu skały znajdował się rodzaj framugi utworzonej z natury. Tutaj łączyły się także ze sobą pilastry. Tym sposobem tworzyło się ukrycie doskonale zabezpieczone od wejścia doń fal morskich. Legenda nazywała to: „krzesłem Fingala“.
Tam właśnie pomieściła się na razie miss Campbell.
Zagłębiona w marzeniach młoda dziewczyna ujrzała wybuchającą nawałnicę, czuła że jest narażona na wielkie niebezpieczeństwo ale nie tracąc odwagi, starała się wszelkimi środkami dostać do krzesła Fingala.
Tu też odnalazł ją Olivier.
— Ach miss Campbell, jak można było tak niebacznie narazić się na niebezpieczeństwo! Myśmy myśleli że już pani nie żyjesz.
— Ale pan mię uratowałeś, panie Olivierze, rzekła miss Campbell, bardziej roztkliwiona narażeniem się Oliviera jak istotnem niebezpieczeństwem jakie jej jeszcze groziło.
— Przybyłem tutaj, aby panią uwolnić, oswobodzić, i jakoś dostałem się aż do pani z pomocą Bożą. Nie doznajesz pani trwogi?
— Bynajmniej. Ponieważ pan tu jesteś, niczego się zgoła nie obawiam. A wreszcie czyliż mogłam dać przystęp do mego serca innemu uczuciu niż uwielbienie. Patrz!
Miss Campbell cofnęła się aż w głąb swego schronienia, Olivier Sinclair stojąc przy niej usiłował zabezpieczyć to miejsce od wdzierania się fal.
Oboje umilkli. Nie potrzebowali przecież mówić, wszak się doskonale w tej chwili rozumieli.
Mimo całej odwagi i jednej i drugiego, niebezpieczeństwo nie minęło wcale, lecz przeciwnie zaczęło dopiero przybliżać się. Już kilkakrotnie fale uniosły się tak daleko, że oblały podnóże tej części skały w której znajdowało się krzesło Fingala, i nieulegało wątpliwości, że nadejdzie chwila, w której huragan, w której nawałnica dwoje tych ludzi spłucze, jak martwy kawał drzewa. Tem więcej że na nowo zahuczało, zajaśniały błyskawice i padł piorun.
Wówczas Olivier zwrócił się do miss Campbell. Patrzył na nią ze wzruszeniem, którego nie wywołało wcale blizkie niebezpieczeństwo.
Ale miss Campbell była uśmiechającą, zachwycała się majestatycznością widowiska, burzą szalejącą w zamkniętej grocie!
W tej chwili olbrzymi bałwan wzniósł się tak wysoko, że prawie dotknął wejścia do framugi krzesła Fingala. Olivier był przekonany że on i miss Campbell zostaną pochwyceni falą i uniesieni.
Pochwycił ją tedy w ramiona, jakby pragnął od tego napadu bronić ją własnem życiem i osobą.
— Olivierze! Olivierze! szepnęła młoda dziewczyna nie mogąca zapanować nad swojem wzruszeniem.
— Nie obawiaj się niczego Heleno, odpowiedział Olivier. Bronić cię będę Heleno... ja...
Nie dokończył. Nie śmiał wyznać tych wyrazów w obec okropnej katastrofy, która nieustannie zagrażała ich życiu.
Przedewszystkiem należało mieć przytomność umysłu, na tę odwagę zdobył się dzielny młodzieniec.
Ale jednak już to skutkiem wyczerpania się sił fizycznych, a być może sił moralnych ducha, młodzieniec czuł że jest bliskim omdlenia.
Wyczerpany zbyt długą walką z szalejącym żywiołem, mimo nadludzkich wysiłków nie mógł utrzymać się na nogach. Przerażało go to, że ją samą pozostawi, na łup fal i bałwanów.
— Heleno... moja droga Heleno... szepnął, za moim powrotem do Oban... dowiedziałem się... to ty... to dzięki tobie, byłem uratowany z odmętów Corryvrekan.
— Jak to wiedziałeś o tem Olivierze... odpowiedziała miss Campbell prawie zamierającym głosem.
— Tak jest... i dziś skwitowałem się z tobą zupełnie... Uratuję cię z groty Fingala.
Jakim sposobem Olivier przy wyczerpaniu sił i przy nowym napływie szalejących fal, mógł mówić o ratunku? Nie podobna aby mógł obronić swoją towarzyszkę. Dwa lub trzy razy fale prawie ich pociągały ze sobą... A jeżeli rzeczywiście oparł się temu, nie było to skutkiem fizycznej siły, ale z tej jedynie przyczyny, że czuł rękę otaczającą go, jakby żelaznym pierścieniem, że tym sposobem nie zginie sam ale z nią razem.
Mogło być już w pół do dziewiątej wieczorem. Nawałnica dosięgła swego zenitu. Rzeczywiście wody morskie pędziły do groty Fingala z gwałtownością trudną do określenia. Wstrząsały one posadami skały i ścianami groty, odpadały wielkie kawały granitu, wytwarzając swym upadkiem czarniawe otwory w spienionych falach.
Czyliż pod tak straszliwym uporem wód, pilastry podpierające sklepienie nie ulegną, nie zostaną zrujnowane, nie opadną z kolei. Czy wreszcie nie runie całe sklepienie groty?
Olivier Sinclair obawiał się wszystkiego. I on równie doświadczał jakiejś szczególnej trwogi, której sobie nie mógł wytłumaczyć. Brakło mu zupełnie powietrza, zdawało się że atmosferę tę unosiły ze sobą fale, bo kiedy ustępowały, znowu powracała mu swoboda oddechu.
W tych warunkach miss Campbell odczuła strudzenie i była bliska omdlenia.
— Olivierze! Olivierze! szeptała tuląc się do niego.
Olivier Sinclair wcisnął się wraz z nią w najtajniejszy zakątek framugi. Chciał ją ogrzać, chciał własnym oddechem, własnem życiem ją ożywić.
Lecz już woda prawie dostała się do połowy ich ciał, jeżeli i on w tej chwili utraci przytomność oboje będą zgubieni.
Ale młodzieniec posiadał jeszcze siłę opierania się kilka godzin. Podtrzymywał on miss Campbell i własną osobą osłaniał od uderzeń rozwścieklonych fal oceanu. Wśród nieprzeniknionej ciemności słychać było ryk, huk, świst szalejących wód. Nie był to już głos Selmy wydającej harmonijne tony w pałacu Fingala. Było to szczekanie psów kamczatki, o których mówi Michelet: że idą wielkiemi gromadami szczekając przeraźliwie i wściekłość ich można porównać do wściekłości północnego Oceanu.
Nakoniec morze zaczęło zwolna opadać.
Olivier zauważył że fale coraz bardziej zyskują na szerokości rozlewając się w całej przestrzeni. W ciemności jednak dotąd panującej, grota Fingala zarysowała się, również ciemną barwą.
Najwyższe miejsce groty już było wolne od wody.
Nadeszła chwila wydobycia się z tej straszliwej groty.
Pomimo to jednak miss Campbell nie odzyskała dotąd wcale przytomności umysłu, Olivier Sinclair, wziął ją w objęcia i silnie trzymając zwolna posuwał się po zwilżonych stopniach skały.
Wielokrotnie jednak musiał się cofać gdy napływały wody, to znowu z szybkością pomykać naprzód, aby ubiedz zbliżające się bałwany morskiej wody.
Nakoniec, kiedy już znalazł się prawie na dole, nowa masa wody wparła do wejścia groty, zdawało mu się, że oboje będą starci o ściany skały, że ich uniesie prąd, wszakże i tym razem zdołał się jeszcze oprzeć, i kiedy morze cokolwiek ustąpiło, wytężywszy wszystkie siły, wydobył się nareszcie z groty.
Prawie w okamgnieniu dotarł do miejsca gdzie w śmiertelnej trwodze stali wujowie Melvill, Partridge i pani Bess, która uprzedzona o nieszczęściu, przybiegła tutaj gotowa oczekiwać na panienkę noc całą.
Byli zatem oboje uratowani.
Tutaj, wysiłek sztuczny zdradził Oliviera i złożywszy miss Campbell w ręce przyjaciół i wujów, sam potoczył się i padł na ziemię.
Gdyby nie jego odwaga i narażenie własnego życia, miss Campbell byłaby zgubiona nie ochybnie.


XXII.
Zielony promień.

W kilka minut później pod błogiem wrażeniem świeżego powietrza, w głębi groty Clam Shell, miss Campbell odzyskała nareszcie przytomność. O niebezpieczeństwie jakie jej zagrażało nie miała najmniejszego pojęcia, a może nawet już zapomniała o niem.
Nie mogła jednak jeszcze mówić, ale na widok swego zbawcy łzy spłynęły po jej twarzy, wyciągnęła doń rękę i uścisnęła z serdecznością.
Brat Sam i brat Sib, nie mówiąc ani słowa, z kolei uścisnęli młodzieńca. Pani Bess ukłoniła się mu z wyrazem pełnym szacunku, a poczciwy Partridge miał wielką ochotę ucałowania go jak syna.
Następnie wszyscy nadzwyczaj znużeni, udali się na spoczynek gdzie kto mógł, i noc przeminęła spokojnie.
Wrażenia jednak, jakich doznali w dniu tym nigdy nie zagładzą się w ich umysłach i pozostaną na zawsze w pamięci.
Nazajutrz, kiedy miss Campbell spoczywała jeszcze na łożu przyrządzonem jej w rogu groty Clam-Shell, bracia Melvill wziąwszy się pod ręce przechadzali się na drodze wiodącej do groty.
Nie mówili wcale, ale znając się tak dobrze nie potrzebowali porozumiewać się wyrazami. Zawsze oba podnosili głowę i poruszali nią w prawą stronę, gdy na coś się wzajemnie zgadzali, a poruszali głowami na lewo, gdy się nie zgadzali. Czyliż jednak mogli zataić przed sobą, że Olivier Sinclair z narażeniem własnego życia uratował miss Campbell? Teraz zatem pierwsze ich plany zostały odnowione. W tej milczącej rozmowie bracia Sam i Sib powiedzieli sobie bardzo wiele rzeczy, tak, że prawie ułożyli plan pierwiastkowy. W ich oczach Olivier nie był Olivierem. Był on istotnym Aminem prawdziwym bohaterem epopei gaelickiej.
Ze swej strony Olivier Sinclair pozostawał pod wrażeniem niezmiernie przykrem. Pragnął on koniecznie pozostać samym ze sobą, aby uspokoić się po wrażeniach, aby uspokoić równie niezmiernie wzburzony umysł. Czuł się mocno zakłopotany w obec braci Melvill, bo zdawało mu się, że stojąc tam ciągle na widoku, pomyśli ktoś, że pragnie koniecznie nagrody za swój czyn szlachetny.
Dla tego też zwrócił się w przeciwną stronę i zaczął przechadzać się po płaszczyźnie wyspy.
W tej chwili wszystkie jego myśli były skierowane ku miss Campbell. O niebezpieczeństwie, na jakie był narażony nie pamiętał wcale. To właśnie, co sobie przypominał, były godziny spędzone przy Helenie w grocie Fingala, w tem schronieniu zupełnie ciemnem, kiedy połączeni byli oboje wzajemnym uściskiem, aby się bronić naporowi fali.
Widział przy blasku błyskawic uroczą postać młodej dziewicy, bladą ale pełna odwagi, stojącą silnie w obec nawalnicy, jak dobry geniusz! Słyszał jak mówiła: Jakto ty wiedziałeś o tem... Kiedy jej opowiedział o czynie, jak wówczas na statku Glengarry prosiła za nim, aby posłano im na pomoc okręt. Wyobrażał sobie owo schronienie, w którem dwoje ludzi kochających się wzajemnie, pozostawało w uścisku złączeni nie tylko ciałem, ale i myślą, nie tylko fizycznie, ale i moralnie, duchowo. Tam nie było wcale ani miss Campbell, ani pana Sinclair, tam była Helena i Olivier, gdy im śmierć groziła, oddychali oboje nowem życiem!
Takie myśli zaprzątały głową młodzieńca, gdy się przechadzał po płaszczyźnie wyspy Staffa. Jakkolwiek pragnął powrócić do miss Campbell niewidzialna siła zatrzymywała go na miejscu, ponieważ wówczas ona by zapewne mówiła, a on sobie życzył aby milczała.
Jednakże po straszliwej nawałnicy, powietrze oczyściło się znakomicie i horyzont okazał się w całym swoim blasku. Nie było ani jednej chmury, lazur horyzontu zdawał się być przeźroczystym. Słońce doszło do swego zenitu jakkolwiek w pewnem oddaleniu, zdaleka przesuwały się pary wodne w postaci lekkich obłoczków.
Olivier Sinclair z głową rozgorączkowaną wpatrywał się z rozkoszą w lazur nieba, oddychał z całą przyjemnością czystem powietrzem morza.
Nagle dziwna myśl, jakby dawno zapomniana ożywiła go, gdy patrzył na tę przestrzeń tak jasną horyzontu i powierzchnie spokojnego morza.
— Zielony promień! zawołał. Jeżeli kiedykolwiek, to obecnie niebo przedstawia wszelką pewność, że promień zielony ukaże się naszym oczom. Miss Campbell nie spodziewa się wcale, że po wczorajszej burzy, niebo dziś obdarzy ją upragnionem zjawiskiem. Potrzeba... Potrzeba koniecznie... uprzedzić ją o tem natychmiast.
Olivier Sinclair szczęśliwy, że znalazł nareszcie usprawiedliwiony powód ujrzenia Heleny, udał się wprost do groty Clam Shell.
W kilka chwil później znalazł się wobec miss Campbell i braci Melvill, którzy przypatrywali się mu z czułością, a pani Bess wyciągnęła do niego rękę.
— Miss Campbell jest daleko lepiej... mówiła pani Bess. Widzę to... Siły na nowo zdaje się powróciły.
— Tak jest, panie Olivierze, odpowiedziała miss Campbell, która zdawała się być nadzwyczajnie wzruszoną na widok młodego malarza.
— Sądzę, że uczynisz pani bardzo dobrze, gdy zechcesz wyjść i odetchnąć cokolwiek zdrowem powietrzem nadmorskiem.
— Pan Sinclair ma słuszność, rzekł brat Sam.
— Najzupełniejszą, dodał brat Sib.
— A nadto muszę panią uwiadomić o wszystkiem, jeżeli ma się rozumieć nie zawiodą mnie oczekiwania. Oto za kilka godzin najdalej, spełni się niewątpliwie najgorętsze pani życzenie.
— Najgorętsze życzenie? szepnęła jakby pytając się sama siebie.
— Tak jest; niebo jest czyste jak łza i zdaje się, że słońce zajdzie bez najmniejszej chmury.
— Czy podobna? zawołał brat Sam.
— Czy to możliwe? dodał brat Sib.
— Mogę nawet z pewnością twierdzić, że dzisiejszego wieczora ujrzemy niewątpliwie Zielony promień!
— Zielony promień! powtórzyła miss Campbell.
Zdawało się, że szuka w swej pamięci, co to ma znaczyć ten jakiś promień zielony.
— A, tak, słusznie, odpowiedziała. Przybyliśmy tutaj po to jedynie, aby ujrzeć promień zielony.
— Chodźmy! Chodźmy! zawołał wesoło brat Sib, uradowany tem, że mógł swoją siostrzenicę uwolnić od jakiegoś dziwnego usposobienia i sprawić jej rozrywkę. Chodźmy na drugą stronę wyspy.
— Zjemy obiad cokolwiek później, dodał równie uszczęśliwiony brat Sam.
Była godzina 5 popołudniu.
Pod przewodnictwem Oliviera Sinclair, cała rodzina nie wyłączając nawet pani Bess i wiernego Partridge, udała się ku przeciwnej stronie wyspy dla zajęcia odpowiedniego stanowiska. Być może, że w tem było trochę uprzedzenia, ale zdawało się wszystkim, że słońce nigdy nie jaśniało tak wspaniale. Zdawało się, że po tylu smutnych przejściach, po tylu zawodach, po podróży odbytej z Helensbourgh’a aż do wyspy Staffa nareszcie upragnione zjawisko ukaże się ich oczom.
Co się tyczy braci Melvill, byli niezmiernie ucieszeni tą szczególną jasnością niebieskiego stropu. Zdawało się im, że słońce zajdzie koniecznie bez najmniejszej chmury. Prosili prawie ową gwiazdę aby nareszcie raz dostarczyła im upragnionej przyjemności.
Porozumiawszy się ze sobą spojrzeniami poczęli deklamować ustępy ulubionego poety:
— „O gwiazdo co przepływasz ponad naszemi głowami, okrągła jak naramienniki naszych ojców, zkąd pochodzi twoje nigdy nie wyczerpane światło?“
— „Płyniesz po niebie pochodem majestatycznym. Gwiazdy inne nikną w obec ciebie na horyzoncie. Księżyc zimny i blady ukrywa się przed tobą na zachodzie. Poruszasz się samo, o słońce!“
— „Któż może być towarzyszem twego biegu? Księżyc ginie na niebie, ty zawsze jesteś jednem i tem samem. Nieustannie rzucasz snopy światła na ziemię.“
— „Gdy huczy piorun i płynie błyskawica, wypływasz w całej swej piękności i śmiejesz się z nawałnicy.“
Wszyscy pod tym wpływem szczególnego zadowolenia udali się aż na ostatnie krańce wyspy, aby obserwować pełnią morza. Usiedli na złomie skalistym, w obec horyzontu, który nie zaćmiony, był jasnym jak przezrocze!
W tej chwili nie było Aristobulusa, któryby masztem swej szalupy, lub dymem z wystrzału zasłonił tarczę słoneczną, widzialną z krańców wyspy Staffa.
Wreszcie zawiał ostatni wiaterek i uspokojone fale morza spoczęły. Cała przestrzeń wydawała się jak olbrzymia płyta zastygłego kryształu.
Wszystko składało się na uświetnienie spodziewanego fenomenu.
Nagle Partridge po upływie może godziny zawołał wyciągając rękę:
— Żagiel!
— Żagiel? Czyliżby miał cel rozminąć się dla zasłonięcia słonecznej tarczy? Byłożby to już więcej jak fatalność!
— Żagiel ten płynął pomiędzy ujściem wyspy Jona, a całą rozległością wyspy Mull. Lawirował bardzo ostrożnie i wreszcie wynurzył się jako okręt.
— To Clorinda, rzekł Olivier Sinclair, a ponieważ kieruje się ku stronie wschodniej wyspy, przepłynie więc swobodnie bez zasłonięcia tarczy.
Rzeczywiście była to Clorinda, która zwróciwszy się ku południowej stronie wyspy, następnie zarzuciła kotwicę naprzeciw groty Clam-Shell.
Wszystkie spojrzenia tam się skierowały.
Słońce już zachodziło z nadzwyczajną szybkością, na falach oceanu drżały pokłady jakby ruchomego srebra, rzucone z tarczy słonecznej. Wkrótce zmieniły się w przebłysk złotawy, a w końcu blask ten pociemniał kolorem wiśniowym. Oko ludzkie nie widziało nic więcej prócz jakiejś krwawej łuny, i kół żółtych, które nieustannie przepływały jak barwy w kalejdoskopie. Zlekka rozwinęła się jakaś taśma podobna do ogona wlokącego się komety i odbiła w przezroczu wód; podobna ona była do płatków spadającego z góry srebra, a potem płaty te poczęły blednąc.
Nic nie ćmiło jasności zachodzącego słońca. Nie można było wątpić ani na chwilę o pojawieniu się fenomenu.
Wkrótce słońce znikło poza linię horyzontalną. Kilka promieni rzuconych jak płynne smugi złota rozjaśniły krańce wyspy Staffa.
Wyspa Mull i inne będące nieco w tyle zapłonęły jakby ogniem.
Nakoniec ostatni rąbek wielkiej tarczy słońca zlał się z krańcową linią granicy horyzontu.
— Promień zielony! Promień zielony! zawołali bracia Melvill, Bess i Partridge, których wzrok w ciągu ¼ sekundy odbijał barwę cudownej zieloności.
Tylko Olivier i Helena nic zgoła nie widzieli, wpatrując się w samych siebie.
W chwili pojawienia się zielonego promienia myśli ich płynęły gdzieindziej.
Helena wprawdzie widziała promień, ale promień oczów Oliviera, jak równie tenże lazur spojrzenia ukochanej Heleny.
Tymczasem słońce zupełnie zaszło i promień zielony straconym był dla nich obojga.


XXIII.
Zakończenie.

Nazajutrz dnia 12. września Clorinda pojawiła się wspaniała na falach morza, płynąc szybko ku wschodowi, wkrótce też znikły zarysy wyspy Staffa.
Po krótkiej podróży okręt szczęśliwie dotarł do małego portu w Oban; następnie nasi turyści wsiadłszy na pociąg idący do Dalmaly, dostali się do Glasgowa, przebiegając w poprzek malowniczego kraju wyższej Szkocyi i zawinęli do własnego portu, do kolonii Helensbourgh.
W ośmnaście dni później odbyła się ślubna ceremonia w kościele św. Jerzego w Glasgowie, ale trzeba dodać, że nie przystępował do ołtarza Aristobulus Ursiclos, lecz narzeczonym był Olivier Sinclair a oblubienicą miss Campbell. Bracia Melvill byli uradowani więcej jeszcze może jak ich siostrzenica.
Ze związek ten po tylu przejściach zakończył się szczęśliwie, o tem nie ma co nawet mówić. Kolonia Helensbourgh, hotel w West-George-Street w Glasgowie i wszyscy goście, nie zdolni byli zastąpić tej chwili szczęścia, jakiej doznali małżonkowie w grocie Fingala.
Lecz w tym ostatnim dniu para zaślubionych nie pragnęła zgoła widzieć zielonego promienia, szczęście jakiego kosztowali, skłoniło ją do ukrycia się w głębi własnego, rodzinnego kącika. Olivier Sinclair, jako artysta zasiadł do obrazu i wykończył go, była to chwila pojawienia się zielonego promienia.
Na wielkie zdziwienie wszystkich, bracia Melvill wyrzekli:
— Jest daleko lepiej przypatrywać się promieniowi zielonemu namalowanemu na płótnie...
— Jak w naturze, dodał brat Sib, bo nie działa on szkodliwie na wzrok.
Mieli słuszność obadwa.
W dwa miesiące później małżonkowie i dwaj bracia Melvill, przechadzali się nad brzegami Clydy, gdy nagle spotkali Aristobulusa Ursiclos.
Nie podobna było myśleć, aby opuszczenie przez miss Campbell podziałało na uczonego. Owszem, był jak pierwej chłodny i obojętny. Wymienili ze sobą ukłony.
Bracia Melvill widząc taka harmonię, oświadczyli że nie posiadają się z radości z powodu doprowadzonego do skutku tego związku.
— Tak jestem szczęśliwy, rzekł brat Sam, że kiedy jestem sam, muszę się uśmiechać do siebie.
— A ja płakać, dodał brat Sib.
— Otóż, odpowiedział na to Aristobulus, widzę że pierwszy raz jesteście ze sobą w niezgodzie. Jeden z was uśmiecha się, drugi płacze.
— To prawie jedno i to samo, odparł Olivier.
— Niezawodnie potwierdziła młoda mężatka.
— Jakto to samo? zawołał Aristobulus, ależ bynajmniej. Cóż to jest uśmiech? wyrażenie dobrowolne, szczególne muszkułów, gdy proces oddychania nie ma w tem najmniejszego udziału; przeciwnie płacz... łzy...
— Łzy? zapytał Sinclair.
— Tak łzy, są zwykłą mieszaniną chloranu sodium i fosforanu z nadchloranem sody.
— Co do chemicznego połączenia, masz pan najzupełniejszą słuszność, ale tylko w tym razie.
— Nie pojmuję wcale takiej odpowiedzi, odrzekł Aristobulus Ursiclos, i ukłoniwszy się z obliczeniem geometrycznem, oddalił się od towarzystwa.
— Otóż, rzekła mistress Sinclair, pan Ursiclos tłómaczy wszystko tak, jak wytłómaczył o promieniu zielonym.
— Ależ na koniec moja droga Heleno, wtrącił Olivier, nie widzieliśmy tego zielonego promienia, który tak pragnęliśmy ujrzeć.
— Widzieliśmy coś szczytniejszego; dodała cicho młoda kobieta. Widzieliśmy samo szczęście, to właśnie o jakiem mówi tradycya zielonego promienia. Ponieważ zaś go znaleśliśmy, mój drogi Olivierze, to nam wystarcza, a przyjemność widzenia zielonego promienia pozostawmy tym, którzy są mniej od nas szczęśliwi.

Koniec Promienia Zielonego.
II.
DZIESIĘĆ GODZIN POLOWANIA.
SKROMNA FACECYA.



I.

Znajdują się ludzie, którzy nie lubią polowania i po części może mają słuszność.
Czyliżby dlatego, że każdy szlachetny pan czuje wstręt do zabijania zwierzyny, jaką mu później podadzą na stół?
A być może dlatego, że zwykle panowie myśliwi opowiadają dowolnie ubarwione własną fantazją epizody polowania, często o wiele przenoszące istotną prawdę.
Mnie samemu nie bardzo się to podoba.
Otóż przed dwudziestu laty ja sam popadłem w ten błąd i polowałem! Tak jest polowałem! Za to też postanowiłem się ukarać i opowiedzieć wam moje przypadki na wyprawie łowieckiej.
Gdybyż przynajmniej to szczere i proste opowiadanie mogło wywołać wstręt w moich bliźnich do przebiegania pól w towarzystwie psa, z torbą przez plecy, z ładownicą u pasa i z fuzją na ramieniu, ale jednak wątpię. Mimo to zaczynam moją opowieść.



II.

Jakiś fantasta filozof raz wyrzekł: Nie miej nigdy ani domu na wsi, ani powozu, ani koni i nie oddawaj się polowaniu, bo się zawsze znajdą przyjaciele, którzy się sami tem przysłużą tobie.
Skutkiem tego aksyomatu i ja zmuszony byłem polować czyli uczynić pierwszy krok jako myśliwy na gruntach, należących do departamentu Somme jakkolwiek nie byłem ich właścicielem.
Działo się to, jeżeli się nie mylę, w miesiącu sierpniu 1859 r. Dekret prefektury właśnie na dzień jutrzejszy naznaczał początek otwarcia sezonu myśliwskiego.
W naszem miasteczku Amiens nie było nawet najuboższego sklepikarza, ani najnędzniejszego rzemieślnika, któryby nie posiadał broni i nie wybiegał z nią na przedmieście, nic więc dziwnego, że co najmniej od sześciu tygodni z wielką niecierpliwością wyczekiwano uroczystego dnia.
Sportsmani z profesji, którzy twierdzili, że przecież kiedyś nadejdzie ta chwila, jak równie strzelcy trzeciej i czwartej klasy, tudzież biegli w tej sztuce, którzy to zabijają nie mierząc i profani, którzy znowu mierzą a nie zabijają, jednem słowem wszyscy, mający pretensyą do nazwy myśliwych, gotowali się, zbroili, czynili zapasy, unosząc się zachwytem, marząc o przepiórkach, myśląc o zającach, rozprawiając o kuropatwach! Kobiety, dzieci, rodzina, przyjaciele, wszyscy byli zapomnieni. Polityka, sztuka, literatura, rolnictwo, handel, wszystko ustąpiło wobec zajęcia się owym wielkim dniem, w którym miała nastąpić ilustracja owej, jak ją nazywał nieśmiertelny Józef Prudhome, „barbarzyńskiej zabawki”. Owoż tedy zdarzyło się, że między moimi przyjaciółmi w Amiens, był jeden, strzelec zapamiętały, ale przystojny chłopak, chociaż urzędnik. Udało mu się dziwnym zbiegiem okoliczności uzyskać pod pretekstem reumatyzmu, urlop ośmiodniowy w chwili rozpoczęcia się pory polowania.
Nazywał się Bretignot.
Na kilka dni przed pamiętną erą, Bretignot przybył do mnie, do mnie com nigdy nie żywił żadnych okrutnych usposobień.
— Ty nigdy nie polowałeś? — zapytał mnie z pewną wyższością.
— Nigdy Bretignot, odpowiedziałem, i nie mam zgoła na myśli...
— Bardzo dobrze, więc wybierz się ze mną na otwarcie polowania, rzekł Bretignot. W gminie Herissart mamy do rozporządzenia 200 hektarów, gdzie zwierzyny jak nabił. Mam prawo przyprowadzić ze sobą jednego gościa. Otóż pójdziesz ze mną i będziesz tym gościem.
— Bardzo to dobrze... ale...
— Nie posiadasz strzelby?
— Nie, Bretignot, nigdy żadnej nie miałem.
— Co to znaczy? Dam ci ją, będzie to wprawdzie karabinek z bagnetem, ale tym sposobem możesz na 80 kroków położyć trupem każdy gatunek zwierzyny.
— Z warunkiem, jeżeli trafię, rzekłem.
— Naturalnie. To będzie bardzo dobre dla ciebie.
— Bardzo.
— Naprzykład nie będziesz miał psa.
— O, to niepotrzebne, mając strzelbę... byłby to podwójny obowiązek...
Przyjaciel Bretignot spojrzał na mnie wzrokiem na poły słodkim, na poły kwaśnym. Nie lubi bowiem ludzi, którzy szydzą z tak ważnego przedmiotu. To święte!
Jednakże odmarszczył się.
— A więc pójdziemy? zapytał.
— Jeżeli to konieczne! — zawołałem z zapałem.
— Ależ tak... tak... Potrzeba raz w życiu przynajmniej widzieć polowanie. Pojedziemy w sobotę wieczorem. Rachuję na ciebie...
Otóż w taki sposób zostałem wplątany w ową awanturę, która dotychczas jeszcze nie zatarła się w mej pamięci.
Przyznaję, że przygotowania wcale nie wzbudzały we mnie niepokoju. Spałem wyśmienicie. A przy tem, jeżeli mam powiedzieć prawdę, paliła mię ciekawość. Czy istotnie otwarcie polowania tak jest interesującem? W każdym wypadku, przyrzekam sobie, jeżeli nie działać tak jak oni, to przynajmniej badać z ciekawością postawy myśliwych i polowanie. Jeżeli zgodziłem się wziąść strzelbę do ręki, potrafię zachować się mężnie wobec Nemrodów, do których grona zaprosił mnie przyjaciel Bretignot.
Muszę powiedzieć, że zresztą jakkolwiek Bretignot pożyczył mi strzelby, rogu na proch i sakwy na kule, zapomnieliśmy zupełnie o torbie. Należało zatem dopełnić uzbrojenia, bez którego myśliwy nic nie znaczy. Nadaremnie czekałem sposobności. Torby były drogie. Wszystkie rozebrano. Trzeba było kupić zupełnie nową, ale położyłem warunek, że będę ją mógł zwrócić napowrót, ze stratą pół na pół, gdy już nie okaże się potrzebną.
Kupiec zgodził się, patrząc na mnie ze szczególnem uśmiechem.
Uśmiech jego, nie był dla mnie zbyt zachęcającą przepowiednią.
— Wreszcie, kto wie? pomyślałem.
O próżności nad próżnościami!



III.

W dniu oznaczonym, w wigilię otwarcia polowania, o godz. 6tej wieczorem, stawiłem się na schadzkę, jaką mi naznaczył Bretignot na placu Perigord. Tam wsiadłem do dyliżansu ósmy z kolei, nie licząc w to psów.
Bretignot i jego towarzysze polowania, nie śmiałem liczyć się jeszcze do nich, wyglądali znakomicie w tradycyonalnym kostyumie. Wyśmienite typy, ciekawe do badań: jedni nadzwyczaj surowi, drudzy weseli, gadatliwi, już zburzyli, wytrzebili w ciągu godziny wszystką zwierzynę w gminie Herissart.
Było pół tuzina wyśmienitych strzelb, jakie zaledwie znałem z widzenia. Przyjaciel Bretignot musiał mię rekomendować.
Naprzód jakiemuś panu Maximon, wysokiemu i chudemu, najłagodniejszemu jednak z ludzi w warunkach zwykłego życia, ale okrutnego skoro tylko w dłoni poczuł strzelbę, jednemu z tych namiętnych strzelców, który to, wedle tradycyi myśliwskiej, wolałby raczej zastrzelić swego towarzysza, niż powrócić z nabitemi do domu lufami. Nie mówił wcale, zajęty głębokiemi myślami.
Przy tej tak ważnej osobie siedział, Duvanchelle. Jakiż kontrast! Duvanchelle, gruby, krótki, między 52 a 60 rokiem życia, głuchy, nie słyszący nawet wystrzału z własnej broni, niezbłagany dla strzałów wątpliwych. On to właśnie dwa razy strzelał do zabitego już zająca, z nienabitej strzelby, skutkiem zmistyfikowania go przez myśliwych, co później przez 6 miesięcy było przedmiotem rozmowy i śmiechu w klubie i przy tables d’hote.
Musiałem wytrzymać uścisk olbrzymiej ręki Matifat wielkiego amatora opowiadań myśliwskich. A jak on to mówił, jakie czynił ruchy. Naśladował krzyk kuropatw, gonienie psa, strzały strzelb. Paw! Paw! Paw! Trzy paw dla dubeltówki! Ręką naśladował bieg gzygzakowaty zwierzyny, przyginał nogi, nachylał grzbiet, potem mierzył i strzelał. Ile to tam padło zajęcy. Ani jednego nie chybił. Nawet mnie samemu w kąciku zagrażało niebezpieczeństwo śmierci.
Najwyborniejsza była rozmowa Matifat z jego przyjacielem Pantclone, z dwoma wystawionemi naprzód palcami, z nogą wyciągniętą, tak żeby jeden drugiemu nie zawadzał.
— Tyle zabiłem zajęcy w roku zeszłym, mówił Matifat, w czasie naszej jazdy do Herissart, że dziśbym ich zrachować nie potrafił.
— Doprawdy, to tak jak ja.
— I ja. Przypominasz też sobie, ostatnią razą, jak chodziliśmy na polowanie do Argoevers? Hę? Te przepiórki?
— Jeszcze widzę pierwszą jak podsunęła mi się pod strzał.
— A ja drugą, której pióra były tak przerzedzone, że prawie widać było i mięso i kości.
— A tę, do której strzelałem na sto kroków. Jestem pewny, że ją do licha trafiłem.
— A tę drugą? Dałem dwa strzały, paw! paw! paw! cóż z tego, kiedy mój pies zagapił się.
— Albo to stado, które właśnie nadleciało w chwili, kiedym mierzył do derkacza? Brr! Brr! Ach, jakież to było polowanie moi przyjaciele, jakie polowanie.
W rezultacie, jak mi się zdaje, wszystkie te przepiórki, ubijane przez Pantclone i Matifat nigdy nie weszły do ich torby. Ale nie śmiałem odezwać się, ponieważ rzeczywiście byłem onieśmielony wobec tych panów, którzy daleko więcej wiedzieli ode mnie. A przytem, jeżeli szło o pudłowanie to do licha i ja to doskonale umiałem.
Co się tyczy innych myśliwych, zapomniałem o ich nazwiskach, ale jeżeli się nie mylę, jeden z nich znanym był pod przydomkiem Baccara, ponieważ zawsze strzelał, a nigdy nic nie zabijał.
Doprawdy nie wiem, ale któż mi zaręczy, czy i ja też nie zasłużę sobie na podobny przydomek? Jedźmy jednak. Czuję wzrastającą dumę i radbym co prędzej, żeby to już było jutro!



IV.

Nadszedł i ten dzień. Ale jaką też noc spędziliśmy w oberży w Herissart! Jeden, jedyny pokój, dla ośmiu osób. Naprzód łóżka w których można było daleko korzystniej polować jak na polach samej gminy, dalej obrzydliwe robactwo oraz psy leżące na podłodze a drapiące się tak straszliwie że aż okna się trzęsły, wszystko było w komplecie!
A kiedym się naiwnie pytał naszej gospodyni pikardyjki, czy nie ma przypadkiem w sypialni pcheł, odpowiedziała:
— O nie, bynajmniej... Już od dawna zjadłyby je pluskwy.
Postanowiłem tedy spać w ubraniu na rodzaju ławki z poręczami, która trzeszczała za każdem poruszeniem się. To też nazajutrz czułem się jak zbity.
Naturalnie, przebudziłem się jeden z pierwszych. Bretignot, Matifat, Pontclone, Duvanchelle i ich towarzysze chrapali jak najęci. Pragnąłem co najprędzej znaleźć się w lesie, tak jak wszyscy myśliwcy — nowicyusze, którzy to bez śniadania wybiegają w pole. Ale moi mistrzowie, budzący się z kolei jeden po drugim, powstrzymali moje zbyt gwałtowne popędy. Wiedzieli oni, że z brzaskiem dnia kuropatwy, mające skrzydła zwilżone rosą, dają się podejść z trudnością i kiedy wreszcie zdecydują się wznieść w powietrze iż nie powracają napowrót do tokowiska.
Należało tedy czekać dopóki wszystkich łez jutrzenki nie osuszy słońce.
Nareszcie po obfitem śniadaniu, i wypiciu kielicha pożegnania, opuściliśmy oberżę, drapiąc się, i skierowaliśmy się do miejsca przeznaczonego na polowanie.
W chwili kiedyśmy docierali do polanki, Bretignot, odprowadziwszy mię na bok, rzekł:
— Trzymaj jak należy strzelbę, ku dołowi, z lufą skierowaną w ziemię bo możesz jeszcze zabić kogo.
— Mógłbym daleko lepiej zrobić, rzekłem, nie chcąc się do niczego zobowiązywać i wcale nie nabijać strzelby.
Bretignot poruszył ramionami pogardliwie i jesteśmy oto na polowaniu, wolnem, swobodnem, wedle fantazji każdego z myśliwych.
To wcale nieprzyjemna okolica, ten Herissart, jest to pustkowie nie odpowiednie nadanej mu nazwie. Ale zdawało się, że jeżeli nie obfituje w zwierzynę jak Mont-Sous-Vandrey, to w każdym razie znajdują się tuziny zajęcy, jak mówił Matifat i że można tego nabić secinami, jak dodawał Pontclone!
W nadziei zatem tak wybornego polowania wszyscy byli w wybornym humorze.
Poszliśmy. Pogoda prześliczna. Rzadkie promienie słońca już przebijają się tu i owdzie przez masy mgły unoszącej się nad płaszczyzną i zasuwającej horyzont. Dokoła krzyk, gruchanie, hukanie. Są to ptaki zrywające się z miedzy i wzlatujące w górę.
Kilka razy nie mogąc powstrzymać się, szybko zmierzyłem ze strzelby.
— Nie strzelaj! nie strzelaj! wołał Bretignot, który nie patrząc obserwował mię jednak bacznie.
— Dla czego, alboż to nie przepiórki?
— Nie, nie, to jaskółki! Nie strzelaj!
Nie potrzeba dodawać, że Maximon, Duvanchelle, Pontclone, Matifat i inni patrzyli na mnie jakoś z pod oka. Potem bardzo rozumnie oddalili się ze swoimi psami, które ze zniżonymi głowami, poczęły tropić w zaroślach lucerny, w koniczynie, poruszając szybko ogonami jakby na znak pytania na który nie wiedziałem co odpowiedzieć.
Myślałem że ci panowie nie życzyli sobie pozostać w bliskości bardzo niebezpiecznej obok nowicyusza, którego fuzya zawsze groziła ich... piętom.
— Do licha! Trzymajże jak należy strzelbę! zawołał na mnie Bretignot, gdy się oddalili.
— Przecież tak dobrze ją trzymam jak inni, odrzekłem nieco oburzony tem nieustannem napominaniem.
Po raz drugi Bretignot wzruszył ramionami i zeszedł nieco na lewo z drogi. Ponieważ nie wypadało mi pozostać z tyłu przyśpieszyłem kroku.



V.

Dopędziłem moich towarzyszy, ale żeby ich nadaremnie nie przerażać, trzymałem strzelbę lufą do góry.
Pyszny to widok. Myśliwi z profesji, w strojach strzeleckich, w białych kamizelkach, w szerokich pantalonach, w trzewikach gęsto nabijanych gwoździami, w kamaszach na pończochach z wełny, gdyż innego rodzaju ubranie nogi sprowadzało odparzenie; — ja nie wyglądałem tak dobrze w mym stroju okolicznościowym, ale niepodobna wymagać od debiutanta garderoby wytrawnego komedyanta.
Co zaś do zwierzyny wcale jej nie widziałem. Tymczasem było jej pełno: przepiórki, kuropatwy, bekasy, dalej zające styczniaki, które myśliwi nazywali trzy czwarte, stare zające i króliki.
— Nie strzelaj do królików, mówił mi Bretignot, bo to niegodne dobrego strzału.
Pal ich tam licho! myślałem. Dla mnie, com nie zdolny był rozróżnić królika od kota na rynnie, ani też w pasztecie, rzecz zupełnie obojętna.
Nakoniec Bretignot, któremu bardzo wiele na tem zależało, abym go nie skompromitował rzekł:
— Teraz udzielę ci ostatniej rady, która jest niezmiernie ważna, a mianowicie przy strzelaniu do zająca.
— Jeżeli tylko przebieży około mnie, rzekłem tonem szyderczym.
— Przebiegnie niewątpliwie, odpowiedział chłodno Bretignot. Otóż stosownie do swej budowy zając daleko prędzej biegnie w górę jak na dół, trzeba więc mierzyć odpowiednio do kierunku.
— Bardzo ci dziękuje Bretignot, rzekłem, będę się starał skorzystać z twojej rady.
W głębi duszy jednak myślałem, że zając czy pod górę czy z góry zbyt szybko pędzi, by go mógł zatrzymać mój strzał.
— Dalej! Naprzód! Zawołał nagle Maximon. Nie jesteśmy tu dla nauki nowicyuszów!
Straszny człowiek, ale jednak nie odezwałem się.
Przed nami wzdłuż i wszerz ciągnęła się olbrzymia płaszczyzna. Psy poszły przodem. Ich panowie rozprószyli się. Usiłowałem podążać za nimi, aby mi nie zniknęli. Jedna dręczyła mię tylko myśl, czy moi towarzysze nie zechcą mi wypłatać jakiego figla jako nowicyuszowi. Przypomniałem sobie rozmaite historye opowiadane w tym względzie jak n. p. koledzy zmusili takiego jak ja myśliwego pierwszego pola do strzelania do zająca zrobionego z papieru, a potem wybębnili mu marsz tryumfalny. Jabym umarł chyba ze wstydu, gdyby mię to spotkało.
Tymczasem myśliwi krążyli na chybił trafił w rozmaitych kierunkach na rżysku, starając się dostać aż do rodzaju gaju widzialnego z daleka, może o trzy lub cztery kilometry.
Wszyscy oni przyzwyczajeni do chodzenia po gruncie błotnistym i po uprawnej roli, wkrótce mię wyprzedzili, tak, że pozostałem z tyłu. Nawet Bretignot, który w początku opóźniał swe kroki, aby mię nie pozostawiać na łup losu, uniesiony myśliwskim instynktem pospieszył za nimi. Wcale nie mam ci za złe, mój przyjacielu. Twój instynkt silniejszy nad twoją przyjaźń, uniósł cię mimowoli. Wkrótce też znikli mi moi towarzysze, tak że tylko ich głowy rysowały się jeszcze nad zaroślami jak pikowe asy!
Wreszcie upłynęło dobre dwie godziny od wyjścia z oberży w Herissart, a jeszcze nie padł ani jeden strzał. Można się było spodziewać najgorszego usposobienia myśliwych, gdyby przypadkiem powrócili z próżnymi torbami.
Otóż, któżby pomyślał, że na mnie wypadnie kolej dania pierwszego strzału. Wstydzę się, jednak powiedzieć muszę, co go spowodowało.
Czy mam się przyznać? Oto jeszcze wcale nie nabiłem fuzji. Niebaczność nowicjusza! Nie! to skutek miłości własnej. Nie chcąc się okazać niezręcznym w tego rodzaju operacji, czekałem na chwilę aż sam pozostanę.
Wówczas nie mając świadków, dobyłem pulwersak i wsypałem nabój w lewą lufę, nakrywszy go zwitkiem papieru, potem na to wsypałem śrót, nieco mniej jak potrzeba. Ołów jest ciężki mógłby nie wystrzelić! Nakoniec wyjmuję stępel i przybijam ale tak przybijam że o mało go nie złamałem. Wreszcie, o niebaczności! zakładam kapiszon na brandkę.
To samo czynię z drugą lufą. Ale cóż, kiedy w czasie jak przybijałem nabój stęplem, nastąpiła eksplozya. Padł strzał. Cały pierwszy nabój wyładowany został z taką siłą, że czułem jakby policzek na twarzy! Zapomniałem założyć kurka na kapsel wskutek zaś uderzeń stęplem takowy opadł i nastąpił strzał.
Przestroga dla nowicyusza!
Byłbym uwiecznił otwarcie sezonu myśliwskiego w departamencie Sonum, nieszczęśliwym wypadkiem. Jakiż pożądany materyał dla miejscowych dzienników.
A gdyby też, taka mi przyszła myśl do głowy, w chwili nieostrożnego wystrzału i w tymże samym kierunku, biegła jaka zwierzyna niezawodnie padłaby trupem! Byłoby to prawdziwe szczęście jakiego zapewne mieć nie będę.



VI.

Tymczasem Bretignot i jego koledzy dotarli do gaju. Tam złożyli walną radę. Przyłączyłem się do nich wkrótce, tym razem nabiwszy strzelbę z wielka ostrożnością.
Najpierwszy Maximon, tonem zarozumiałym, tonem mistrza, zapytał się:
— Pan strzelałeś?
— Tak jest, ja...
— Kuropatwa?
— Kuropatwa.
Za nic w świecie nie byłbym się przyznał do mego nierozsądnego postępku.
— A gdzie jest? zapytał na nowo szukając w mojej torbie.
— Przepadła, odparłem. Co pan chcesz? Nie miałem psa. O gdybym go miał...
Przy takiem ryzykownem łgarstwie można śmiało zostać znakomitym strzelcem.
Nagle, badanie to przerwane zostało. Pies pana Pontclone wystraszył przepiórkę. Mimo woli złożyłem się i paw! jak mówi Matifat.
Jakiż jednak otrzymałem policzek nie oparłszy jak należy o ramię strzelby. Po moim strzale nastąpił zaraz strzał Pontclone.
Przepiórka upadla a pies przyniósł panu zwierzynę i ten schował ją do torby.
Nie zrobiono mi nawet tego honoru, przypuszczając choćby na chwilę że miałem także udział w śmierci niewinnej ptaszyny. Ale nie odzywałem się, nie śmiałem mówić. Wiadomo, że jestem zawsze nieśmiały w obec ludzi, którzy więcej umieją ode mnie.
Pierwsze strzały żywo podrażniły amatorów polowania, bo też w ciągu trzech godzin, jedną zabić przepiórkę, to za mało!
Niepodobna przypuszczać aby w Herissart, była tylko jedna, jedyna sztuka zwierzyny, gdyż w takim razie przypadłaby, jedna szósta przepiórki na strzelca.
Przeszedłszy gaj znaleźliśmy się na zoranem polu. Wedle mego zdania, trotoar, daleko korzystniejszy do wycieczek jak zagony, w których lgnie i zapada noga.
Nasze towarzystwo wraz z psami dwie godziny chodziło tam i napowrót nadaremnie.
Wszyscy byli niesłychanie rozdrażnieni.
Nareszcie o jakie czterdzieści kroków zerwało się stado kuropatw. Nie wiem czy to można zwać stadem bo cała jego ilość ograniczała się na dwóch właśnie kuropatwach.
Strzeliłem i tym razem, zaraz za moim padły dwa strzały. Pontclone i Matifat strzelili prawie równocześnie.
Jeden z ptaków spadł. Drugi poleciał najspokojniej i usiadł o jaki dobry kilometr od tego miejsca.
Nad nieszczęśliwą kuropatwą co się też nasprzeczano. Matifat i Pontclone, obaj rościli sobie do niej prawo. Obrzucili się tedy docinkami i wyrzutami. Że to haniebnie, że to nie uczciwie, że ostatni raz ze sobą polują. I jeszcze więcej, czego już powtórzyć nie mogę.
Nie ulegało wątpliwości, że strzały obu panów padły równocześnie.
Był wprawdzie trzeci, który je uprzedził, ale o tem nie wspominano nawet, nie przypuszczano, żebym mógł trafić kuropatwę. Osądźcież sami!
Dla tego też do sporu dwóch myśliwych wcale się nie mięszałem, choć miałem szczerą chęć ich pogodzenia. Że jednak byłem nieśmiały, więc nie odwołałem się do mych przywilejów jako strzelec.



VII.

Nakoniec na wielką pociechę naszych żołądków, zbliżyło się południe. Zatrzymano się u stóp wielkiego wiązu. Strzelby i niestety! próżne torby złożono na boku. Poczem, przystąpiono do pokrzepienia sił, bezużytecznie wyczerpanych na daremnem uganianiu się za zwierzyną.
Smutna była zaiste uczta. Klątwy i narzekania na niegodziwą okolicę. Polowanie bezcelowe. Defraudacya zwierzyny olbrzymia. Należałoby na każdem drzewie pomieścić napis: Polowanie zabrania się! Za dwa lata nie będzie wcale zwierzyny. Dla czegoż nie zakazać tępienia jej przez czas niejaki? Tak? Nie! Nastąpiły skargi ogólne.
Wreszcie zawiązała się dysputa między Pontclone i Matifat, na skutek wspólnie niby zabitej kuropatwy. Wmięszali się i inni. Sądziłem że przyjdzie do ręcznych zapasów.
Nakoniec po upływie godziny wszyscy udali się w drogę, niezmiernie zniechęceni niepowodzeniem. Być może, że po śniadaniu jakoś pójdzie lepiej. Cóżby to był za strzelec, gdyby utracił nadzieję i nie czekał aż do chwili, kiedy kuropatwy znowu wrócą do tokowiska dla przepędzenia nocy w gronie rodzinnem!
Rozstawiliśmy się, psy również mruczały jak i ich panowie. Strzelcy komenderowali takim głosem, jakby to była załoga morska.
Szedłem za nimi niepewnym krokiem. Czułem strudzenie. Torba jakkolwiek próżna ciężyła mi niezwyczajnie. Strzelba, niebywałej ciężkości. Żałowałem mocno że to nie była laska. Pulwersak i ładownicę chętnie dałbym do niesienia kilku chłopcom, którzy szli za mną z ironicznym uśmiechem, pytając się wiele już pomordowałem zwierząt. Miłość własna powstrzymała mię od tego.
Dwie godziny, dwie godziny długie jak wieczność upłynęły. Zrobiliśmy blisko 15 kilometrów. Co mię najbardziej przykrzyło się, to daremne uganianie się za przepiórkami.
Nagle dał się słyszeć szelest skrzydeł ptasich. Tym razem leciało stado kuropatw. Ogólne strzelanie. Ogień wedle upodobania. Padło co najmniej piętnaście strzałów.
Krzyk rozległ się przeraźliwy.
Wydał go wieśniak wychodzący z krzaków, z twarzą wydętą jakby miał w ustach orzechy.
— Doskonale! Wypadek! rzekł Bretignot.
— Tego jeszcze brakowało, dodał Duvanchelle.
Była to wedle nich zbrodnia: postrzału bez intencji zabicia! Wszyscy rzucili się do psów, które im przyniosły dwie kuropatwy na pół żywe dobili ich uderzeniami obcasów!
Tymczasem wieśniak nie ustępował.
Bretignot i jego towarzysze powrócili.
— Czego właściwie żąda ten zuch? zapytał Maximon tonem protekcyonalnym.
— Ba! dostał parę ziarek śrutu.
— To nic! odpowiedział Duvanchelle, drobnostka.
— Zapewne, odparł wieśniak robiąc płaczliwy grymas.
— Ale któż to taki zręczny? zapytał Bretignot, patrząc na mnie dość wyraźnie.
— Czy pan strzelałeś? pyta Maximon.
— Strzelałem tak jak wszyscy.
— A zatem kwestya skończona.
— Pan jesteś tak niezręcznym jak Napoleon I. dodał Pontclone, który nienawidził cesarstwa.
— Ja? Ja? krzyknąłem.
— Najniezawodniej, dodał surowo Bretignot.
— Ten pan jest bardzo niebezpieczny, rzekł Matifat.
— Kiedy się jest nowicyuszem, nie przyjmuje się żadnych zaproszeń, dodał Pontclone.
I wszyscy odeszli.
Zrozumiałem. Jam był winien.
Nie było rady, wydobyłem kieskę ofiarując 10 franków, temu dzielnemu chłopcu, którego policzek przybrał natychmiast dawniejszy kształt; niewątpliwie miał w ustach orzechy.
— Cóż, lepiej teraz? zapytałem.
— Nie bardzo, dodał wydymając twarz na nowo.
— Tym razem to tylko jedna strona ucierpiała, wyrzekłem i odszedłem.



VIII.

W tym czasie kiedy układałem się z pikardyjczykiem, inni już oddalili się. Słyszałem jednak jak mówili, że nie jest bezpiecznie pozostawać w bliskości niezręcznego strzelca.
Nawet Bretignot mnie opóścił jakbym był jettatore, to jest mającym oczy urzekające. Wszyscy znikli za laskiem. Prawdę powiedziawszy, nie gniewałem się o to. Przynajmniej teraz jestem sam odpowiedzialny za moje czyny.
Byłem zatem sam pośród rozległej płaszczyzny. Cóż teraz czynić wypada z całym uzbrojeniem? Nie ma ani jednej przepiórki, ani zająca. Zamiast spokojnie siedzieć nad książką, wdałem się w nie swoje rzeczy.
Szedłem bez celu. Obrałem sobie udeptaną ścieżkę, nie chcąc się błąkać po polu. Przebyłem dość znaczną przestrzeń. Była to istotna pustka. Od czasu do czasu czytałem napisy: Zastrzega się polować!
Nie natrafiłem też na najmniejszy ślad zwierzyny.
Tak postępując powoli, rozmyślałem. Na szczęście słońce nie zachodziło jakby nowy jakiś Jozue powstrzymywał je dla przyjemności moich zapalonych myśliwych. Czy wreszcie noc już nie nadejdzie po tym opłakanym dniu?



IX.

Ale są wreszcie granice nawet i w napisach ostrzegających. Pokazał się lasek. Jeszcze jeden kilometr do przebycia i otóż dostałem się do niego.
W dali, bardzo daleko słyszeć się dawały strzały, jakby z bukietów artystycznych podczas uroczystości w dniu 14 Lipca.
— Mordują, myślę sobie, nie mając zamiaru pozostawienia coś niecoś na rok przyszły.
Nagle, powziąłem przekonanie, że może będę szczęśliwszy w lesie niż na otwartem polu. Na szczycie drzew zawsze siadają wróble, które restauratorowie chętnie podają gościom jako istotne dzierlatki!
Rzeczywiście zapał jakiś namiętny owładnął waszym sługą. Tak jest! Zdjąłem strzelbę i nabiłem ją z wielką ostrożnością!
Spojrzałem niespokojnie na lewo i na prawo.
Nie! Wróble widocznie przewąchały restauratorów i ukryły się w jak najtajniejsze kątki. Raz czy dwa strzeliłem, ale tylko oberwałem kilka listków.
Było już około godziny piątej!
Wiedziałem że najdalej za 40 minut należy wrócić do oberży, gdzie na myśliwych czekał obiad, a potem, że mieliśmy zrobić generalny odwrót ku murom Amiens!
Szedłem wciąż po łuku zataczającym się w stronę Herissart, czatując na zwierzynę.
Nagle zatrzymałem się... Serce mi uderzyło gwałtownie. W głębi krzaku, o pięćdziesiąt kroków, między listkami, siedziało istotnie coś...
Było to coś czarne, z lekkim srebrzystym blaskiem; coś, co miało jakby czerwone, krwawe źrenice.
Niezawodnie jakaś pierzasta czy też sierściowa zwierzyna ukrywała się stanowczo. Sądziłem że to będzie co najmniej młody zajączek, lub bażant. Cóż by to było za olbrzymie zwycięztwo powrócić do kolegów z bażantem w torbie!
Podsunąłem się więc ostrożnie, gotów do strzału. Powstrzymałem oddech. Byłem oniemiały.
Ukląkłem na ziemi, by nie chybić, mierzyłem długo i wypaliłem:
— Trafiony, zawołałem! Teraz przynajmniej nie zaprzeczą mi mojego strzału.
Rzeczywiście po strzale poleciały pióra czy sierść.
Nie mając psa pobiegłem ku krzakowi, rzuciłem się na zwierzynę nie dającą znaku życia.. Podniosłem...
Była to... czapka żandarmska, z galonem srebrnym i z kokardą czerwoną, która wydała mi się wzrokiem krwawym.
To szczęście przynajmniej, że nie spoczywała na głowie właściciela, gdym do niej strzelał.



X.

W tej chwili powstał jakiś człowiek spoczywający na trawie.
Poznałem z przerażeniem niebieskie pantalony z lampasem, mundur ze srebrnemi guzikami, pas, oraz ładownicę żółtą, wojskową.
— To pan nawet strzelasz i do czapek żandarmskich? zapytał mię ów jegomość.
— Zapewniam pana, że to pomyłka, rzekłem głosem drżącym.
— A tymczasem trafiłeś pan w samą kokardę.
Żandarmie... myślałem... że to zając. Iluzya, nic więcej, gotów jestem zapłacić.
— Doprawdy? Toby pana za drogo kosztowało, zwłaszcza gdy strzelałeś bez pozwolenia.
Zbladłem, była to kwestya bardzo drażliwa.
— Masz pan pozwolenie? zapytał.
— Pozwolenie?
— No, tak. Pan wiesz że potrzeba mieć pozwolenie.
Nie miałem go, na jeden dzień nie uważałem za stosowne starać się o takowe. Ale jednak uczyniłem tak jak wszyscy czynić zwykli odpowiadając:
— Zapomniałem go w domu.
Uśmiech niedowierzający ocienił twarz funkcyonaryusza.
— Ha! to wytoczymy panu proces.
— Jutro panu przyszlę pozwolenie..
— Bardzo dobrze, ale potrzeba przeprowadzić śledztwo.
— Rób pan co się mu podoba, kiedy nie chcesz być względnym na nowicyusza w tym zawodzie.
Żandarm wydobył pugilares.
— Jak się pan nazywasz?
Otóż wiedziałem bardzo dobrze, że w takich razach nie podaje się właściwego nazwiska, chociaż gdybym miał szczęście należenia do grona Akademii umiejętności, nie wahałbym się ani na chwilę z podaniem mojego własnego. Wymieniłem nazwisko jednego z moich dawnych przyjaciół, muzyka z profesyi, który zapewne odbywając ćwiczenia z piątym palcem ani przypuszczał że pociągną go do odpowiedzialności, za wykroczenie przeciwko przepisom polowania.
Żandarm zapisał nazwisko, lata, powołanie i adres, poprosiwszy mię o oddanie strzelby, co tem chętniej uczyniłem gdyż mię uwolnił od ciężaru. Ofiarowałem mu nawet pulwersak, ładownicę i torbę ale nie przyjął.
Pozostała tylko czapka, rozchodziło się o cenę takowej.
— Ależ panie, ta czapka już dobrze zużyta.
— Bynajmniej nowiuteńka. Kupiłem ją od brygadyera, który przed sześciu laty wychodził ze służby.
Poczem włożył ją na głowę i poważnym krokiem poszedł w swoją stronę a ja też w swoją.
Przybywszy do oberży nie wyrzekłem ani słowa, ukrywając starannie zniknięcie strzelby.
Tymczasem myśliwi przynieśli ze sobą w siedmiu jedną przepiórkę i dwie kuropatwy. Na domiar złego doszło do kułakowego boju między Maximon i Duvanchelle, o zająca, który sobie biegł teraz najspokojniej.



XI.

Taka jest serya senzacyi i wrażeń jakich doświadczyłem w ciągu całego dnia. Bez wątpienia, postrzeliłem przepiórkę a być może kuropatwę, a, być może nawet i wieśniaka, chociaż o tem wątpiłem, że jednak rozbiłem w puch czapkę żandarma było faktem dokonanym, stanowczym! Na domiar wszystkiego wytoczono za mnie proces komu innemu, więc wprowadziłem w błąd władzę! Czegoż więcej jeszcze było potrzeba?
Wyobrażam sobie zdumienie, mojego przyjaciela, pianisty, skoro otrzymał wezwanie do sądu karnego w Doullens. Wiem, że nie mógł udowodnić swego alibi i że w skutek tego został skazany na karę pieniężną w ilości 16 franków.
Muszę jednak dodać, że w kilka dni później otrzymał pocztą przesyłkę 32 franków, co nagrodziło mu stratę podwójnie, jednakże plama stawania przed sądem i ukarania za występek nie mogła już być zmyta!

Koniec dziesięciu godzin polowania.
III.
KLUB NERWOWYCH.



I.
Loża pani Chaufournier.


Uważałem zawsze stróżów domowych, a szczególniej stróżowe, jako najosobliwsze typy kalectwa fizycznego i moralnego, a ich loże[11] jako najśmieszniejsze z osobliwości Paryża; do tego stopnia, że chciałbym, żeby ludzie doświadczeni i znający się na tem, podjęli się oprowadzania cudzoziemców przyjeżdżających do naszego miasta i robienia z nimi przeglądu najciekawszych próbek tego rodzaju stworzeń, zajmujących miejsce pomiędzy człowiekiem, a zwierzęciem, ale o wiele więcej zbliżających się do tego ostatniego.
Osobą niewątpliwie bardzo brzydką i odpowiadającą całkowicie temu, co powyżej powiedziałem, była niezaprzeczenie stróżowa domu, znajdującego się przy ulicy Beaubourg Nr...... Dawna markietanka, wdowa po doboszu gwardyi narodowej, stara, straszna, niedbała około siebie, z włosami zawsze rozczochranemu i powiewającemi w skręconych kosmykach wymykających się z pod zatłuszczonego czepka, obdarzona haczykowatym nosem, który łączył się z podbródkiem zakrzywionym, jak rączka od parasola, spoglądała ona na lokatorów małemi oczkami koloru szaro zakurzonego, pełnemi złości, jak u dzikiego kota.
To też wszyscy obawiali się jej bardzo w domu, a przestrach jaki wywierała był tak wielki, że każdy dla zapewnienia sobie spokoju, pospieszał robić podarunki za podarunkami, zupełnie tak, jak się rzuca psu kość, ażeby uwolnić swoje łytki od jego zębów.
Ale ta zapobiegliwość lokatorów zamiast korzyści, obracała się im na szkodę, gdyż ich tyran, czując, że się go obawiają stawał się coraz bardziej wymagającym, samowolnym i nieugłaskanym. Pani Chaufournier, takie bowiem było nazwisko tej godnej kobieciny, miała jednak przyjaciółkę, w pani Bousout, węglarce, mieszkającej obok. Ona jedna tylko umiała sobie zjednać łaski i zaufanie samodzierżcy z ulicy Beaubourg.
W chwili kiedy zaczyna się nasze opowiadanie, obydwie kumoszki paplały zamknięte w loży.
Loża ta nie zasługująca na bliższe opisywanie, miała około sześciu stóp kwadratowych i podobniejszą była do jaskini, niż do mieszkania. Ukryta pod klatką wchodową, ciemna i wilgotna, światło i powietrze dochodziło do niej tylko przez wąskie drzwi i małe okienko, które pani Chaufournier otwierała jedynie dla listonosza. Podobnie do wszystkich osób nie mających wrodzonego zamiłowania do czystości, nienawidziła ona powietrza i jak najrzadziej drzwi otwierała. To też atmosfera loży przepełnioną była wyziewami kuchennemi i mdłą wonią zamknięcia.
Portyerka więc ze swoją przyjaciółką siedziały razem w loży paplając z całych sił i robiąc plotki na rachunek lokatorów.
— I cóż! — mówiła pani Bousout węglarka... czy wiesz pani co nowego o tym starym, który zawsze rusza ramieniem.
— Ah! pan Mathias! — odpowiedziała wdowa. — Nic, zawsze jest jednakowo niemiłym niegrzecznym... Już od trzech dni go nie widziałam... Zapewne musiał chodzić po sprawunki, w czasie kiedy ja zajęta byłam króciutką drzemka po śniadaniu... a może też nie spał w domu! On tak późno wraca co wieczór!
— Co za myśl przynosić sobie samemu pożywienie... jakby nie mógł komu innemu poruczyć tego, na przykład pani...
— Ah! to złote słowa moja dobra pani Bousout, niezawodnie byłabym bardzo chętnie oddała taką usługę temu biedakowi... ale wie pani, on się obawia może, żeby mu nie uskubnąć jakiego biednego susika na jego wydatkach... Niesłusznie tak myśli biedny człowiek, bo co do uczciwości, to cała dzielnica zna panią Chaufournier Bogu dzięki!
— Ah! tak, wiadomo, że pani jesteś dobrą kobietą... zatem ten pan Mathias żyje tak sam jeden...
— Nic nie mówiąc do nikogo, jak niedźwiedź moja godna pani Bousout... Nawet mnie nigdy nie powie ani dzieńdobry, ani dobranoc.
— To niepojęte... ośmiela się...
— O ośmiela się jak najzupełniej... nie kłania mi się nawet i nie odzywa się do mnie, oprócz raz na miesiąc, kiedy przychodzi zapytać się, czy list nadszedł, bo on otrzymuje list jakiś każdego miesiąca... Otóż bierze list nie mówiąc ani słowa, i idzie sobie tak, jak przyszedł.
— Więc je u siebie i sam sobie gotuje i sprząta.
— Tak najzupełniej, jak pani mówi...
— Ale jakże pani wie o tem, kiedy nikogo nie wpuszcza do siebie?
— Przez panią Tomaszową, która mieszka obok niego... ona słyszy jak porusza naczynia dwa razy dziennie, na śniadanie i na obiad... nawet bieliznę sobie pierze, gdyż słyszała kiedyś uderzenia kijanki...
— Niepodobna...
— Najświętszą prawda... a zresztą wyobraź sobie pani, człowieka niegrzecznego do najwyższego stopnia. Ktoby to uwierzył, że w każdej chwili, kiedy przechodzi koło mojej loży... czy uwierzy pani... otóż rusza ramionami... Oh! niech pani słucha, są dnie, że chętnie bym wzięła miotłę i przetrzepała mu nią plecy...
— Rozumiem to dobrze...
— Ale wstrzymuję się... jestem tak łagodną z natury... Wie pani, jestem przekonaną, że zobaczymy go za chwilę schodzącego ze schodów, list jest tu od trzech dni... Dziwi mnie to bardzo, że nie przyszedł jeszcze po niego...
— Jego list... a gdzież on jest?
— Tam... w trzeciej przegródce z lewej strony.
— O patrzcie się, ma na sobie niebieską pieczątkę.
— Tak, wiem...
— Ah! to bardzo śmieszne... napisane jest na tem: Akademja medyczna.
W tej chwili głośne stuknięcie przerwało obydwom plotkarkom... coś upadło na podwórze...
Wdowa Chaufournier i pani Bousout rzuciły na dwór z równym zapałem i podniosły rzucony przedmiot...
Był to klucz, do którego przywiązany był papierek. Na papierku nabazgrano ołówkiem:
„Niech pani przyjdzie na górę, jestem bardzo chory... Mathias.“
— Ah! mój Boże, on cierpi biedny człowieczysko! wprawdzie bardzo źle względem mnie postąpił, ale nie jestem złą i kiedy jest chorym, to będę się starała mu dopomódz... Uważaj przez chwilkę na moją lożę droga pani Bousout.
I pani Chaufournier zachwycona myślą, że będzie mogła nakoniec rzucić okiem na prywatne życie swego lokatora, wybiegła i zaczęła czemprędzej przeskakując po kilka schodów drapać się na górę. Ale ta ucieczka nie zadowolniła wcale węglarki, która ciekawsza jeszcze niż jej godna przyjaciółka, zaczęła wołać:
— Pani Chaufournier! pani Chaufournier! poczekaj na mnie, nie pozwolę ci z pewnością iść samej do tego człowieka... trzeba się mieć na ostrożności, to może zasadzka...
— Masz słuszność moja godna przyjaciółko, chodź ze mną.
W jedną sekundę znalazły się na szóstem piętrze i z niesłychaną radością włożyły klucz do zamku... Nakoniec miały poznać wnętrze mieszkania ojca Mathiasa.



Mieszkanie ojca Mathiasa miało osobliwszy pozór. Składało się ono z jednej długiej izby o dwóch oknach wychodzących na poddasze, z których rozciągał się w nieskończoność nieznośny widok na dachy i kominy, co pani Chaufournier nazywała „wspaniałym widokiem z mieszkania“.
Pan Mathias nie miał widocznie wielkiego starania o swoją siedzibę. Mury były zupełnie nagie, ani jeden obraz nie zakrywał szkaradnego niebieskiego papieru. Fajczarnia pełna napchanych tytoniem fajek wisiała obok komina. Zwierciadło, małe zwierciadełko dwudziesto - pięcio frankowe, było rzecz dziwna! zakryte serwetą. Pan Mathias obawiał się swego widoku, a dalszy ciąg mego opowiadania, wyjaśni ten wstręt.
Przed jednem z okien stał mały stolik, który służył za biórko starcowi, na tym stole leżał list zapieczętowany z napisem:
„To jest mój testament“.



W chwili kiedy obiedwie kumoszki wpadły do pokoju, pan Mathias konał na małem żelaznem łóżeczku, które pomimo swego pozoru bardzo skromnego, stanowiło jednak najgłówniejszą część biednego umeblowania.
— No mój drogi panie Mathias, jesteś więc chory — zawołała pani Chaufournier — nie trzeba się martwić mój dobry panie, nie umrze pan jeszcze tym razem... Co by tu zrobić, przyrządzę szklankę wody z cukrem chce pan?... tak nieprawdaż? tego pan sobie życzysz, odgadłam to natychmiast... no pani Bousout pomóż mi trochę... chcesz? szukaj pani trochę...
— Bardzo chętnie, poszukam w szafie...
— Zaczekaj no pani, pomogę ci — powiedziała stróżowa opanowana nagłą niewiarą — to cukru nam potrzeba.
— Hę! — mruknęła — ile to bielizny ma ten kochany człowiek... spojrzyj no pani. Sześć par prześcieradeł, trzy tuziny chustek... cztery...
Gwałtowna czkawka dająca się słyszeć od strony łóżka, zatrzymała panią Chaufournier w pośród wyliczania. Obiedwie kobiety obróciły się pospiesznie...
Pan Mathias z ciałem wychylonem po za łóżko, wpatrywał się w nie z miną szyderczą i gniewną...
Ruszył lewem ramieniem, czkawka porwała go na nowo i rzuciła napowrót na łóżko, gdzie pozostał bez ruchu.
— Ach! — Mój Boże! pani Bousout! spojrzyj się na niego.
— Pani Chaufournier on mnie przestrasza.
— I mnie także.
— Ach! mój Boże, on może umarł!
— Tak mi się wydaje...
— Idź no zobaczyć pani Bousout.
— Bardzo chętnie, dla zrobienia pani przysługi pani Chaufournier, ale nie znam się na tem, lepiej by było gdybyś pani poszła sama.
— No... więc chodźmy razem...
I obydwa tchórze przyciśnięte silnie jedna do drugiej dla dodania sobie odwagi, zaczęły postępować nieśmiało, ciągnąc się wspólnie za suknie...
Węglarka wynalazła taktykę, która miała za cel trzymanie się ciągle z tylu, co w chwili stanowczej, byłoby jej pozwoliło ukryć się całkowicie po za stróżowę.




II.
Praczkarnia i stolarstwo.


Ponieważ zaś pani Chaufournier zupełnie taki sam powzięła zamiar, z tego więc wynikło, że usiłowania obydwóch kobiet niweczyły się wzajemnie i że potrzeba im było około trzech minut na przebycie króciutkiej przestrzeni oddzielającej łóżko od szafy.
Przybywszy nakoniec naprzeciw pana Mathias, przekonały się, iż umarł, zupełnie umarł.
Pani Chaufournier zawołała:
— Biedny człowiek! założyłabym się, że nie miał czasu zrobić testamentu.
— Myli się pani — odezwał się nagle głos jakiś po za nią z tyłu.
Obiedwie kobiety obejrzały się i osłupienie ich było niewysłowione, gdy spostrzegły w głębi pokoju kilku ludzi stojących.



Na rogu ulicy Jean-Jacques Rousseau i ulicy Pagevin, znajdował się dawniej sklep zajmowany wspólnie przez stolarza i przez szwaczkę.
Mieli oni ślicznego maleńkiego chłopczyka, który z powodu swojej piękności stał się bożyszczem całej dzielnicy a osobliwie państwa Mathias, którzy o wiele dumniejsi byli z dziecka swojego, niż z arcydzieł jakie wykonywali codziennie jedno w zawodzie stolarstwa a drugie krawiectwa.
Dziecku temu było na imię Jan Nepomucen.
Wszystko więc szło jak najlepiej w tem najlepszem z małżeństw; małżonkowie byli pracowici, ich mały mająteczek powiększał się ale — dlaczego trzeba żeby w każdej rzeczy na tym świecie było jakieś ale? Ojciec jak większa część tych, których położenie bardzo skromne początkowo nie jest wolne, jeśli nie od prawdziwej nędzy, to przynajmniej od ciężkich kłopotów, chodził czasami pocieszać się po tych kłopotach, słodkiem tête-à-tête z boską butelką.
Po powrocie z dobrze rozgrzaną głową, stawał się zwykle kłótliwym i nieporozumienie panowało w domu. Pani Mathias, kobieta bardzo dobra, ale niesłychanie żywa, z niecierpliwością się patrzała na te zapomnienia i robiła mu za nie gorzkie wymówki, które on znowu przyjmował jak można najgorzej.
Mały Jaś miał już pięć lat. Jednego wieczora, kiedy ojciec jego powrócił podchmielony wywiązała się gwałtowna sprzeczka, w następstwie której pani Mathias porwała za szczypce, a mąż jej nie bardzo pewny na nogach i nie myśląc wcale występować zaczepnie pochwycił szaflik, żeby się nim zasłonić.
Mały chłopczyk którego ta gwałtowna scena obudziła ze snu, tak się nią przestraszył, iż dostał najstraszniejszych konwulsyj.
Ojciec przerażony tym wypadkiem, w jednej chwili wytrzeźwił się i przysiągł poprawić się ze swego nałogu. Dotrzymał wprawdzie słowa, ale to o czem się przekonał później, zatruło mu życie i kazało jeszcze gwałtowniej żałować wieczorów przepędzanych w szynku.
Dziecko zostało ocalone niesłychanemi staraniami tylko, gdyż lekarz zwątpił o niem i opuścił go zupełnie. Ale Bóg trzyma stronę matek, a pani Mathias przysięgła, że żyć będzie. Więc żył.
Po wyjściu zupełnem z choroby, rodzice postanowili posyłać go do szkoły. Oznajmiono mu to po objedzie. Jaś odpowiedział na to bardzo grzecznie, że chętnie pójdzie, lecz mówiąc to ruszył dwa czy trzy razy raz po raz prawem ramieniem.
Ojciec pociągnął go za ucho i kazał mu iść spać natychmiast. Biedny maleńki zdziwiony bardzo zaczął płakać.
W pierwszej chwili nie zwrócono na to baczniejszej uwagi lecz w ciągu kilku następnych dni zauważono, że dziecko ruszało kilkakrotnie tem samem ramieniem bez żadnego powodu, to wydało się dziwnem. Po dłuższem śledzeniu przekonano się wreszcie, że Jan Nepomucen był ofiarą nerwowego drgania.
Wtedy dopiero ojciec prawdziwie gorżko zaczął żałować nałogu, jakiemu oddawał się przez pewien czas.
Otoczono dziecko staraniami, uprzedzeniami i tkliwością. Starano się osłodzić mu smutne położenie jakie mu stwarzało to przedwczesne kalectwo. Rodzice jednak nie łudzili się i nie ukrywali sobie, że biedny chłopiec nigdy nie będzie szczęśliwym. Wprawdzie to kalectwo, nie sprawiało mu żadnego cierpienia fizycznego, ale robiło go na zawsze śmiesznym, a społeczeństwo nigdy tego nie przebacza. Odsunięci od urzędów, miejsc, zaszczytów, ludzie dotknięci jakąś śmiesznością, stają się pariasami, z któremi nikt żyć nie chce i odwraca się od nich ze wstrętem.
Pan Mathias, który nie miał żadnej nauki, a jakie takie położenie stworzył sobie w czoła pocie, pracując po całych dniach heblem i piłką, nie chciał żeby syn cierpiał z powodu nieuctwa, tyle wstydu i upokorzeń, ile on sam w życiu musiał ich znosić. Zamiast jednak dać mu ogólne wykształcenie i nauczyć go tylko tego co potrzebuje umieć robotnik, on go kazał kształcić całkowicie. W ten sposób wpadł on w błąd popełniany bardzo często przez rodziców. W skutek tego dziecko po ukończeniu szkół, zamiast zostać robotnikiem tak jak ojciec, wyszło na prawdziwego pana. Nauka rozwinęła w nim wyobrażenia, upodobania i pragnienia, które go robiły zupełnie niezdatnym do ręcznej pracy.
Ojciec nie obraził się za to na niego i choć ze smutkiem bo widział dobrze, że tam nie będzie mógł zrobić majątku, wyszukał mu jakieś miejsce w biurze.
Tu spotyka pierwszy zawód biednego Jana Nepomucena.
Naprzeciw okien rodziców znajdowała się praczkarnia. Jedna z praczek mająca na imię Róża, śliczną swoją twarzyczką głęboko wzruszyła młode jego serce. Patrzał na nią ciągle i ona także spoglądała na niego.
Szalony! posiadał on jeszcze wszystkie złudzenia młodości i wyobrażał sobie, że zwróciła na niego uwagę.
— Co by to za śliczniutka gospodyni była — myślał on sobie — i co to za szczęście mieć taką milutką kobietkę przy swojem ognisku domowem.
W biurze siadywał od dziesiątej rano do piątej popołudniu. Wstawał zaś przed świtem i oczekiwał z niecierpliwością jaką łatwo zrozumieć, chwili, w której młoda dziewczyna przybywała do swego warstatu.
Kochał ją, więc mu się wszystko w niej podobało. Najmniejszy ruch przejmował go uwielbieniem i godziny całe z przyjemnością przepędzał na przypatrywaniu się jak poruszała żelazo, lub rurkowała falbany. Przybycia jej oczekiwał z największym niepokojem stojąc w oknie i nadsłuchując każdego szelestu. A uczucie tak mu słuch wyostrzyło, że umiał rozróżnić z gwałtownem biciem serca, nie tylko odgłos kroków, lecz i szelest jej sukni na wschodach domu stojącego naprzeciwko.
Szczęście jego nie miało granic, gdy nadchodziła, ale niestety! po chwili nowy niepokój go opanowywał.
— Czy obróci dzisiaj oczy w moją stronę? — zapytywał siebie.
A wiecie co się działo, gdy to spojrzenie tak upragnione zwracało się na niego? Oto biedny chłopiec mięszał się, czuł jakby przebiegnięcie iskry elektrycznej po całem ciele i spuszczał oczy. Warto było tak pragnąć tego spojrzenia?
A gdy chwila wyjścia do biura zbliżała się, on starał się przeciągnąć ją jak można najdłużej, tak że wyszedłszy musiał biedz z całych sił, dla odzyskania straconego czasu. Ale cóż go to obchodziło, czyż te chwile źle były użyte na wpatrywanie się w swoje bóstwo.
Jakże długim cały dzień mu się wydawał. Jedyną pociechę stanowiło odświeżanie w pamięci ślicznej twarzyczki, każdego ruchu i spojrzenia uwielbianej Rózi. Z pierwszem uderzeniem piątej chwytał za kapelusz i biegł do domu. O przysięgam, że nie potrzebował tyle czasu do powrotu, ile go używał na dojście do biura. Przez całą drogę biegł z całych sił poszturkując bez litości przechodzących którzy mu zastępowali drogę, ażeby jak najprędzej zasiąść przy okienku, gdzie się rozpoczynało na nowo szczęście dla niego.
Jednego poranku idąc do biura usJyszał jak odźwierna gderała bardzo zgryźliwym głosem:
— Te nic dobrego nie znoszą mi z góry bielizny — mówiła stara. — Ach! gdybym miała jeszcze piętnastoletnie nogi, to prędziutko bym wylazła na to ich czwarte piętro.
— Może bym cię mógł zastąpić moja dobra pani — zawołał nasz kochanek jakby nagłym oświecony natchnieniem.
— Ah! panie Janie, byłbyś pan bardzo uprzejmym. Oto rejestr...
1 Husteg    ... 25
1 Kawtanig    .. 15 itd.
Przybył na miejsce przeznaczenia zadyszany. Otworzył drzwi z największem wzruszeniem i z rejestrem w ręku zbliżył się nieśmiało do Róży.
Wszystkie robotnice szeptały.
— To kochanek! — i śmiały się widząc jego zakłopotanie, ale to zakłopotanie pochlebiało Rózi, która wewnętrznie była bardzo z tego zadowolnioną.
— Czego pan sobie życzy? — zapytała głosem jak można najłagodniejszym, spoglądając na niego z zajęciem.
Głos ten i te spojrzenia życzliwe, wreszcie i położenie samo tak poruszyło nerwy młodego Mathiasa, że nagle pochwyciło go drganie. Trzy czy cztery razy ruszył prawem ramieniem, a wysilenie to odbiło się na twarzy szkaradnem skrzywieniem.
Rózia myśląc, że sobie żartuje z niej, odwróciła się od niego a wszystkie robotnice popychając go za ramiona wyrzuciły go za drzwi.
Powrócił do domu zrozpaczony. Musiał się położyć do łóżka i o mało, że życiem nie przypłacił gwałtownego tyfusu.
Rozczarowanie jego było wielkie, ale Rózia mała praczka pomimo tego pozostała na zawsze najmilszem, najpiękniejszem z jego wspomnień. Jej to zawdzięczał wszystkie obawy i marzenia pierwszej miłości, które tak chętnie, lecz napróżno, chciałoby się odczuć raz jeszcze.
Kilka lat upłynęło w pośród cierpień bez liku. Nerwowe jego drgania robiły mu nieprzyjaciół z tych, którzy nie znali powodu częstego ruszania ramieniem, budziły zaś śmiech i żarciki u tych, którzy wiedzieli o jego niedoli. Niektórzy nawet posuwali okrucieństwo do tego stopnia, że zapraszali go do siebie, aby jego kosztem bawić swoich gości.
Nie będę opisywać wszystkich przykrości tego biednego życia. Wydarzało mu się po kilka razy, że się zakochał i okazał tę miłość, ale zawsze w chwili, kiedy nadzieja miała się zamienić w rzeczywistość, nieszczęsne to drganie nerwowe niweczyło długie starania i tkliwość prawdziwą.
Drgania te, które na nieszczęście stawały się coraz silniejsze z wiekiem, stały się powodem utraty niejednego korzystnego położenia.
Wszedł raz jako rachmistrz do bardzo znacznego handlowego domu. Jednego dnia przełożony dla którego czuł wielką sympatyę, odpłacaną wzajemnością, dowiedziawszy się o upadku jednego ze swoich korespondentów, zapytał go nagle o położenie człowieka, który go dosyć znaczną sumę kosztował.
Nepomucen nie umiejąc odpowiedzieć w tej chwili na to pytanie, pobiegł do książek. Przełożony zaczął mu robić wymówki za to, że nie umie na pamięć opisać położenia w jakiem się znajdują wszyscy klienci. Wzruszenie spowodowane tą wymówką, pobudziło nieszczęśliwe drgania, a przełożony myśląc, że to jest brak uszanowania, oddalił go natychmiast.
Innym razem potrącił na ulicy przechodzącego oficera. Oficer gniewa się, a Nepomucen idzie go przepraszać, ale nagle porywa go nerwowe drganie, a oficer przekonany, że to jest nowa obelga, policzkuje go. Trzeba było się pojedynkować i biedny chłopiec otrzymał cięcie pałasza, które go na sześć tygodni przykuło do łóżka.
Tymczasem rodzice Jana, po usunięciu się od pracy i zgromadzeniu maleńkiego kapitaliku, czując że się starzeją, chcieli koniecznie syna ożenić. Pani Mathias niespokojna o jego przyszłość czuła, iż towarzyszka kochająca, poświęcona, umiejąca przebaczać błąd fizyczny, dla wysokich przymiotów serca i umysłu, jedynie mogła zrobić znośnem życie biednemu Janowi.
Odnowiła więc stosunki z dalekimi krewnymi i wkrótce potem poprosiła o rękę ich córki dla swojego syna. Małżeństwo to było korzystne pod wszelkimi względami. Młoda dziewczyna była bogatszą od niego, ale to nie odstraszyło jej rodziców, którzy chcieli oddać dziecko swoje nie bogatemu lecz po prostu dobremu mężowi.
Małżeństwo zostało ułożone, ale pani Mathias nie ośmieliła się wspomnieć o kalectwie swego syna. Takie wyznanie boleśne jest dla serca matki, postanowiła więc ściągnąć je do ostatniej chwili.
Niestety! w chwili kiedy miano podpisywać intercyzę ślubną, której czytanie kończono, w chwili kiedy notaryusz czytał:
— „Narzeczony przyznaje, że żona przyniosła mu w posągu sumę...“ drganie nerwowe pochwyciło Nepomucena silniej niż kiedykolwiek...
Notaryusz zatrzymał się myśląc, że to jest jakieś zaprzeczenie, rodzina panny młodej zgorszyła się, pani Mathias zemdlała, a przyszła rodzina Onesima oddaliła się mocno rozgniewana...
Pani Mathias starała się wprawdzie naprawić rzeczy, robiąc nakoniec smutne wyznanie. Wyznanie to jednak uważano za nieprawdziwe nazwano je prostem kłamstwem. Tak dalece, że nie chciano nawet uwierzyć, żeby podobne drgania nerwowe były możliwe.
To dobiło biednego chłopca.
Matka jego umarła ze zmartwienia i boleści a ojciec nie długo także za nią podążył.
I tak biedny Nepomucen pozostał zupełnie sam jeden na świecie. Uczucie samotności i myśl o opuszczeniu, w jakiem teraz żyć będzie musiał, napełniły go głębokiem smutkiem, gdy tylko boleść cokolwiek uspokojona pozwoliła mu rzucić okiem na obecne swoje położenie.




III.
Przyjaciel Scypion


Nie troszczyło go wprawdzie życie materyalne, gdyż rodzice zostawili mu maleńki kapitalik przynoszący rocznego procentu około ośmiuset franków, co jeśli mu nie pozwalało prowadzić wystawnego życia, to przynajmniej nie pozwalało mu umrzeć z głodu.
Dla zapewnienia sobie spokoju i pewnej przyjemności, której nie mogła by zamącić złość ludzka, postanowił on przez całe dnie oddawać się nauce, a wieczorami dopiero wychodził z domu. W ten sposób był pewnym, że jego kalectwo ukryte będzie dla oka przechodniów i że uniknie szyderskich uśmiechów.
Wszystko szło jak można najlepiej, z początku. Ten sposób życia który sobie wymyślił uszczęśliwiał go zupełnie z większą też cierpliwością znosił swoje dolegliwości i pierwszy nawet śmiać się z nich zaczął.
— Żartuję sam z siebie — mawiał — ażeby się chronić od żarcików moich bliźnich.
Ta filozofia jednak nie trwała tak długo jako sobie obiecywał. Wkrótce przekonał się, że nie jest w stanie żyć bez towarzystwa ludzi. Wtedy dla pokonania nudów, które mu coraz mocniej zaczęły dokuczać, umyślił dwie przechadzki dziennie odbywać, i w tym celu wybrał sobie miejsce w ogrodzie Tuileries zwane La Petite Provence.
W tym to kąciku spokojnym, oddalonym od wszelkiej wrzawy i strojów zbierają się starcy, ażeby pod dobroczynnymi promieniami słońca rozgrzać członki skostniałe wiekiem. Tam także spotyka się ludzi kochających w spokojności i rozmyślaniach, którzy zbyt są niewinni i zajęci sobą, ażeby szydzić z istoty dotkniętej kalectwem. Niejeden z nich przeciwnie widząc niedolę przejęty litością usiłuje pocieszyć i przynieść ulgę.
Tam to Nepomucen poznał przyjaciela Scypiona.
Kto był przyjaciel Scypion, będę się zaraz starał wyjaśnić.
Jan Jakób Scypion, był tak jak Nepomucen od urodzenia dotknięty drganiem nerwowem. Te drgania częstsze i widoczniejsze niż drgania Mathiasa polegały na dziwacznem podnoszeniu prawej ręki ku nosowi, ale to w ten sposób, tak silnie nerwowy, że ręka chwytała za nos i nie chciała go już puścić. Wskutek tego nieszczęśliwy musiał uciekać się do lewej ręki, ażeby się uwolnić od psotnego figla jaki mu płatała prawa. Nie potrzeba dodawać, że w tem wszyskiem biedny nos był najbardziej pożałowania godnym, gdyż wskutek tych powtarzanych napaści stał się czerwonym, spuchniętym i zdefigurowanym.
Nepomucen spostrzegłszy po raz pierwszy to drganie nerwowe, czuł się przejęty głęboką wdzięcznością dla nieba, które raczyło go uwolnić od tak strasznego kalectwa. Potem postanowił poznać się bliżej ze Scypionem mówiąc sobie:
— Ten przynajmniej nie będzie sobie żartować ze mnie.
Wkrótce zapanowała ścisła przyjaźń między tymi ludźmi, którzy znajdowali w wspólnem towarzystwie ogromną ulgę dla swego cierpienia. Scypion bowiem, tak jak Nepomucen oddawna gorżko cierpiał na swoje osamotnienie, gdyż dla niego towarzystwo ludzkie bardziej jeszcze było zamknięte niż dla biednego Mathiasa.
Obaj przyjaciele stali się wkrótce nierozłączni, opowiedzieli sobie swoją historyę, wszystkie rozczarowania jakich doznali i uskarżali się na ciągłe szyderstwa jakie musieli znosić.
— Czyś nigdy kochany przyjacielu nie usiłował w jakikolwiek sposób — zapytał Scypion — przeszkodzić tym drganiom nerwowym?
— O bardzo wiele razy, ale mi się to nigdy nie udało.
— No to jeśli zechcesz, będziemy probować, szukać nowego środka, a może co znajdziemy. Co za szczęście, jeśli potrafimy pozbyć się tego kalectwa, które budzi we wszystkich wstręt, pogardę, a niekiedy szyderstwo.
Obydwaj przyjaciele wzięli się do próby i po kilku dniach zwierzyli się sobie ze skutków swojej pracy. Nepomucen wychodził z tego założenia, że kiedy nerwowe drgania zmuszają go do podnoszenia prawego ramienia, to gdyby podwyższył podeszwę w bucie u lewej nogi, cała waga ciała przechylić by się musiała na prawą stronę. Tym sposobem przy drganiu przymuszonem prawe ramię równałoby się z lewem, które byłoby wyższe i widzowie nie domyśleli by się niczego.
Ze swojej strony Scypion powiedział sobie: dla zniweczenia skutków mego kalectwa, dosyć byłoby utrzymać rękę ażeby się nie poruszała. Zdaje mi się, że gdybym przywiązał ją silnie w kieszeni, to otrzymałbym pożądany skutek, i całe drganie, dzięki mojemu środkowi ograniczyłoby się na lekkich wstrząśnieniach nerwowych. Chcąc dojść do tego rezultatu, Scypion przyszył guzik do wyłogów na rękawie swego surduta, a na guzik ten miała się zapinać dziurka od kieszeni przy spodniach.
Nasi przyjaciele uszczęśliwieni ze swojego odkrycia, tysiące pomyślności sobie z niego obiecywali, w nadziei, iż teraz bez obawy będą mogli pokazywać się ludziom.
Jednego dnia też wybrali się do la Petite Provence idąc prosto, odważnie, z głową dumnie podniesioną do góry.
Ale niestety! na samym środku wielkiej alei w Tuileries, Nepomucena pochwyciło drganie... skutek jednak wywarło ono zupełnie inny niż się spodziewał. Różnica w wysokości obcasów była tak wielką, że przy gwałtownem wstrząśnieniu musiał się potknąć i padł jak długi na piasek.
Dolegliwości nerwów są zaraźliwe. Wypadek Nepomucena tak silne wywarł wrażenie na Scypiona, że drganie jego pochwyciło go z całej siły. Ręka pochwycona niepowstrzymanym pędem przerwała zaporę powstrzymującą ją w kieszeni, wydarła zarazem kawał spodni i podniosła się do nosa nieszczęśliwego.
Można sobie wyobrazić zawstydzenie tych dwóch biednych ludzi. Nepomucen podniósł się jak mógł najspieszniej, Scypion zapiął czemprędzej surdut, ażeby ukryć nieład swojego stroju, i obydwaj z sercem zbolałem, ze łzami w oczach usunęli się z tłumu, który brał się za boki patrząc na nich i zamierzali powrócić do domu.
W chwili kiedy zbliżali się do bramy, wysoki starzec, który szedł za nimi od dłuższego czasu, choć go nie spostrzegli przysunął się nagle do nich.
Początkowo nasi przyjaciele przestraszyli się bardzo, gdyż starzec posunął nagle rękę do lewego biodra jakby chciał szablę wyciągnąć z pod surduta.
— Nie zwracajcie na to uwagi — wymówił, i słuchajcie tego co wam powiem. Odgaduję bardzo dobrze jaki jest powód tego, co się wam wydarzyło... I ja także mam to kalectwo, któreście przed chwilą widzieli. Byłem podoficerem w 30 pułku dragonów i w skutek silnego tyfusu pozostałem z dolegliwością nerwową, która mnie zmusza do wyciągania szabli. Grdybym miał broń przy sobie, to bym przeciął na pół wszystko co by było pod moją ręką. To też nie ośmielam się nawet nosić przy sobie laski... Ah! jakże ja was żałuję...
— Masz pan słuszność — odpowiedzieli mu chórem.
— Tak musieliście bardzo cierpieć... wprawdzie jest was dwóch, ale to nie dosyć... Jeśli chcecie, to możemy zawrzeć bliższą znajomość. Co niedzieli zbiera się u mnie kilka osób podlegających podobnemu do naszego kalectwu, a tem samem zmuszonych do uciekania od towarzystwa, więc utworzyliśmy sobie odrębne towarzystwo i dobrze nam z tem. Im bardziej ktoś jest nieszczęśliwym, tem lepiej umie innych pocieszać. Jeśli zechcecie to moglibyście do nas należeć.
— Bardzo chętnie.
— A jeszcze słowo. Wasze drgania nerwowe są osobliwsze, powinnibyście się kazać obejrzeć w Akademii medycznej. Możebyście otrzymali pensyę, ażeby po śmierci miano prawo zrobienia sekcyi waszych ciał.
Obaj przyjaciele skrzywili się.
Stary żołnierz ciągnął dalej.
— Wiem, że to nie jest bardzo przyjemnem, że to mało komu się uśmiecha, ale można się przyzwyczaić do tej myśli. A jak się raz umrze, to cóż to kogo może obchodzić.
— No. pójdziemy za pańską radą.
— I będziecie mieli słuszność... Zatem do niedzieli to już postanowione... Oto mój adres.
— Do niedzieli.




IV.
Gdzie się spotyka znowu z panią Chaufournier.


Następnej niedzieli Nepomucen i Scypion nie zapomnieli się stawić na zaprosiny pana Hektora Durand. Takie było nazwisko nowego ich przyjaciela.
Kiedy przybyli, towarzystwo było już zebrane w komplecie, a Hektor przemawiał coś do całego zebrania. Po przybyciu dwóch nowych gości, gospodarz przedstawił ich, wyjaśnił w krótkich słowach jakiem kalectwem są dotknięci i prosił, ażeby przyjęci zostali do wspólnego grona.
Przyjęto ich jednogłośnie, uściśnięto im ręce i Hektor ciągnął dalej przerwaną mowę:
„Tak panowie trzeba podnieść zebranie nasze do wysokości stowarzyszenia.
„Natura, która nie jest matką dla wszystkich swoich dzieci, upośledza mniej ukochane rozlicznemi dolegliwościami i kalectwami.
„W pośród kalectw jednem z najstraszniejszych są bez wątpienia drgania nerwowe; najstraszniejsze powtarzam, bo oddzielają swoją ofiarę od reszty towarzystwa. Nie jest to cierpienie, któreby lekarz mógł wyleczyć, i z tego też powodu żadnej w świecie nie budzi litości. Świat okrutny jak wielkie dziecko, obraca w śmieszność człowieka, którego powinienby szczerze żałować...
„Człowiek dotknięty drganiem nerwowem, nie może się żenić, ani bywać wśród ludzi... naraziłby się tylko na śmiech, a i rodzina po większej części wstydzi się takiego członka.
„Otóż panowie, zwiążmy się w klub — załóżmy Klub Nerwowych. Klub ten będzie mieć za zadanie, oprócz zbierania się takiego jak dotąd, wypełnianie jakiegoś uczynku miłosiernego. Każdy powinien podjąć się jakiegoś obowiązku i wypełniać go. Idzie nam głównie o wyszukiwanie i przyciąganie do siebie tych wszystkich, którzy są dotknięci drganiami nerwowemi, ażeby ich otoczyć tkliwością i pocieszyć. Czy się wam to podoba?“
Wszyscy okryli oklaskami słowa Hektora. „Klub nerwowych“ został założony.
Dotychczas istnieje on jeszcze i choć stowarzyszenie to jest nieznane, niemniej jednak należy do najlepszych i najdobroczynniejszych rzeczy, jakie się znajdują w Paryżu. „Klub nerwowych“ liczy dzisiaj siedmdziesięciu członków. Ponieważ liczba ich do tego stopnia się powiększyła, zmuszeni byli na każde zebranie najmować pierwsze piętro u jakiego winiarza. Ponieważ jednak wydatek taki wydawał im się zbytkownym, postanowili zająć na Faubourg Saint-Antoine w dwóch sąsiednich domach wszystkie maleńkie mieszkanka.
Posiadają oni regulamin bardzo sprawiedliwy, do którego stosują się ściśle. Każdy członek płaci do wspólnej kasy 25 centymów miesięcznie, ażeby utworzyć fundusz żelazny, na udzielanie pomocy w razie choroby, lub wielkiej nędzy którego z członków. W razie śmierci każdy daje 50 centymów na sprawienie przyzwoitego pogrzebu. Ubodzy członkowie żadnych nie dają składek. Członkowie klubu obowiązują się kupować wszystko u krawców, szewców i t. d. należących do towarzystwa, dla ułatwienia tymże sposobu do życia. Prezydent Klubu jest egzekutorem testamentu każdego członka, który nie posiada rodziny. Prezydenta wybierają co roku tajemnemi kartkami. Towarzystwo posiada własnego lekarza.
Raz schronieni w tym porcie zbawienia przyjaciele nasi żyli już spokojnie. Nepomucen nie chciał zamieszkać w wspólnym domu woląc pozostać na ulicy Beaubourg, gdzie go ciągnęło wspomnienie młodości, pamięć ślicznej Rózi.
Pensya 400 franków jaką otrzymał od szkoły medycznej złączona z własnym funduszem pozwalała mu żyć wygodnie.
I tam właśnie znajdujemy go w dziesięć lat później, w skromnem mieszkanku, gdzie jego odosobnione życie tak bardzo intryguje panią Chaufournier.



Powróćmy do naszego opowiadania przerwanego na końcu pierwszego rozdziału.
— Kto jesteście panowie? — zawołała odźwierna, rozgniewana, że jej tak przerwano.
— Jesteśmy braćmi zmarłego, braćmi przez przyjaźń i wspólne nieszczęście.
— No to śliczną miał familję — mruknęła czarownica do siebie.
I rzeczywiście ludzie ci dziwny przedstawiali widok. Biednie, nawet po największej części nędznie poubierani, a każdy z nich podlegał jakiemuś drganiu nerwowemu.
Jeden głową potrząsał, drugi doznawał drgania w nodze i potrząsał nią, żeby się go pozbyć. Ten znów cierpiał na drgania chroniczne w twarzy, a tamten przymrużał nieustannie oko.
Słowem, całe to zebranie miało w sobie coś niedorzecznego, nieprawdopodobnego, fantastycznego.
Odźwierna, która nigdy i z żadnego powodu nie obawiała się napaści, teraz czuła się nie bardzo pewną.
Nakoniec człowiek, którego głos tak bardzo ją przestraszył, odezwał się raz jeszcze:
„Panowie zajmijcie miejsca... jeden z naszych braci skonał, i myśmy, jak to jest obowiązkiem i celem naszego braterskiego stowarzyszenia, byli obecni przy ostatnim jego tchnieniu, przy oswobodzeniu go z nieszczęść tego świata... Zgodnie z naszymi statutami odbędziemy nasze posiedzenie przy jego śmiertelnem łożu.
„W skutek tego ja, prezydent Klubu nerwowych ogłaszam, że posiedzenie jest otwarte.
„Panowie, tak jak to u nas jest w zwyczaju przy śmierci jednego z naszych braci, złożymy mu ostatnie pożegnanie.“
Wtedy ci ludzie osobliwsi, poważnie, milcząco, jeden po drugim zbliżali się do Nepomucena, ściskali jego skostniałą już rękę i na czole składali ostatni pocałunek. Przyjaciel Scypion był niepocieszonym. Gdy to zostało ukończone, prezydent odezwał się w te słowa:
— Biedny Mathiasie, wydałeś już ostatnie tchnienie, pochylamy pobożnie głowy przed twemi resztkami śmiertelnemi i mamy nadzieję, że z wysokości nieba, gdzie jesteś teraz, spuścisz na nas przyjazne spojrzenie... mamy nadzieję, żeś już powiedział Bogu:
„Mój Ojcze, przebacz złym ze względu na dobrych, przebacz tym, którzy mi dokuczali, szydzili ze mnie, ze względu na tych, których spotkałem w życiu przychylnych, usłużnych, dobrych i litościwych...
Po chwili namysłu ciągnął dalej.
„Teraz moi bracia, ponieważ w skutek naszych statutów prezydent Klubu ma poruczone zajęcie się wypełnieniem ostatniej woli każdego zmarłego brata, więc otworzę testament i udzielę wam ostatnią jego wolę.“
Testament był bardzo prosty.
„Ja Mathias, będąc zdrowym na ciele i umyśle, leguję wszystkim moim braciom z „Klubu nerwowych“ wiekuistą wdzięczność za tkliwość, jaką mnie otaczali... Pozostawiam moje umeblowanie temu z braci, który będzie najuboższym, a majątek mój kasie zapomóg Klubu.
Ciało zaś moje przeznaczam szkole medycznej, tak jak się zobowiązałem
Nepomucen Mathias.“
— No... a mnie? nic nie zostawia — zawołała pani Chaufournier.
— Nic pani, nic — odparł sucho prezydent.
Członkowie klubu rozeszli się, pocałowawszy raz ostatni biednego Nepomucena.
Akademia medyczna otrzymała jego ciało — za miesiąc któryś z doktorów ogłosi długi raport o jego kalectwie.
— Mniejsza o to — mówiła pani Chaufournier, gdy wyniesiono ciało — w każdym razie to było wielkie nic dobrego.



Edward Dangin.







  1. Romanse historyczne napisane przez Walter Scotta. Przyp. tłum.
  2. Highlanders właściwie mieszkańcy Wysokiej krainy.
  3. Southern.
  4. Niziny.
  5. Lordowie czapkowi.
  6. Żebrak wędrowny.
  7. Podanie Szkockie. Rok wiecznej młodości.
  8. Maillet, Mail. Gra zależąca na tem, ażeby buławą w kształcie cylindra, na której umocowane są kółka żelazne, chwytać lub popychać silnie kule drewniane zrobione z drzewa bukszpanowego. Maillet znaczy buława. Nazywała się ona nadto Croquet, wolant.
  9. Dawna nazwa Szkocyi.
  10. Strofy tej cudownej poetycznej pieśni króla bardów prześlicznie oddał nasz niezapomnianej pamięci Ignacy Krasicki, biskup Warmiński w swych dziełach, zamieściwszy cały przekład pod tytułem: Pieśni Ossyana.
    Tłumaczeniem takowych zajmowali się i inni autorzy, jakimi był Lord Byron i francuski poeta Alfred de Musset, poczyna on je w tych wyrazach:
    „Pâle étoile du soir, mesaagère lointaine,
    „Dont le front sort brillant des voiles du couchant...
    „Que regardes-tu dans la plaine?
  11. Lożą nazywają we Francji pokoik stróża, z którego ma widok na schody i dozoruje wszystkich mieszkańców.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Juliusz Verne i tłumacza: Stanisław Miłkowski.