<<< Dane tekstu >>>
Autor Édouard Dangin
Tytuł Klub nerwowych
Pochodzenie Promień Zielony i Dziesięć godzin polowania
Wydawca J. Czaiński
Data wyd. 1887
Druk J. Czaiński
Miejsce wyd. Gródek
Tłumacz Stanisław Miłkowski
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cała książka
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
III.
KLUB NERWOWYCH.



I.
Loża pani Chaufournier.


Uważałem zawsze stróżów domowych, a szczególniej stróżowe, jako najosobliwsze typy kalectwa fizycznego i moralnego, a ich loże[1] jako najśmieszniejsze z osobliwości Paryża; do tego stopnia, że chciałbym, żeby ludzie doświadczeni i znający się na tem, podjęli się oprowadzania cudzoziemców przyjeżdżających do naszego miasta i robienia z nimi przeglądu najciekawszych próbek tego rodzaju stworzeń, zajmujących miejsce pomiędzy człowiekiem, a zwierzęciem, ale o wiele więcej zbliżających się do tego ostatniego.
Osobą niewątpliwie bardzo brzydką i odpowiadającą całkowicie temu, co powyżej powiedziałem, była niezaprzeczenie stróżowa domu, znajdującego się przy ulicy Beaubourg Nr...... Dawna markietanka, wdowa po doboszu gwardyi narodowej, stara, straszna, niedbała około siebie, z włosami zawsze rozczochranemu i powiewającemi w skręconych kosmykach wymykających się z pod zatłuszczonego czepka, obdarzona haczykowatym nosem, który łączył się z podbródkiem zakrzywionym, jak rączka od parasola, spoglądała ona na lokatorów małemi oczkami koloru szaro zakurzonego, pełnemi złości, jak u dzikiego kota.
To też wszyscy obawiali się jej bardzo w domu, a przestrach jaki wywierała był tak wielki, że każdy dla zapewnienia sobie spokoju, pospieszał robić podarunki za podarunkami, zupełnie tak, jak się rzuca psu kość, ażeby uwolnić swoje łytki od jego zębów.
Ale ta zapobiegliwość lokatorów zamiast korzyści, obracała się im na szkodę, gdyż ich tyran, czując, że się go obawiają stawał się coraz bardziej wymagającym, samowolnym i nieugłaskanym. Pani Chaufournier, takie bowiem było nazwisko tej godnej kobieciny, miała jednak przyjaciółkę, w pani Bousout, węglarce, mieszkającej obok. Ona jedna tylko umiała sobie zjednać łaski i zaufanie samodzierżcy z ulicy Beaubourg.
W chwili kiedy zaczyna się nasze opowiadanie, obydwie kumoszki paplały zamknięte w loży.
Loża ta nie zasługująca na bliższe opisywanie, miała około sześciu stóp kwadratowych i podobniejszą była do jaskini, niż do mieszkania. Ukryta pod klatką wchodową, ciemna i wilgotna, światło i powietrze dochodziło do niej tylko przez wąskie drzwi i małe okienko, które pani Chaufournier otwierała jedynie dla listonosza. Podobnie do wszystkich osób nie mających wrodzonego zamiłowania do czystości, nienawidziła ona powietrza i jak najrzadziej drzwi otwierała. To też atmosfera loży przepełnioną była wyziewami kuchennemi i mdłą wonią zamknięcia.
Portyerka więc ze swoją przyjaciółką siedziały razem w loży paplając z całych sił i robiąc plotki na rachunek lokatorów.
— I cóż! — mówiła pani Bousout węglarka... czy wiesz pani co nowego o tym starym, który zawsze rusza ramieniem.
— Ah! pan Mathias! — odpowiedziała wdowa. — Nic, zawsze jest jednakowo niemiłym niegrzecznym... Już od trzech dni go nie widziałam... Zapewne musiał chodzić po sprawunki, w czasie kiedy ja zajęta byłam króciutką drzemka po śniadaniu... a może też nie spał w domu! On tak późno wraca co wieczór!
— Co za myśl przynosić sobie samemu pożywienie... jakby nie mógł komu innemu poruczyć tego, na przykład pani...
— Ah! to złote słowa moja dobra pani Bousout, niezawodnie byłabym bardzo chętnie oddała taką usługę temu biedakowi... ale wie pani, on się obawia może, żeby mu nie uskubnąć jakiego biednego susika na jego wydatkach... Niesłusznie tak myśli biedny człowiek, bo co do uczciwości, to cała dzielnica zna panią Chaufournier Bogu dzięki!
— Ah! tak, wiadomo, że pani jesteś dobrą kobietą... zatem ten pan Mathias żyje tak sam jeden...
— Nic nie mówiąc do nikogo, jak niedźwiedź moja godna pani Bousout... Nawet mnie nigdy nie powie ani dzieńdobry, ani dobranoc.
— To niepojęte... ośmiela się...
— O ośmiela się jak najzupełniej... nie kłania mi się nawet i nie odzywa się do mnie, oprócz raz na miesiąc, kiedy przychodzi zapytać się, czy list nadszedł, bo on otrzymuje list jakiś każdego miesiąca... Otóż bierze list nie mówiąc ani słowa, i idzie sobie tak, jak przyszedł.
— Więc je u siebie i sam sobie gotuje i sprząta.
— Tak najzupełniej, jak pani mówi...
— Ale jakże pani wie o tem, kiedy nikogo nie wpuszcza do siebie?
— Przez panią Tomaszową, która mieszka obok niego... ona słyszy jak porusza naczynia dwa razy dziennie, na śniadanie i na obiad... nawet bieliznę sobie pierze, gdyż słyszała kiedyś uderzenia kijanki...
— Niepodobna...
— Najświętszą prawda... a zresztą wyobraź sobie pani, człowieka niegrzecznego do najwyższego stopnia. Ktoby to uwierzył, że w każdej chwili, kiedy przechodzi koło mojej loży... czy uwierzy pani... otóż rusza ramionami... Oh! niech pani słucha, są dnie, że chętnie bym wzięła miotłę i przetrzepała mu nią plecy...
— Rozumiem to dobrze...
— Ale wstrzymuję się... jestem tak łagodną z natury... Wie pani, jestem przekonaną, że zobaczymy go za chwilę schodzącego ze schodów, list jest tu od trzech dni... Dziwi mnie to bardzo, że nie przyszedł jeszcze po niego...
— Jego list... a gdzież on jest?
— Tam... w trzeciej przegródce z lewej strony.
— O patrzcie się, ma na sobie niebieską pieczątkę.
— Tak, wiem...
— Ah! to bardzo śmieszne... napisane jest na tem: Akademja medyczna.
W tej chwili głośne stuknięcie przerwało obydwom plotkarkom... coś upadło na podwórze...
Wdowa Chaufournier i pani Bousout rzuciły na dwór z równym zapałem i podniosły rzucony przedmiot...
Był to klucz, do którego przywiązany był papierek. Na papierku nabazgrano ołówkiem:
„Niech pani przyjdzie na górę, jestem bardzo chory... Mathias.“
— Ah! mój Boże, on cierpi biedny człowieczysko! wprawdzie bardzo źle względem mnie postąpił, ale nie jestem złą i kiedy jest chorym, to będę się starała mu dopomódz... Uważaj przez chwilkę na moją lożę droga pani Bousout.
I pani Chaufournier zachwycona myślą, że będzie mogła nakoniec rzucić okiem na prywatne życie swego lokatora, wybiegła i zaczęła czemprędzej przeskakując po kilka schodów drapać się na górę. Ale ta ucieczka nie zadowolniła wcale węglarki, która ciekawsza jeszcze niż jej godna przyjaciółka, zaczęła wołać:
— Pani Chaufournier! pani Chaufournier! poczekaj na mnie, nie pozwolę ci z pewnością iść samej do tego człowieka... trzeba się mieć na ostrożności, to może zasadzka...
— Masz słuszność moja godna przyjaciółko, chodź ze mną.
W jedną sekundę znalazły się na szóstem piętrze i z niesłychaną radością włożyły klucz do zamku... Nakoniec miały poznać wnętrze mieszkania ojca Mathiasa.



Mieszkanie ojca Mathiasa miało osobliwszy pozór. Składało się ono z jednej długiej izby o dwóch oknach wychodzących na poddasze, z których rozciągał się w nieskończoność nieznośny widok na dachy i kominy, co pani Chaufournier nazywała „wspaniałym widokiem z mieszkania“.
Pan Mathias nie miał widocznie wielkiego starania o swoją siedzibę. Mury były zupełnie nagie, ani jeden obraz nie zakrywał szkaradnego niebieskiego papieru. Fajczarnia pełna napchanych tytoniem fajek wisiała obok komina. Zwierciadło, małe zwierciadełko dwudziesto - pięcio frankowe, było rzecz dziwna! zakryte serwetą. Pan Mathias obawiał się swego widoku, a dalszy ciąg mego opowiadania, wyjaśni ten wstręt.
Przed jednem z okien stał mały stolik, który służył za biórko starcowi, na tym stole leżał list zapieczętowany z napisem:
„To jest mój testament“.



W chwili kiedy obiedwie kumoszki wpadły do pokoju, pan Mathias konał na małem żelaznem łóżeczku, które pomimo swego pozoru bardzo skromnego, stanowiło jednak najgłówniejszą część biednego umeblowania.
— No mój drogi panie Mathias, jesteś więc chory — zawołała pani Chaufournier — nie trzeba się martwić mój dobry panie, nie umrze pan jeszcze tym razem... Co by tu zrobić, przyrządzę szklankę wody z cukrem chce pan?... tak nieprawdaż? tego pan sobie życzysz, odgadłam to natychmiast... no pani Bousout pomóż mi trochę... chcesz? szukaj pani trochę...
— Bardzo chętnie, poszukam w szafie...
— Zaczekaj no pani, pomogę ci — powiedziała stróżowa opanowana nagłą niewiarą — to cukru nam potrzeba.
— Hę! — mruknęła — ile to bielizny ma ten kochany człowiek... spojrzyj no pani. Sześć par prześcieradeł, trzy tuziny chustek... cztery...
Gwałtowna czkawka dająca się słyszeć od strony łóżka, zatrzymała panią Chaufournier w pośród wyliczania. Obiedwie kobiety obróciły się pospiesznie...
Pan Mathias z ciałem wychylonem po za łóżko, wpatrywał się w nie z miną szyderczą i gniewną...
Ruszył lewem ramieniem, czkawka porwała go na nowo i rzuciła napowrót na łóżko, gdzie pozostał bez ruchu.
— Ach! — Mój Boże! pani Bousout! spojrzyj się na niego.
— Pani Chaufournier on mnie przestrasza.
— I mnie także.
— Ach! mój Boże, on może umarł!
— Tak mi się wydaje...
— Idź no zobaczyć pani Bousout.
— Bardzo chętnie, dla zrobienia pani przysługi pani Chaufournier, ale nie znam się na tem, lepiej by było gdybyś pani poszła sama.
— No... więc chodźmy razem...
I obydwa tchórze przyciśnięte silnie jedna do drugiej dla dodania sobie odwagi, zaczęły postępować nieśmiało, ciągnąc się wspólnie za suknie...
Węglarka wynalazła taktykę, która miała za cel trzymanie się ciągle z tylu, co w chwili stanowczej, byłoby jej pozwoliło ukryć się całkowicie po za stróżowę.




II.
Praczkarnia i stolarstwo.


Ponieważ zaś pani Chaufournier zupełnie taki sam powzięła zamiar, z tego więc wynikło, że usiłowania obydwóch kobiet niweczyły się wzajemnie i że potrzeba im było około trzech minut na przebycie króciutkiej przestrzeni oddzielającej łóżko od szafy.
Przybywszy nakoniec naprzeciw pana Mathias, przekonały się, iż umarł, zupełnie umarł.
Pani Chaufournier zawołała:
— Biedny człowiek! założyłabym się, że nie miał czasu zrobić testamentu.
— Myli się pani — odezwał się nagle głos jakiś po za nią z tyłu.
Obiedwie kobiety obejrzały się i osłupienie ich było niewysłowione, gdy spostrzegły w głębi pokoju kilku ludzi stojących.



Na rogu ulicy Jean-Jacques Rousseau i ulicy Pagevin, znajdował się dawniej sklep zajmowany wspólnie przez stolarza i przez szwaczkę.
Mieli oni ślicznego maleńkiego chłopczyka, który z powodu swojej piękności stał się bożyszczem całej dzielnicy a osobliwie państwa Mathias, którzy o wiele dumniejsi byli z dziecka swojego, niż z arcydzieł jakie wykonywali codziennie jedno w zawodzie stolarstwa a drugie krawiectwa.
Dziecku temu było na imię Jan Nepomucen.
Wszystko więc szło jak najlepiej w tem najlepszem z małżeństw; małżonkowie byli pracowici, ich mały mająteczek powiększał się ale — dlaczego trzeba żeby w każdej rzeczy na tym świecie było jakieś ale? Ojciec jak większa część tych, których położenie bardzo skromne początkowo nie jest wolne, jeśli nie od prawdziwej nędzy, to przynajmniej od ciężkich kłopotów, chodził czasami pocieszać się po tych kłopotach, słodkiem tête-à-tête z boską butelką.
Po powrocie z dobrze rozgrzaną głową, stawał się zwykle kłótliwym i nieporozumienie panowało w domu. Pani Mathias, kobieta bardzo dobra, ale niesłychanie żywa, z niecierpliwością się patrzała na te zapomnienia i robiła mu za nie gorzkie wymówki, które on znowu przyjmował jak można najgorzej.
Mały Jaś miał już pięć lat. Jednego wieczora, kiedy ojciec jego powrócił podchmielony wywiązała się gwałtowna sprzeczka, w następstwie której pani Mathias porwała za szczypce, a mąż jej nie bardzo pewny na nogach i nie myśląc wcale występować zaczepnie pochwycił szaflik, żeby się nim zasłonić.
Mały chłopczyk którego ta gwałtowna scena obudziła ze snu, tak się nią przestraszył, iż dostał najstraszniejszych konwulsyj.
Ojciec przerażony tym wypadkiem, w jednej chwili wytrzeźwił się i przysiągł poprawić się ze swego nałogu. Dotrzymał wprawdzie słowa, ale to o czem się przekonał później, zatruło mu życie i kazało jeszcze gwałtowniej żałować wieczorów przepędzanych w szynku.
Dziecko zostało ocalone niesłychanemi staraniami tylko, gdyż lekarz zwątpił o niem i opuścił go zupełnie. Ale Bóg trzyma stronę matek, a pani Mathias przysięgła, że żyć będzie. Więc żył.
Po wyjściu zupełnem z choroby, rodzice postanowili posyłać go do szkoły. Oznajmiono mu to po objedzie. Jaś odpowiedział na to bardzo grzecznie, że chętnie pójdzie, lecz mówiąc to ruszył dwa czy trzy razy raz po raz prawem ramieniem.
Ojciec pociągnął go za ucho i kazał mu iść spać natychmiast. Biedny maleńki zdziwiony bardzo zaczął płakać.
W pierwszej chwili nie zwrócono na to baczniejszej uwagi lecz w ciągu kilku następnych dni zauważono, że dziecko ruszało kilkakrotnie tem samem ramieniem bez żadnego powodu, to wydało się dziwnem. Po dłuższem śledzeniu przekonano się wreszcie, że Jan Nepomucen był ofiarą nerwowego drgania.
Wtedy dopiero ojciec prawdziwie gorżko zaczął żałować nałogu, jakiemu oddawał się przez pewien czas.
Otoczono dziecko staraniami, uprzedzeniami i tkliwością. Starano się osłodzić mu smutne położenie jakie mu stwarzało to przedwczesne kalectwo. Rodzice jednak nie łudzili się i nie ukrywali sobie, że biedny chłopiec nigdy nie będzie szczęśliwym. Wprawdzie to kalectwo, nie sprawiało mu żadnego cierpienia fizycznego, ale robiło go na zawsze śmiesznym, a społeczeństwo nigdy tego nie przebacza. Odsunięci od urzędów, miejsc, zaszczytów, ludzie dotknięci jakąś śmiesznością, stają się pariasami, z któremi nikt żyć nie chce i odwraca się od nich ze wstrętem.
Pan Mathias, który nie miał żadnej nauki, a jakie takie położenie stworzył sobie w czoła pocie, pracując po całych dniach heblem i piłką, nie chciał żeby syn cierpiał z powodu nieuctwa, tyle wstydu i upokorzeń, ile on sam w życiu musiał ich znosić. Zamiast jednak dać mu ogólne wykształcenie i nauczyć go tylko tego co potrzebuje umieć robotnik, on go kazał kształcić całkowicie. W ten sposób wpadł on w błąd popełniany bardzo często przez rodziców. W skutek tego dziecko po ukończeniu szkół, zamiast zostać robotnikiem tak jak ojciec, wyszło na prawdziwego pana. Nauka rozwinęła w nim wyobrażenia, upodobania i pragnienia, które go robiły zupełnie niezdatnym do ręcznej pracy.
Ojciec nie obraził się za to na niego i choć ze smutkiem bo widział dobrze, że tam nie będzie mógł zrobić majątku, wyszukał mu jakieś miejsce w biurze.
Tu spotyka pierwszy zawód biednego Jana Nepomucena.
Naprzeciw okien rodziców znajdowała się praczkarnia. Jedna z praczek mająca na imię Róża, śliczną swoją twarzyczką głęboko wzruszyła młode jego serce. Patrzał na nią ciągle i ona także spoglądała na niego.
Szalony! posiadał on jeszcze wszystkie złudzenia młodości i wyobrażał sobie, że zwróciła na niego uwagę.
— Co by to za śliczniutka gospodyni była — myślał on sobie — i co to za szczęście mieć taką milutką kobietkę przy swojem ognisku domowem.
W biurze siadywał od dziesiątej rano do piątej popołudniu. Wstawał zaś przed świtem i oczekiwał z niecierpliwością jaką łatwo zrozumieć, chwili, w której młoda dziewczyna przybywała do swego warstatu.
Kochał ją, więc mu się wszystko w niej podobało. Najmniejszy ruch przejmował go uwielbieniem i godziny całe z przyjemnością przepędzał na przypatrywaniu się jak poruszała żelazo, lub rurkowała falbany. Przybycia jej oczekiwał z największym niepokojem stojąc w oknie i nadsłuchując każdego szelestu. A uczucie tak mu słuch wyostrzyło, że umiał rozróżnić z gwałtownem biciem serca, nie tylko odgłos kroków, lecz i szelest jej sukni na wschodach domu stojącego naprzeciwko.
Szczęście jego nie miało granic, gdy nadchodziła, ale niestety! po chwili nowy niepokój go opanowywał.
— Czy obróci dzisiaj oczy w moją stronę? — zapytywał siebie.
A wiecie co się działo, gdy to spojrzenie tak upragnione zwracało się na niego? Oto biedny chłopiec mięszał się, czuł jakby przebiegnięcie iskry elektrycznej po całem ciele i spuszczał oczy. Warto było tak pragnąć tego spojrzenia?
A gdy chwila wyjścia do biura zbliżała się, on starał się przeciągnąć ją jak można najdłużej, tak że wyszedłszy musiał biedz z całych sił, dla odzyskania straconego czasu. Ale cóż go to obchodziło, czyż te chwile źle były użyte na wpatrywanie się w swoje bóstwo.
Jakże długim cały dzień mu się wydawał. Jedyną pociechę stanowiło odświeżanie w pamięci ślicznej twarzyczki, każdego ruchu i spojrzenia uwielbianej Rózi. Z pierwszem uderzeniem piątej chwytał za kapelusz i biegł do domu. O przysięgam, że nie potrzebował tyle czasu do powrotu, ile go używał na dojście do biura. Przez całą drogę biegł z całych sił poszturkując bez litości przechodzących którzy mu zastępowali drogę, ażeby jak najprędzej zasiąść przy okienku, gdzie się rozpoczynało na nowo szczęście dla niego.
Jednego poranku idąc do biura usJyszał jak odźwierna gderała bardzo zgryźliwym głosem:
— Te nic dobrego nie znoszą mi z góry bielizny — mówiła stara. — Ach! gdybym miała jeszcze piętnastoletnie nogi, to prędziutko bym wylazła na to ich czwarte piętro.
— Może bym cię mógł zastąpić moja dobra pani — zawołał nasz kochanek jakby nagłym oświecony natchnieniem.
— Ah! panie Janie, byłbyś pan bardzo uprzejmym. Oto rejestr...
1 Husteg    ... 25
1 Kawtanig    .. 15 itd.
Przybył na miejsce przeznaczenia zadyszany. Otworzył drzwi z największem wzruszeniem i z rejestrem w ręku zbliżył się nieśmiało do Róży.
Wszystkie robotnice szeptały.
— To kochanek! — i śmiały się widząc jego zakłopotanie, ale to zakłopotanie pochlebiało Rózi, która wewnętrznie była bardzo z tego zadowolnioną.
— Czego pan sobie życzy? — zapytała głosem jak można najłagodniejszym, spoglądając na niego z zajęciem.
Głos ten i te spojrzenia życzliwe, wreszcie i położenie samo tak poruszyło nerwy młodego Mathiasa, że nagle pochwyciło go drganie. Trzy czy cztery razy ruszył prawem ramieniem, a wysilenie to odbiło się na twarzy szkaradnem skrzywieniem.
Rózia myśląc, że sobie żartuje z niej, odwróciła się od niego a wszystkie robotnice popychając go za ramiona wyrzuciły go za drzwi.
Powrócił do domu zrozpaczony. Musiał się położyć do łóżka i o mało, że życiem nie przypłacił gwałtownego tyfusu.
Rozczarowanie jego było wielkie, ale Rózia mała praczka pomimo tego pozostała na zawsze najmilszem, najpiękniejszem z jego wspomnień. Jej to zawdzięczał wszystkie obawy i marzenia pierwszej miłości, które tak chętnie, lecz napróżno, chciałoby się odczuć raz jeszcze.
Kilka lat upłynęło w pośród cierpień bez liku. Nerwowe jego drgania robiły mu nieprzyjaciół z tych, którzy nie znali powodu częstego ruszania ramieniem, budziły zaś śmiech i żarciki u tych, którzy wiedzieli o jego niedoli. Niektórzy nawet posuwali okrucieństwo do tego stopnia, że zapraszali go do siebie, aby jego kosztem bawić swoich gości.
Nie będę opisywać wszystkich przykrości tego biednego życia. Wydarzało mu się po kilka razy, że się zakochał i okazał tę miłość, ale zawsze w chwili, kiedy nadzieja miała się zamienić w rzeczywistość, nieszczęsne to drganie nerwowe niweczyło długie starania i tkliwość prawdziwą.
Drgania te, które na nieszczęście stawały się coraz silniejsze z wiekiem, stały się powodem utraty niejednego korzystnego położenia.
Wszedł raz jako rachmistrz do bardzo znacznego handlowego domu. Jednego dnia przełożony dla którego czuł wielką sympatyę, odpłacaną wzajemnością, dowiedziawszy się o upadku jednego ze swoich korespondentów, zapytał go nagle o położenie człowieka, który go dosyć znaczną sumę kosztował.
Nepomucen nie umiejąc odpowiedzieć w tej chwili na to pytanie, pobiegł do książek. Przełożony zaczął mu robić wymówki za to, że nie umie na pamięć opisać położenia w jakiem się znajdują wszyscy klienci. Wzruszenie spowodowane tą wymówką, pobudziło nieszczęśliwe drgania, a przełożony myśląc, że to jest brak uszanowania, oddalił go natychmiast.
Innym razem potrącił na ulicy przechodzącego oficera. Oficer gniewa się, a Nepomucen idzie go przepraszać, ale nagle porywa go nerwowe drganie, a oficer przekonany, że to jest nowa obelga, policzkuje go. Trzeba było się pojedynkować i biedny chłopiec otrzymał cięcie pałasza, które go na sześć tygodni przykuło do łóżka.
Tymczasem rodzice Jana, po usunięciu się od pracy i zgromadzeniu maleńkiego kapitaliku, czując że się starzeją, chcieli koniecznie syna ożenić. Pani Mathias niespokojna o jego przyszłość czuła, iż towarzyszka kochająca, poświęcona, umiejąca przebaczać błąd fizyczny, dla wysokich przymiotów serca i umysłu, jedynie mogła zrobić znośnem życie biednemu Janowi.
Odnowiła więc stosunki z dalekimi krewnymi i wkrótce potem poprosiła o rękę ich córki dla swojego syna. Małżeństwo to było korzystne pod wszelkimi względami. Młoda dziewczyna była bogatszą od niego, ale to nie odstraszyło jej rodziców, którzy chcieli oddać dziecko swoje nie bogatemu lecz po prostu dobremu mężowi.
Małżeństwo zostało ułożone, ale pani Mathias nie ośmieliła się wspomnieć o kalectwie swego syna. Takie wyznanie boleśne jest dla serca matki, postanowiła więc ściągnąć je do ostatniej chwili.
Niestety! w chwili kiedy miano podpisywać intercyzę ślubną, której czytanie kończono, w chwili kiedy notaryusz czytał:
— „Narzeczony przyznaje, że żona przyniosła mu w posągu sumę...“ drganie nerwowe pochwyciło Nepomucena silniej niż kiedykolwiek...
Notaryusz zatrzymał się myśląc, że to jest jakieś zaprzeczenie, rodzina panny młodej zgorszyła się, pani Mathias zemdlała, a przyszła rodzina Onesima oddaliła się mocno rozgniewana...
Pani Mathias starała się wprawdzie naprawić rzeczy, robiąc nakoniec smutne wyznanie. Wyznanie to jednak uważano za nieprawdziwe nazwano je prostem kłamstwem. Tak dalece, że nie chciano nawet uwierzyć, żeby podobne drgania nerwowe były możliwe.
To dobiło biednego chłopca.
Matka jego umarła ze zmartwienia i boleści a ojciec nie długo także za nią podążył.
I tak biedny Nepomucen pozostał zupełnie sam jeden na świecie. Uczucie samotności i myśl o opuszczeniu, w jakiem teraz żyć będzie musiał, napełniły go głębokiem smutkiem, gdy tylko boleść cokolwiek uspokojona pozwoliła mu rzucić okiem na obecne swoje położenie.




III.
Przyjaciel Scypion


Nie troszczyło go wprawdzie życie materyalne, gdyż rodzice zostawili mu maleńki kapitalik przynoszący rocznego procentu około ośmiuset franków, co jeśli mu nie pozwalało prowadzić wystawnego życia, to przynajmniej nie pozwalało mu umrzeć z głodu.
Dla zapewnienia sobie spokoju i pewnej przyjemności, której nie mogła by zamącić złość ludzka, postanowił on przez całe dnie oddawać się nauce, a wieczorami dopiero wychodził z domu. W ten sposób był pewnym, że jego kalectwo ukryte będzie dla oka przechodniów i że uniknie szyderskich uśmiechów.
Wszystko szło jak można najlepiej, z początku. Ten sposób życia który sobie wymyślił uszczęśliwiał go zupełnie z większą też cierpliwością znosił swoje dolegliwości i pierwszy nawet śmiać się z nich zaczął.
— Żartuję sam z siebie — mawiał — ażeby się chronić od żarcików moich bliźnich.
Ta filozofia jednak nie trwała tak długo jako sobie obiecywał. Wkrótce przekonał się, że nie jest w stanie żyć bez towarzystwa ludzi. Wtedy dla pokonania nudów, które mu coraz mocniej zaczęły dokuczać, umyślił dwie przechadzki dziennie odbywać, i w tym celu wybrał sobie miejsce w ogrodzie Tuileries zwane La Petite Provence.
W tym to kąciku spokojnym, oddalonym od wszelkiej wrzawy i strojów zbierają się starcy, ażeby pod dobroczynnymi promieniami słońca rozgrzać członki skostniałe wiekiem. Tam także spotyka się ludzi kochających w spokojności i rozmyślaniach, którzy zbyt są niewinni i zajęci sobą, ażeby szydzić z istoty dotkniętej kalectwem. Niejeden z nich przeciwnie widząc niedolę przejęty litością usiłuje pocieszyć i przynieść ulgę.
Tam to Nepomucen poznał przyjaciela Scypiona.
Kto był przyjaciel Scypion, będę się zaraz starał wyjaśnić.
Jan Jakób Scypion, był tak jak Nepomucen od urodzenia dotknięty drganiem nerwowem. Te drgania częstsze i widoczniejsze niż drgania Mathiasa polegały na dziwacznem podnoszeniu prawej ręki ku nosowi, ale to w ten sposób, tak silnie nerwowy, że ręka chwytała za nos i nie chciała go już puścić. Wskutek tego nieszczęśliwy musiał uciekać się do lewej ręki, ażeby się uwolnić od psotnego figla jaki mu płatała prawa. Nie potrzeba dodawać, że w tem wszyskiem biedny nos był najbardziej pożałowania godnym, gdyż wskutek tych powtarzanych napaści stał się czerwonym, spuchniętym i zdefigurowanym.
Nepomucen spostrzegłszy po raz pierwszy to drganie nerwowe, czuł się przejęty głęboką wdzięcznością dla nieba, które raczyło go uwolnić od tak strasznego kalectwa. Potem postanowił poznać się bliżej ze Scypionem mówiąc sobie:
— Ten przynajmniej nie będzie sobie żartować ze mnie.
Wkrótce zapanowała ścisła przyjaźń między tymi ludźmi, którzy znajdowali w wspólnem towarzystwie ogromną ulgę dla swego cierpienia. Scypion bowiem, tak jak Nepomucen oddawna gorżko cierpiał na swoje osamotnienie, gdyż dla niego towarzystwo ludzkie bardziej jeszcze było zamknięte niż dla biednego Mathiasa.
Obaj przyjaciele stali się wkrótce nierozłączni, opowiedzieli sobie swoją historyę, wszystkie rozczarowania jakich doznali i uskarżali się na ciągłe szyderstwa jakie musieli znosić.
— Czyś nigdy kochany przyjacielu nie usiłował w jakikolwiek sposób — zapytał Scypion — przeszkodzić tym drganiom nerwowym?
— O bardzo wiele razy, ale mi się to nigdy nie udało.
— No to jeśli zechcesz, będziemy probować, szukać nowego środka, a może co znajdziemy. Co za szczęście, jeśli potrafimy pozbyć się tego kalectwa, które budzi we wszystkich wstręt, pogardę, a niekiedy szyderstwo.
Obydwaj przyjaciele wzięli się do próby i po kilku dniach zwierzyli się sobie ze skutków swojej pracy. Nepomucen wychodził z tego założenia, że kiedy nerwowe drgania zmuszają go do podnoszenia prawego ramienia, to gdyby podwyższył podeszwę w bucie u lewej nogi, cała waga ciała przechylić by się musiała na prawą stronę. Tym sposobem przy drganiu przymuszonem prawe ramię równałoby się z lewem, które byłoby wyższe i widzowie nie domyśleli by się niczego.
Ze swojej strony Scypion powiedział sobie: dla zniweczenia skutków mego kalectwa, dosyć byłoby utrzymać rękę ażeby się nie poruszała. Zdaje mi się, że gdybym przywiązał ją silnie w kieszeni, to otrzymałbym pożądany skutek, i całe drganie, dzięki mojemu środkowi ograniczyłoby się na lekkich wstrząśnieniach nerwowych. Chcąc dojść do tego rezultatu, Scypion przyszył guzik do wyłogów na rękawie swego surduta, a na guzik ten miała się zapinać dziurka od kieszeni przy spodniach.
Nasi przyjaciele uszczęśliwieni ze swojego odkrycia, tysiące pomyślności sobie z niego obiecywali, w nadziei, iż teraz bez obawy będą mogli pokazywać się ludziom.
Jednego dnia też wybrali się do la Petite Provence idąc prosto, odważnie, z głową dumnie podniesioną do góry.
Ale niestety! na samym środku wielkiej alei w Tuileries, Nepomucena pochwyciło drganie... skutek jednak wywarło ono zupełnie inny niż się spodziewał. Różnica w wysokości obcasów była tak wielką, że przy gwałtownem wstrząśnieniu musiał się potknąć i padł jak długi na piasek.
Dolegliwości nerwów są zaraźliwe. Wypadek Nepomucena tak silne wywarł wrażenie na Scypiona, że drganie jego pochwyciło go z całej siły. Ręka pochwycona niepowstrzymanym pędem przerwała zaporę powstrzymującą ją w kieszeni, wydarła zarazem kawał spodni i podniosła się do nosa nieszczęśliwego.
Można sobie wyobrazić zawstydzenie tych dwóch biednych ludzi. Nepomucen podniósł się jak mógł najspieszniej, Scypion zapiął czemprędzej surdut, ażeby ukryć nieład swojego stroju, i obydwaj z sercem zbolałem, ze łzami w oczach usunęli się z tłumu, który brał się za boki patrząc na nich i zamierzali powrócić do domu.
W chwili kiedy zbliżali się do bramy, wysoki starzec, który szedł za nimi od dłuższego czasu, choć go nie spostrzegli przysunął się nagle do nich.
Początkowo nasi przyjaciele przestraszyli się bardzo, gdyż starzec posunął nagle rękę do lewego biodra jakby chciał szablę wyciągnąć z pod surduta.
— Nie zwracajcie na to uwagi — wymówił, i słuchajcie tego co wam powiem. Odgaduję bardzo dobrze jaki jest powód tego, co się wam wydarzyło... I ja także mam to kalectwo, któreście przed chwilą widzieli. Byłem podoficerem w 30 pułku dragonów i w skutek silnego tyfusu pozostałem z dolegliwością nerwową, która mnie zmusza do wyciągania szabli. Grdybym miał broń przy sobie, to bym przeciął na pół wszystko co by było pod moją ręką. To też nie ośmielam się nawet nosić przy sobie laski... Ah! jakże ja was żałuję...
— Masz pan słuszność — odpowiedzieli mu chórem.
— Tak musieliście bardzo cierpieć... wprawdzie jest was dwóch, ale to nie dosyć... Jeśli chcecie, to możemy zawrzeć bliższą znajomość. Co niedzieli zbiera się u mnie kilka osób podlegających podobnemu do naszego kalectwu, a tem samem zmuszonych do uciekania od towarzystwa, więc utworzyliśmy sobie odrębne towarzystwo i dobrze nam z tem. Im bardziej ktoś jest nieszczęśliwym, tem lepiej umie innych pocieszać. Jeśli zechcecie to moglibyście do nas należeć.
— Bardzo chętnie.
— A jeszcze słowo. Wasze drgania nerwowe są osobliwsze, powinnibyście się kazać obejrzeć w Akademii medycznej. Możebyście otrzymali pensyę, ażeby po śmierci miano prawo zrobienia sekcyi waszych ciał.
Obaj przyjaciele skrzywili się.
Stary żołnierz ciągnął dalej.
— Wiem, że to nie jest bardzo przyjemnem, że to mało komu się uśmiecha, ale można się przyzwyczaić do tej myśli. A jak się raz umrze, to cóż to kogo może obchodzić.
— No. pójdziemy za pańską radą.
— I będziecie mieli słuszność... Zatem do niedzieli to już postanowione... Oto mój adres.
— Do niedzieli.




IV.
Gdzie się spotyka znowu z panią Chaufournier.


Następnej niedzieli Nepomucen i Scypion nie zapomnieli się stawić na zaprosiny pana Hektora Durand. Takie było nazwisko nowego ich przyjaciela.
Kiedy przybyli, towarzystwo było już zebrane w komplecie, a Hektor przemawiał coś do całego zebrania. Po przybyciu dwóch nowych gości, gospodarz przedstawił ich, wyjaśnił w krótkich słowach jakiem kalectwem są dotknięci i prosił, ażeby przyjęci zostali do wspólnego grona.
Przyjęto ich jednogłośnie, uściśnięto im ręce i Hektor ciągnął dalej przerwaną mowę:
„Tak panowie trzeba podnieść zebranie nasze do wysokości stowarzyszenia.
„Natura, która nie jest matką dla wszystkich swoich dzieci, upośledza mniej ukochane rozlicznemi dolegliwościami i kalectwami.
„W pośród kalectw jednem z najstraszniejszych są bez wątpienia drgania nerwowe; najstraszniejsze powtarzam, bo oddzielają swoją ofiarę od reszty towarzystwa. Nie jest to cierpienie, któreby lekarz mógł wyleczyć, i z tego też powodu żadnej w świecie nie budzi litości. Świat okrutny jak wielkie dziecko, obraca w śmieszność człowieka, którego powinienby szczerze żałować...
„Człowiek dotknięty drganiem nerwowem, nie może się żenić, ani bywać wśród ludzi... naraziłby się tylko na śmiech, a i rodzina po większej części wstydzi się takiego członka.
„Otóż panowie, zwiążmy się w klub — załóżmy Klub Nerwowych. Klub ten będzie mieć za zadanie, oprócz zbierania się takiego jak dotąd, wypełnianie jakiegoś uczynku miłosiernego. Każdy powinien podjąć się jakiegoś obowiązku i wypełniać go. Idzie nam głównie o wyszukiwanie i przyciąganie do siebie tych wszystkich, którzy są dotknięci drganiami nerwowemi, ażeby ich otoczyć tkliwością i pocieszyć. Czy się wam to podoba?“
Wszyscy okryli oklaskami słowa Hektora. „Klub nerwowych“ został założony.
Dotychczas istnieje on jeszcze i choć stowarzyszenie to jest nieznane, niemniej jednak należy do najlepszych i najdobroczynniejszych rzeczy, jakie się znajdują w Paryżu. „Klub nerwowych“ liczy dzisiaj siedmdziesięciu członków. Ponieważ liczba ich do tego stopnia się powiększyła, zmuszeni byli na każde zebranie najmować pierwsze piętro u jakiego winiarza. Ponieważ jednak wydatek taki wydawał im się zbytkownym, postanowili zająć na Faubourg Saint-Antoine w dwóch sąsiednich domach wszystkie maleńkie mieszkanka.
Posiadają oni regulamin bardzo sprawiedliwy, do którego stosują się ściśle. Każdy członek płaci do wspólnej kasy 25 centymów miesięcznie, ażeby utworzyć fundusz żelazny, na udzielanie pomocy w razie choroby, lub wielkiej nędzy którego z członków. W razie śmierci każdy daje 50 centymów na sprawienie przyzwoitego pogrzebu. Ubodzy członkowie żadnych nie dają składek. Członkowie klubu obowiązują się kupować wszystko u krawców, szewców i t. d. należących do towarzystwa, dla ułatwienia tymże sposobu do życia. Prezydent Klubu jest egzekutorem testamentu każdego członka, który nie posiada rodziny. Prezydenta wybierają co roku tajemnemi kartkami. Towarzystwo posiada własnego lekarza.
Raz schronieni w tym porcie zbawienia przyjaciele nasi żyli już spokojnie. Nepomucen nie chciał zamieszkać w wspólnym domu woląc pozostać na ulicy Beaubourg, gdzie go ciągnęło wspomnienie młodości, pamięć ślicznej Rózi.
Pensya 400 franków jaką otrzymał od szkoły medycznej złączona z własnym funduszem pozwalała mu żyć wygodnie.
I tam właśnie znajdujemy go w dziesięć lat później, w skromnem mieszkanku, gdzie jego odosobnione życie tak bardzo intryguje panią Chaufournier.



Powróćmy do naszego opowiadania przerwanego na końcu pierwszego rozdziału.
— Kto jesteście panowie? — zawołała odźwierna, rozgniewana, że jej tak przerwano.
— Jesteśmy braćmi zmarłego, braćmi przez przyjaźń i wspólne nieszczęście.
— No to śliczną miał familję — mruknęła czarownica do siebie.
I rzeczywiście ludzie ci dziwny przedstawiali widok. Biednie, nawet po największej części nędznie poubierani, a każdy z nich podlegał jakiemuś drganiu nerwowemu.
Jeden głową potrząsał, drugi doznawał drgania w nodze i potrząsał nią, żeby się go pozbyć. Ten znów cierpiał na drgania chroniczne w twarzy, a tamten przymrużał nieustannie oko.
Słowem, całe to zebranie miało w sobie coś niedorzecznego, nieprawdopodobnego, fantastycznego.
Odźwierna, która nigdy i z żadnego powodu nie obawiała się napaści, teraz czuła się nie bardzo pewną.
Nakoniec człowiek, którego głos tak bardzo ją przestraszył, odezwał się raz jeszcze:
„Panowie zajmijcie miejsca... jeden z naszych braci skonał, i myśmy, jak to jest obowiązkiem i celem naszego braterskiego stowarzyszenia, byli obecni przy ostatnim jego tchnieniu, przy oswobodzeniu go z nieszczęść tego świata... Zgodnie z naszymi statutami odbędziemy nasze posiedzenie przy jego śmiertelnem łożu.
„W skutek tego ja, prezydent Klubu nerwowych ogłaszam, że posiedzenie jest otwarte.
„Panowie, tak jak to u nas jest w zwyczaju przy śmierci jednego z naszych braci, złożymy mu ostatnie pożegnanie.“
Wtedy ci ludzie osobliwsi, poważnie, milcząco, jeden po drugim zbliżali się do Nepomucena, ściskali jego skostniałą już rękę i na czole składali ostatni pocałunek. Przyjaciel Scypion był niepocieszonym. Gdy to zostało ukończone, prezydent odezwał się w te słowa:
— Biedny Mathiasie, wydałeś już ostatnie tchnienie, pochylamy pobożnie głowy przed twemi resztkami śmiertelnemi i mamy nadzieję, że z wysokości nieba, gdzie jesteś teraz, spuścisz na nas przyjazne spojrzenie... mamy nadzieję, żeś już powiedział Bogu:
„Mój Ojcze, przebacz złym ze względu na dobrych, przebacz tym, którzy mi dokuczali, szydzili ze mnie, ze względu na tych, których spotkałem w życiu przychylnych, usłużnych, dobrych i litościwych...
Po chwili namysłu ciągnął dalej.
„Teraz moi bracia, ponieważ w skutek naszych statutów prezydent Klubu ma poruczone zajęcie się wypełnieniem ostatniej woli każdego zmarłego brata, więc otworzę testament i udzielę wam ostatnią jego wolę.“
Testament był bardzo prosty.
„Ja Mathias, będąc zdrowym na ciele i umyśle, leguję wszystkim moim braciom z „Klubu nerwowych“ wiekuistą wdzięczność za tkliwość, jaką mnie otaczali... Pozostawiam moje umeblowanie temu z braci, który będzie najuboższym, a majątek mój kasie zapomóg Klubu.
Ciało zaś moje przeznaczam szkole medycznej, tak jak się zobowiązałem
Nepomucen Mathias.“
— No... a mnie? nic nie zostawia — zawołała pani Chaufournier.
— Nic pani, nic — odparł sucho prezydent.
Członkowie klubu rozeszli się, pocałowawszy raz ostatni biednego Nepomucena.
Akademia medyczna otrzymała jego ciało — za miesiąc któryś z doktorów ogłosi długi raport o jego kalectwie.
— Mniejsza o to — mówiła pani Chaufournier, gdy wyniesiono ciało — w każdym razie to było wielkie nic dobrego.



Edward Dangin.





  1. Lożą nazywają we Francji pokoik stróża, z którego ma widok na schody i dozoruje wszystkich mieszkańców.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Édouard Dangin i tłumacza: Stanisław Miłkowski.