Dziesięć godzin polowania
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Dziesięć godzin polowania |
Podtytuł | Skromna facecja |
Pochodzenie | Promień Zielony i Dziesięć godzin polowania |
Wydawca | J. Czaiński |
Data wyd. | 1887 |
Druk | J. Czaiński |
Miejsce wyd. | Gródek |
Tłumacz | Stanisław Miłkowski |
Tytuł orygin. | Dix heures en chasse |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI Cała książka |
Indeks stron |
Znajdują się ludzie, którzy nie lubią polowania i po części może mają słuszność.
Czyliżby dlatego, że każdy szlachetny pan czuje wstręt do zabijania zwierzyny, jaką mu później podadzą na stół?
A być może dlatego, że zwykle panowie myśliwi opowiadają dowolnie ubarwione własną fantazją epizody polowania, często o wiele przenoszące istotną prawdę.
Mnie samemu nie bardzo się to podoba.
Otóż przed dwudziestu laty ja sam popadłem w ten błąd i polowałem! Tak jest polowałem! Za to też postanowiłem się ukarać i opowiedzieć wam moje przypadki na wyprawie łowieckiej.
Gdybyż przynajmniej to szczere i proste opowiadanie mogło wywołać wstręt w moich bliźnich do przebiegania pól w towarzystwie psa, z torbą przez plecy, z ładownicą u pasa i z fuzją na ramieniu, ale jednak wątpię. Mimo to zaczynam moją opowieść.
Jakiś fantasta filozof raz wyrzekł: Nie miej nigdy ani domu na wsi, ani powozu, ani koni i nie oddawaj się polowaniu, bo się zawsze znajdą przyjaciele, którzy się sami tem przysłużą tobie.
Skutkiem tego aksyomatu i ja zmuszony byłem polować czyli uczynić pierwszy krok jako myśliwy na gruntach, należących do departamentu Somme jakkolwiek nie byłem ich właścicielem.
Działo się to, jeżeli się nie mylę, w miesiącu sierpniu 1859 r. Dekret prefektury właśnie na dzień jutrzejszy naznaczał początek otwarcia sezonu myśliwskiego.
W naszem miasteczku Amiens nie było nawet najuboższego sklepikarza, ani najnędzniejszego rzemieślnika, któryby nie posiadał broni i nie wybiegał z nią na przedmieście, nic więc dziwnego, że co najmniej od sześciu tygodni z wielką niecierpliwością wyczekiwano uroczystego dnia.
Sportsmani z profesji, którzy twierdzili, że przecież kiedyś nadejdzie ta chwila, jak równie strzelcy trzeciej i czwartej klasy, tudzież biegli w tej sztuce, którzy to zabijają nie mierząc i profani, którzy znowu mierzą a nie zabijają, jednem słowem wszyscy, mający pretensyą do nazwy myśliwych, gotowali się, zbroili, czynili zapasy, unosząc się zachwytem, marząc o przepiórkach, myśląc o zającach, rozprawiając o kuropatwach! Kobiety, dzieci, rodzina, przyjaciele, wszyscy byli zapomnieni. Polityka, sztuka, literatura, rolnictwo, handel, wszystko ustąpiło wobec zajęcia się owym wielkim dniem, w którym miała nastąpić ilustracja owej, jak ją nazywał nieśmiertelny Józef Prudhome, „barbarzyńskiej zabawki”. Owoż tedy zdarzyło się, że między moimi przyjaciółmi w Amiens, był jeden, strzelec zapamiętały, ale przystojny chłopak, chociaż urzędnik. Udało mu się dziwnym zbiegiem okoliczności uzyskać pod pretekstem reumatyzmu, urlop ośmiodniowy w chwili rozpoczęcia się pory polowania.
Nazywał się Bretignot.
Na kilka dni przed pamiętną erą, Bretignot przybył do mnie, do mnie com nigdy nie żywił żadnych okrutnych usposobień.
— Ty nigdy nie polowałeś? — zapytał mnie z pewną wyższością.
— Nigdy Bretignot, odpowiedziałem, i nie mam zgoła na myśli...
— Bardzo dobrze, więc wybierz się ze mną na otwarcie polowania, rzekł Bretignot. W gminie Herissart mamy do rozporządzenia 200 hektarów, gdzie zwierzyny jak nabił. Mam prawo przyprowadzić ze sobą jednego gościa. Otóż pójdziesz ze mną i będziesz tym gościem.
— Bardzo to dobrze... ale...
— Nie posiadasz strzelby?
— Nie, Bretignot, nigdy żadnej nie miałem.
— Co to znaczy? Dam ci ją, będzie to wprawdzie karabinek z bagnetem, ale tym sposobem możesz na 80 kroków położyć trupem każdy gatunek zwierzyny.
— Z warunkiem, jeżeli trafię, rzekłem.
— Naturalnie. To będzie bardzo dobre dla ciebie.
— Bardzo.
— Naprzykład nie będziesz miał psa.
— O, to niepotrzebne, mając strzelbę... byłby to podwójny obowiązek...
Przyjaciel Bretignot spojrzał na mnie wzrokiem na poły słodkim, na poły kwaśnym. Nie lubi bowiem ludzi, którzy szydzą z tak ważnego przedmiotu. To święte!
Jednakże odmarszczył się.
— A więc pójdziemy? zapytał.
— Jeżeli to konieczne! — zawołałem z zapałem.
— Ależ tak... tak... Potrzeba raz w życiu przynajmniej widzieć polowanie. Pojedziemy w sobotę wieczorem. Rachuję na ciebie...
Otóż w taki sposób zostałem wplątany w ową awanturę, która dotychczas jeszcze nie zatarła się w mej pamięci.
Przyznaję, że przygotowania wcale nie wzbudzały we mnie niepokoju. Spałem wyśmienicie. A przy tem, jeżeli mam powiedzieć prawdę, paliła mię ciekawość. Czy istotnie otwarcie polowania tak jest interesującem? W każdym wypadku, przyrzekam sobie, jeżeli nie działać tak jak oni, to przynajmniej badać z ciekawością postawy myśliwych i polowanie. Jeżeli zgodziłem się wziąść strzelbę do ręki, potrafię zachować się mężnie wobec Nemrodów, do których grona zaprosił mnie przyjaciel Bretignot.
Muszę powiedzieć, że zresztą jakkolwiek Bretignot pożyczył mi strzelby, rogu na proch i sakwy na kule, zapomnieliśmy zupełnie o torbie. Należało zatem dopełnić uzbrojenia, bez którego myśliwy nic nie znaczy. Nadaremnie czekałem sposobności. Torby były drogie. Wszystkie rozebrano. Trzeba było kupić zupełnie nową, ale położyłem warunek, że będę ją mógł zwrócić napowrót, ze stratą pół na pół, gdy już nie okaże się potrzebną.
Kupiec zgodził się, patrząc na mnie ze szczególnem uśmiechem.
Uśmiech jego, nie był dla mnie zbyt zachęcającą przepowiednią.
— Wreszcie, kto wie? pomyślałem.
O próżności nad próżnościami!
W dniu oznaczonym, w wigilię otwarcia polowania, o godz. 6tej wieczorem, stawiłem się na schadzkę, jaką mi naznaczył Bretignot na placu Perigord. Tam wsiadłem do dyliżansu ósmy z kolei, nie licząc w to psów.
Bretignot i jego towarzysze polowania, nie śmiałem liczyć się jeszcze do nich, wyglądali znakomicie w tradycyonalnym kostyumie. Wyśmienite typy, ciekawe do badań: jedni nadzwyczaj surowi, drudzy weseli, gadatliwi, już zburzyli, wytrzebili w ciągu godziny wszystką zwierzynę w gminie Herissart.
Było pół tuzina wyśmienitych strzelb, jakie zaledwie znałem z widzenia. Przyjaciel Bretignot musiał mię rekomendować.
Naprzód jakiemuś panu Maximon, wysokiemu i chudemu, najłagodniejszemu jednak z ludzi w warunkach zwykłego życia, ale okrutnego skoro tylko w dłoni poczuł strzelbę, jednemu z tych namiętnych strzelców, który to, wedle tradycyi myśliwskiej, wolałby raczej zastrzelić swego towarzysza, niż powrócić z nabitemi do domu lufami. Nie mówił wcale, zajęty głębokiemi myślami.
Przy tej tak ważnej osobie siedział, Duvanchelle. Jakiż kontrast! Duvanchelle, gruby, krótki, między 52 a 60 rokiem życia, głuchy, nie słyszący nawet wystrzału z własnej broni, niezbłagany dla strzałów wątpliwych. On to właśnie dwa razy strzelał do zabitego już zająca, z nienabitej strzelby, skutkiem zmistyfikowania go przez myśliwych, co później przez 6 miesięcy było przedmiotem rozmowy i śmiechu w klubie i przy tables d’hote.
Musiałem wytrzymać uścisk olbrzymiej ręki Matifat wielkiego amatora opowiadań myśliwskich. A jak on to mówił, jakie czynił ruchy. Naśladował krzyk kuropatw, gonienie psa, strzały strzelb. Paw! Paw! Paw! Trzy paw dla dubeltówki! Ręką naśladował bieg gzygzakowaty zwierzyny, przyginał nogi, nachylał grzbiet, potem mierzył i strzelał. Ile to tam padło zajęcy. Ani jednego nie chybił. Nawet mnie samemu w kąciku zagrażało niebezpieczeństwo śmierci.
Najwyborniejsza była rozmowa Matifat z jego przyjacielem Pantclone, z dwoma wystawionemi naprzód palcami, z nogą wyciągniętą, tak żeby jeden drugiemu nie zawadzał.
— Tyle zabiłem zajęcy w roku zeszłym, mówił Matifat, w czasie naszej jazdy do Herissart, że dziśbym ich zrachować nie potrafił.
— Doprawdy, to tak jak ja.
— I ja. Przypominasz też sobie, ostatnią razą, jak chodziliśmy na polowanie do Argoevers? Hę? Te przepiórki?
— Jeszcze widzę pierwszą jak podsunęła mi się pod strzał.
— A ja drugą, której pióra były tak przerzedzone, że prawie widać było i mięso i kości.
— A tę, do której strzelałem na sto kroków. Jestem pewny, że ją do licha trafiłem.
— A tę drugą? Dałem dwa strzały, paw! paw! paw! cóż z tego, kiedy mój pies zagapił się.
— Albo to stado, które właśnie nadleciało w chwili, kiedym mierzył do derkacza? Brr! Brr! Ach, jakież to było polowanie moi przyjaciele, jakie polowanie.
W rezultacie, jak mi się zdaje, wszystkie te przepiórki, ubijane przez Pantclone i Matifat nigdy nie weszły do ich torby. Ale nie śmiałem odezwać się, ponieważ rzeczywiście byłem onieśmielony wobec tych panów, którzy daleko więcej wiedzieli ode mnie. A przytem, jeżeli szło o pudłowanie to do licha i ja to doskonale umiałem.
Co się tyczy innych myśliwych, zapomniałem o ich nazwiskach, ale jeżeli się nie mylę, jeden z nich znanym był pod przydomkiem Baccara, ponieważ zawsze strzelał, a nigdy nic nie zabijał.
Doprawdy nie wiem, ale któż mi zaręczy, czy i ja też nie zasłużę sobie na podobny przydomek? Jedźmy jednak. Czuję wzrastającą dumę i radbym co prędzej, żeby to już było jutro!
Nadszedł i ten dzień. Ale jaką też noc spędziliśmy w oberży w Herissart! Jeden, jedyny pokój, dla ośmiu osób. Naprzód łóżka w których można było daleko korzystniej polować jak na polach samej gminy, dalej obrzydliwe robactwo oraz psy leżące na podłodze a drapiące się tak straszliwie że aż okna się trzęsły, wszystko było w komplecie!
A kiedym się naiwnie pytał naszej gospodyni pikardyjki, czy nie ma przypadkiem w sypialni pcheł, odpowiedziała:
— O nie, bynajmniej... Już od dawna zjadłyby je pluskwy.
Postanowiłem tedy spać w ubraniu na rodzaju ławki z poręczami, która trzeszczała za każdem poruszeniem się. To też nazajutrz czułem się jak zbity.
Naturalnie, przebudziłem się jeden z pierwszych. Bretignot, Matifat, Pontclone, Duvanchelle i ich towarzysze chrapali jak najęci. Pragnąłem co najprędzej znaleźć się w lesie, tak jak wszyscy myśliwcy — nowicyusze, którzy to bez śniadania wybiegają w pole. Ale moi mistrzowie, budzący się z kolei jeden po drugim, powstrzymali moje zbyt gwałtowne popędy. Wiedzieli oni, że z brzaskiem dnia kuropatwy, mające skrzydła zwilżone rosą, dają się podejść z trudnością i kiedy wreszcie zdecydują się wznieść w powietrze iż nie powracają napowrót do tokowiska.
Należało tedy czekać dopóki wszystkich łez jutrzenki nie osuszy słońce.
Nareszcie po obfitem śniadaniu, i wypiciu kielicha pożegnania, opuściliśmy oberżę, drapiąc się, i skierowaliśmy się do miejsca przeznaczonego na polowanie.
W chwili kiedyśmy docierali do polanki, Bretignot, odprowadziwszy mię na bok, rzekł:
— Trzymaj jak należy strzelbę, ku dołowi, z lufą skierowaną w ziemię bo możesz jeszcze zabić kogo.
— Mógłbym daleko lepiej zrobić, rzekłem, nie chcąc się do niczego zobowiązywać i wcale nie nabijać strzelby.
Bretignot poruszył ramionami pogardliwie i jesteśmy oto na polowaniu, wolnem, swobodnem, wedle fantazji każdego z myśliwych.
To wcale nieprzyjemna okolica, ten Herissart, jest to pustkowie nie odpowiednie nadanej mu nazwie. Ale zdawało się, że jeżeli nie obfituje w zwierzynę jak Mont-Sous-Vandrey, to w każdym razie znajdują się tuziny zajęcy, jak mówił Matifat i że można tego nabić secinami, jak dodawał Pontclone!
W nadziei zatem tak wybornego polowania wszyscy byli w wybornym humorze.
Poszliśmy. Pogoda prześliczna. Rzadkie promienie słońca już przebijają się tu i owdzie przez masy mgły unoszącej się nad płaszczyzną i zasuwającej horyzont. Dokoła krzyk, gruchanie, hukanie. Są to ptaki zrywające się z miedzy i wzlatujące w górę.
Kilka razy nie mogąc powstrzymać się, szybko zmierzyłem ze strzelby.
— Nie strzelaj! nie strzelaj! wołał Bretignot, który nie patrząc obserwował mię jednak bacznie.
— Dla czego, alboż to nie przepiórki?
— Nie, nie, to jaskółki! Nie strzelaj!
Nie potrzeba dodawać, że Maximon, Duvanchelle, Pontclone, Matifat i inni patrzyli na mnie jakoś z pod oka. Potem bardzo rozumnie oddalili się ze swoimi psami, które ze zniżonymi głowami, poczęły tropić w zaroślach lucerny, w koniczynie, poruszając szybko ogonami jakby na znak pytania na który nie wiedziałem co odpowiedzieć.
Myślałem że ci panowie nie życzyli sobie pozostać w bliskości bardzo niebezpiecznej obok nowicyusza, którego fuzya zawsze groziła ich... piętom.
— Do licha! Trzymajże jak należy strzelbę! zawołał na mnie Bretignot, gdy się oddalili.
— Przecież tak dobrze ją trzymam jak inni, odrzekłem nieco oburzony tem nieustannem napominaniem.
Po raz drugi Bretignot wzruszył ramionami i zeszedł nieco na lewo z drogi. Ponieważ nie wypadało mi pozostać z tyłu przyśpieszyłem kroku.
Dopędziłem moich towarzyszy, ale żeby ich nadaremnie nie przerażać, trzymałem strzelbę lufą do góry.
Pyszny to widok. Myśliwi z profesji, w strojach strzeleckich, w białych kamizelkach, w szerokich pantalonach, w trzewikach gęsto nabijanych gwoździami, w kamaszach na pończochach z wełny, gdyż innego rodzaju ubranie nogi sprowadzało odparzenie; — ja nie wyglądałem tak dobrze w mym stroju okolicznościowym, ale niepodobna wymagać od debiutanta garderoby wytrawnego komedyanta.
Co zaś do zwierzyny wcale jej nie widziałem. Tymczasem było jej pełno: przepiórki, kuropatwy, bekasy, dalej zające styczniaki, które myśliwi nazywali trzy czwarte, stare zające i króliki.
— Nie strzelaj do królików, mówił mi Bretignot, bo to niegodne dobrego strzału.
Pal ich tam licho! myślałem. Dla mnie, com nie zdolny był rozróżnić królika od kota na rynnie, ani też w pasztecie, rzecz zupełnie obojętna.
Nakoniec Bretignot, któremu bardzo wiele na tem zależało, abym go nie skompromitował rzekł:
— Teraz udzielę ci ostatniej rady, która jest niezmiernie ważna, a mianowicie przy strzelaniu do zająca.
— Jeżeli tylko przebieży około mnie, rzekłem tonem szyderczym.
— Przebiegnie niewątpliwie, odpowiedział chłodno Bretignot. Otóż stosownie do swej budowy zając daleko prędzej biegnie w górę jak na dół, trzeba więc mierzyć odpowiednio do kierunku.
— Bardzo ci dziękuje Bretignot, rzekłem, będę się starał skorzystać z twojej rady.
W głębi duszy jednak myślałem, że zając czy pod górę czy z góry zbyt szybko pędzi, by go mógł zatrzymać mój strzał.
— Dalej! Naprzód! Zawołał nagle Maximon. Nie jesteśmy tu dla nauki nowicyuszów!
Straszny człowiek, ale jednak nie odezwałem się.
Przed nami wzdłuż i wszerz ciągnęła się olbrzymia płaszczyzna. Psy poszły przodem. Ich panowie rozprószyli się. Usiłowałem podążać za nimi, aby mi nie zniknęli. Jedna dręczyła mię tylko myśl, czy moi towarzysze nie zechcą mi wypłatać jakiego figla jako nowicyuszowi. Przypomniałem sobie rozmaite historye opowiadane w tym względzie jak n. p. koledzy zmusili takiego jak ja myśliwego pierwszego pola do strzelania do zająca zrobionego z papieru, a potem wybębnili mu marsz tryumfalny. Jabym umarł chyba ze wstydu, gdyby mię to spotkało.
Tymczasem myśliwi krążyli na chybił trafił w rozmaitych kierunkach na rżysku, starając się dostać aż do rodzaju gaju widzialnego z daleka, może o trzy lub cztery kilometry.
Wszyscy oni przyzwyczajeni do chodzenia po gruncie błotnistym i po uprawnej roli, wkrótce mię wyprzedzili, tak, że pozostałem z tyłu. Nawet Bretignot, który w początku opóźniał swe kroki, aby mię nie pozostawiać na łup losu, uniesiony myśliwskim instynktem pospieszył za nimi. Wcale nie mam ci za złe, mój przyjacielu. Twój instynkt silniejszy nad twoją przyjaźń, uniósł cię mimowoli. Wkrótce też znikli mi moi towarzysze, tak że tylko ich głowy rysowały się jeszcze nad zaroślami jak pikowe asy!
Wreszcie upłynęło dobre dwie godziny od wyjścia z oberży w Herissart, a jeszcze nie padł ani jeden strzał. Można się było spodziewać najgorszego usposobienia myśliwych, gdyby przypadkiem powrócili z próżnymi torbami.
Otóż, któżby pomyślał, że na mnie wypadnie kolej dania pierwszego strzału. Wstydzę się, jednak powiedzieć muszę, co go spowodowało.
Czy mam się przyznać? Oto jeszcze wcale nie nabiłem fuzji. Niebaczność nowicjusza! Nie! to skutek miłości własnej. Nie chcąc się okazać niezręcznym w tego rodzaju operacji, czekałem na chwilę aż sam pozostanę.
Wówczas nie mając świadków, dobyłem pulwersak i wsypałem nabój w lewą lufę, nakrywszy go zwitkiem papieru, potem na to wsypałem śrót, nieco mniej jak potrzeba. Ołów jest ciężki mógłby nie wystrzelić! Nakoniec wyjmuję stępel i przybijam ale tak przybijam że o mało go nie złamałem. Wreszcie, o niebaczności! zakładam kapiszon na brandkę.
To samo czynię z drugą lufą. Ale cóż, kiedy w czasie jak przybijałem nabój stęplem, nastąpiła eksplozya. Padł strzał. Cały pierwszy nabój wyładowany został z taką siłą, że czułem jakby policzek na twarzy! Zapomniałem założyć kurka na kapsel wskutek zaś uderzeń stęplem takowy
opadł i nastąpił strzał.
Przestroga dla nowicyusza!
Byłbym uwiecznił otwarcie sezonu myśliwskiego w departamencie Sonum, nieszczęśliwym wypadkiem. Jakiż pożądany materyał dla miejscowych dzienników.
A gdyby też, taka mi przyszła myśl do głowy, w chwili nieostrożnego wystrzału i w tymże samym kierunku, biegła jaka zwierzyna niezawodnie padłaby trupem! Byłoby to prawdziwe szczęście jakiego zapewne mieć nie będę.
Tymczasem Bretignot i jego koledzy dotarli do gaju. Tam złożyli walną radę. Przyłączyłem się do nich wkrótce, tym razem nabiwszy strzelbę z wielka ostrożnością.
Najpierwszy Maximon, tonem zarozumiałym, tonem mistrza, zapytał się:
— Pan strzelałeś?
— Tak jest, ja...
— Kuropatwa?
— Kuropatwa.
Za nic w świecie nie byłbym się przyznał do mego nierozsądnego postępku.
— A gdzie jest? zapytał na nowo szukając w mojej torbie.
— Przepadła, odparłem. Co pan chcesz? Nie miałem psa. O gdybym go miał...
Przy takiem ryzykownem łgarstwie można śmiało zostać znakomitym strzelcem.
Nagle, badanie to przerwane zostało. Pies pana Pontclone wystraszył przepiórkę. Mimo woli złożyłem się i paw! jak mówi Matifat.
Jakiż jednak otrzymałem policzek nie oparłszy jak należy o ramię strzelby. Po moim strzale nastąpił zaraz strzał Pontclone.
Przepiórka upadla a pies przyniósł panu zwierzynę i ten schował ją do torby.
Nie zrobiono mi nawet tego honoru, przypuszczając choćby na chwilę że miałem także udział w śmierci niewinnej ptaszyny. Ale nie odzywałem się, nie śmiałem mówić. Wiadomo, że jestem zawsze nieśmiały w obec ludzi, którzy więcej umieją ode mnie.
Pierwsze strzały żywo podrażniły amatorów polowania, bo też w ciągu trzech godzin, jedną zabić przepiórkę, to za mało!
Niepodobna przypuszczać aby w Herissart, była tylko jedna, jedyna sztuka zwierzyny, gdyż w takim razie przypadłaby, jedna szósta przepiórki na strzelca.
Przeszedłszy gaj znaleźliśmy się na zoranem polu. Wedle mego zdania, trotoar, daleko korzystniejszy do wycieczek jak zagony, w których lgnie i zapada noga.
Nasze towarzystwo wraz z psami dwie godziny chodziło tam i napowrót nadaremnie.
Wszyscy byli niesłychanie rozdrażnieni.
Nareszcie o jakie czterdzieści kroków zerwało się stado kuropatw. Nie wiem czy to można zwać stadem bo cała jego ilość ograniczała się na dwóch właśnie kuropatwach.
Strzeliłem i tym razem, zaraz za moim padły dwa strzały. Pontclone i Matifat strzelili prawie równocześnie.
Jeden z ptaków spadł. Drugi poleciał najspokojniej i usiadł o jaki dobry kilometr od tego miejsca.
Nad nieszczęśliwą kuropatwą co się też nasprzeczano. Matifat i Pontclone, obaj rościli sobie do niej prawo. Obrzucili się tedy docinkami i wyrzutami. Że to haniebnie, że to nie uczciwie, że ostatni raz ze sobą polują. I jeszcze więcej, czego już powtórzyć nie mogę.
Nie ulegało wątpliwości, że strzały obu panów padły równocześnie.
Był wprawdzie trzeci, który je uprzedził, ale o tem nie wspominano nawet, nie przypuszczano, żebym mógł trafić kuropatwę. Osądźcież sami!
Dla tego też do sporu dwóch myśliwych wcale się nie mięszałem, choć miałem szczerą chęć ich pogodzenia. Że jednak byłem nieśmiały, więc nie odwołałem się do mych przywilejów jako strzelec.
Nakoniec na wielką pociechę naszych żołądków, zbliżyło się południe. Zatrzymano się u stóp wielkiego wiązu. Strzelby i niestety! próżne torby złożono na boku. Poczem, przystąpiono do pokrzepienia sił, bezużytecznie wyczerpanych na daremnem uganianiu się za zwierzyną.
Smutna była zaiste uczta. Klątwy i narzekania na niegodziwą okolicę. Polowanie bezcelowe. Defraudacya zwierzyny olbrzymia. Należałoby na każdem drzewie pomieścić napis: Polowanie zabrania się! Za dwa lata nie będzie wcale zwierzyny. Dla czegoż nie zakazać tępienia jej przez czas niejaki? Tak? Nie! Nastąpiły skargi ogólne.
Wreszcie zawiązała się dysputa między Pontclone i Matifat, na skutek wspólnie niby zabitej kuropatwy. Wmięszali się i inni. Sądziłem że przyjdzie do ręcznych zapasów.
Nakoniec po upływie godziny wszyscy udali się w drogę, niezmiernie zniechęceni niepowodzeniem. Być może, że po śniadaniu jakoś pójdzie lepiej. Cóżby to był za strzelec, gdyby utracił nadzieję i nie czekał aż do chwili, kiedy kuropatwy znowu wrócą do tokowiska dla przepędzenia nocy w gronie rodzinnem!
Rozstawiliśmy się, psy również mruczały jak i ich panowie. Strzelcy komenderowali takim głosem, jakby to była załoga morska.
Szedłem za nimi niepewnym krokiem. Czułem strudzenie. Torba jakkolwiek próżna ciężyła mi niezwyczajnie. Strzelba, niebywałej ciężkości. Żałowałem mocno że to nie była laska. Pulwersak i ładownicę chętnie dałbym do niesienia kilku chłopcom, którzy szli za mną z ironicznym uśmiechem, pytając się wiele już pomordowałem zwierząt. Miłość własna powstrzymała mię od
tego.
Dwie godziny, dwie godziny długie jak wieczność upłynęły. Zrobiliśmy blisko 15 kilometrów. Co mię najbardziej przykrzyło się, to daremne uganianie się za przepiórkami.
Nagle dał się słyszeć szelest skrzydeł ptasich. Tym razem leciało stado kuropatw. Ogólne strzelanie. Ogień wedle upodobania. Padło co najmniej piętnaście strzałów.
Krzyk rozległ się przeraźliwy.
Wydał go wieśniak wychodzący z krzaków, z twarzą wydętą jakby miał w ustach orzechy.
— Doskonale! Wypadek! rzekł Bretignot.
— Tego jeszcze brakowało, dodał Duvanchelle.
Była to wedle nich zbrodnia: postrzału bez intencji zabicia! Wszyscy rzucili się do psów, które im przyniosły dwie kuropatwy na pół żywe dobili ich uderzeniami obcasów!
Tymczasem wieśniak nie ustępował.
Bretignot i jego towarzysze powrócili.
— Czego właściwie żąda ten zuch? zapytał Maximon tonem protekcyonalnym.
— Ba! dostał parę ziarek śrutu.
— To nic! odpowiedział Duvanchelle, drobnostka.
— Zapewne, odparł wieśniak robiąc płaczliwy grymas.
— Ale któż to taki zręczny? zapytał Bretignot, patrząc na mnie dość wyraźnie.
— Czy pan strzelałeś? pyta Maximon.
— Strzelałem tak jak wszyscy.
— A zatem kwestya skończona.
— Pan jesteś tak niezręcznym jak Napoleon I. dodał Pontclone, który nienawidził cesarstwa.
— Ja? Ja? krzyknąłem.
— Najniezawodniej, dodał surowo Bretignot.
— Ten pan jest bardzo niebezpieczny, rzekł Matifat.
— Kiedy się jest nowicyuszem, nie przyjmuje się żadnych zaproszeń, dodał Pontclone.
I wszyscy odeszli.
Zrozumiałem. Jam był winien.
Nie było rady, wydobyłem kieskę ofiarując 10 franków, temu dzielnemu chłopcu, którego policzek przybrał natychmiast dawniejszy kształt; niewątpliwie miał w ustach orzechy.
— Cóż, lepiej teraz? zapytałem.
— Nie bardzo, dodał wydymając twarz na nowo.
— Tym razem to tylko jedna strona ucierpiała, wyrzekłem i odszedłem.
W tym czasie kiedy układałem się z pikardyjczykiem, inni już oddalili się. Słyszałem jednak jak mówili, że nie jest bezpiecznie pozostawać w bliskości niezręcznego strzelca.
Nawet Bretignot mnie opóścił jakbym był jettatore, to jest mającym oczy urzekające. Wszyscy znikli za laskiem. Prawdę powiedziawszy, nie gniewałem się o to. Przynajmniej teraz jestem
sam odpowiedzialny za moje czyny.
Byłem zatem sam pośród rozległej płaszczyzny. Cóż teraz czynić wypada z całym uzbrojeniem? Nie ma ani jednej przepiórki, ani zająca.
Zamiast spokojnie siedzieć nad książką, wdałem się w nie swoje rzeczy.
Szedłem bez celu. Obrałem sobie udeptaną ścieżkę, nie chcąc się błąkać po polu. Przebyłem dość znaczną przestrzeń. Była to istotna pustka. Od czasu do czasu czytałem napisy: Zastrzega się polować!
Nie natrafiłem też na najmniejszy ślad zwierzyny.
Tak postępując powoli, rozmyślałem. Na szczęście słońce nie zachodziło jakby nowy jakiś Jozue powstrzymywał je dla przyjemności moich zapalonych myśliwych. Czy wreszcie noc już nie nadejdzie po tym opłakanym dniu?
Ale są wreszcie granice nawet i w napisach ostrzegających. Pokazał się lasek. Jeszcze jeden kilometr do przebycia i otóż dostałem się do niego.
W dali, bardzo daleko słyszeć się dawały strzały, jakby z bukietów artystycznych podczas uroczystości w dniu 14 Lipca.
— Mordują, myślę sobie, nie mając zamiaru pozostawienia coś niecoś na rok przyszły.
Nagle, powziąłem przekonanie, że może będę szczęśliwszy w lesie niż na otwartem polu. Na szczycie drzew zawsze siadają wróble, które restauratorowie chętnie podają gościom jako istotne dzierlatki!
Rzeczywiście zapał jakiś namiętny owładnął waszym sługą. Tak jest! Zdjąłem strzelbę i nabiłem ją z wielką ostrożnością!
Spojrzałem niespokojnie na lewo i na prawo.
Nie! Wróble widocznie przewąchały restauratorów i ukryły się w jak najtajniejsze kątki. Raz czy dwa strzeliłem, ale tylko oberwałem kilka listków.
Było już około godziny piątej!
Wiedziałem że najdalej za 40 minut należy wrócić do oberży, gdzie na myśliwych czekał obiad, a potem, że mieliśmy zrobić generalny odwrót ku murom Amiens!
Szedłem wciąż po łuku zataczającym się w stronę Herissart, czatując na zwierzynę.
Nagle zatrzymałem się... Serce mi uderzyło gwałtownie. W głębi krzaku, o pięćdziesiąt kroków, między listkami, siedziało istotnie coś...
Było to coś czarne, z lekkim srebrzystym blaskiem; coś, co miało jakby czerwone, krwawe źrenice.
Niezawodnie jakaś pierzasta czy też sierściowa zwierzyna ukrywała się stanowczo. Sądziłem że to będzie co najmniej młody zajączek, lub bażant. Cóż by to było za olbrzymie zwycięztwo powrócić do kolegów z bażantem w torbie!
Podsunąłem się więc ostrożnie, gotów do strzału. Powstrzymałem oddech. Byłem oniemiały.
Ukląkłem na ziemi, by nie chybić, mierzyłem długo i wypaliłem:
— Trafiony, zawołałem! Teraz przynajmniej nie zaprzeczą mi mojego strzału.
Rzeczywiście po strzale poleciały pióra czy sierść.
Nie mając psa pobiegłem ku krzakowi, rzuciłem się na zwierzynę nie dającą znaku życia.. Podniosłem...
Była to... czapka żandarmska, z galonem srebrnym i z kokardą czerwoną, która wydała mi się wzrokiem krwawym.
To szczęście przynajmniej, że nie spoczywała na głowie właściciela, gdym do niej strzelał.
W tej chwili powstał jakiś człowiek spoczywający na trawie.
Poznałem z przerażeniem niebieskie pantalony z lampasem, mundur ze srebrnemi guzikami, pas, oraz ładownicę żółtą, wojskową.
— To pan nawet strzelasz i do czapek żandarmskich? zapytał mię ów jegomość.
— Zapewniam pana, że to pomyłka, rzekłem głosem drżącym.
— A tymczasem trafiłeś pan w samą kokardę.
— Żandarmie... myślałem... że to zając. Iluzya, nic więcej, gotów jestem zapłacić.
— Doprawdy? Toby pana za drogo kosztowało, zwłaszcza gdy strzelałeś bez pozwolenia.
Zbladłem, była to kwestya bardzo drażliwa.
— Masz pan pozwolenie? zapytał.
— Pozwolenie?
— No, tak. Pan wiesz że potrzeba mieć pozwolenie.
Nie miałem go, na jeden dzień nie uważałem za stosowne starać się o takowe. Ale jednak uczyniłem tak jak wszyscy czynić zwykli odpowiadając:
— Zapomniałem go w domu.
Uśmiech niedowierzający ocienił twarz funkcyonaryusza.
— Ha! to wytoczymy panu proces.
— Jutro panu przyszlę pozwolenie..
— Bardzo dobrze, ale potrzeba przeprowadzić śledztwo.
— Rób pan co się mu podoba, kiedy nie chcesz być względnym na nowicyusza w tym zawodzie.
Żandarm wydobył pugilares.
— Jak się pan nazywasz?
Otóż wiedziałem bardzo dobrze, że w takich razach nie podaje się właściwego nazwiska, chociaż gdybym miał szczęście należenia do grona Akademii umiejętności, nie wahałbym się ani na chwilę z podaniem mojego własnego. Wymieniłem nazwisko jednego z moich dawnych przyjaciół, muzyka z profesyi, który zapewne odbywając ćwiczenia z piątym palcem ani przypuszczał że pociągną go do odpowiedzialności, za wykroczenie przeciwko przepisom polowania.
Żandarm zapisał nazwisko, lata, powołanie i
adres, poprosiwszy mię o oddanie strzelby, co tem chętniej uczyniłem gdyż mię uwolnił od ciężaru. Ofiarowałem mu nawet pulwersak, ładownicę i torbę ale nie przyjął.
Pozostała tylko czapka, rozchodziło się o cenę takowej.
— Ależ panie, ta czapka już dobrze zużyta.
— Bynajmniej nowiuteńka. Kupiłem ją od brygadyera, który przed sześciu laty wychodził ze służby.
Poczem włożył ją na głowę i poważnym krokiem poszedł w swoją stronę a ja też w swoją.
Przybywszy do oberży nie wyrzekłem ani słowa, ukrywając starannie zniknięcie strzelby.
Tymczasem myśliwi przynieśli ze sobą w siedmiu jedną przepiórkę i dwie kuropatwy. Na domiar złego doszło do kułakowego boju między
Maximon i Duvanchelle, o zająca, który sobie biegł teraz najspokojniej.
Taka jest serya senzacyi i wrażeń jakich doświadczyłem w ciągu całego dnia. Bez wątpienia, postrzeliłem przepiórkę a być może kuropatwę, a, być może nawet i wieśniaka, chociaż o tem wątpiłem, że jednak rozbiłem w puch czapkę żandarma było faktem dokonanym, stanowczym! Na domiar wszystkiego wytoczono za mnie proces komu innemu, więc wprowadziłem w błąd władzę! Czegoż więcej jeszcze było potrzeba?
Wyobrażam sobie zdumienie, mojego przyjaciela, pianisty, skoro otrzymał wezwanie do sądu karnego w Doullens. Wiem, że nie mógł
udowodnić swego alibi i że w skutek tego został skazany na karę pieniężną w ilości 16 franków.
Muszę jednak dodać, że w kilka dni później otrzymał pocztą przesyłkę 32 franków, co nagrodziło mu stratę podwójnie, jednakże plama
stawania przed sądem i ukarania za występek nie mogła już być zmyta!