Zima pośród lodów/XVI
<<< Dane tekstu | |
Autor | |
Tytuł | Zima pośród lodów |
Wydawca | Ferdynand Hösick |
Data wyd. | 1880 |
Druk | S. Burzyński |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Stanisław Marek Rzętkowski |
Tytuł orygin. | Un hivernage dans les glaces |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Herming, śmiertelnie ranny, został zaniesiony na łóżko przez Misonne’a i Turquiette’a, którzy już uwolnili się z krępujących ich więzów. Nędznik ten konał i nic go już uratować nie mogło, dwaj przeto marynarze zwrócili się do Nouqueta, którego rana naszczęście nie była ciężką.
Ale największa boleść dotknęła teraz Ludwika. Jego ojciec nie dawał wcale znaków życia. Czyliż umarł, widząc syna w mocy jego wrogów?... czy skonał podczas okropnéj walki?... nikt na te pytania nie mógł dać odpowiedzi. Biédny starzec, któremu choroba tyle sprawiła cierpień — leżał martwy i o tém nikt już powątpiéwać nie mógł.
Ta bolesna strata wprawiła Ludwika i Maryą w głęboką rozpacz. Płacząc gorącemi łzami i zanosząc modlitwy do nieba za spokój duszy zmarłego, uklękli oboje przy śmiertelném jego łożu.
Penellan, Misonne i Turquiette zostawili ich samych i wyszli na pokład. Tam leżały trzy trupy niedźwiedzi, z których ściągnięto futra; mięso, niejadalne, wyrzucono. Zresztą teraz, gdy liczba osady zmniejszyła się i środki żywności mogły wystarczyć dla wszystkich, tego obrzydliwego mięsiwa nikt już jeść nie potrzebował. Ciała Vaslinga, Aupica i Jocki’ego złożono w grobie, wykopanym nieopodal od okrętu, gdzie wkrótce z towarzyszami zdrady i zbrodni złączył się i Herming. Umarł on następnéj nocy, z przekleństwem na ustach.
Trzéj marynarze naprawili podarty namiot, którego wyszarpane otwory przepuszczały śniég na pokład statku. Temperatura obecnie była nadzwyczaj nizka i trwać to miało aż do ukazania się słońca, które wciąż kryło się pod horyzontem, to jest mniéjwięcéj do połowy lutego.
Jan Cornbutte miał pozostać w tych stronach... Rzucił swą ojczyznę, aby odnaléść zaginionego syna, i przyszedł tu poto, aby umrzéć! Wykopano mu grób na wzgórku, a marynarze postawili na nim prosty drewniany krzyż.
Od téj chwili Ludwik i jego towarzysze znieść musieli wiele jeszcze niewygód i cierpień, ale cytryny, których baryłkę odnaleziono, powróciły osadzie zdrowie. Gervique, Gradlin i Nouquet mogli się już podnosić z łóżka, a po piętnastu dniach od chwili okropnego starcia, mogli się już przechadzać.
Wkrótce téż polowanie było coraz łatwiejsze i coraz obfitsze zapewniało zdobycze. Ptactwo wodne poczęło ciągnąć wielkiemi stadami. Często zdarzało się upolować dziką kaczkę, która dawała wyborne mięso. Myśliwi nie mogli tylko odżałować straty dwóch psów, które im zginęły w jednéj z wypraw, przedsiębranych wcelu rozpoznania okolic południowych.
Miesiąc luty zwiastowały silne burze i obfitość padającego śniegu. Temperatura podniosła się do dwudziestu pięciu stopni niżéj zera, a wreszcie i słońce wyjrzało nad krańcami ziemi, zapowiadając naszym przyjaciołom niedaleki koniec ich cierpień. W marcu spostrzeżono kilku kruków, których zjawienie się wróżyło wczesne ciepło. Ludwikowi udało się także pochwycić kilku żórawi, krążących około okrętu. Całe chmary dzikiego ptactwa przelatywały wówczas ku południowi.
Ten powrót ptaków zwiastował zmniejszenie się zimna. Nie należało przecież ubezpieczać się na to, bo i doświadczenie pokazało, że przy lada zmianie wiatru, lub przy zmianach księżyca, zimno potęgowało się i marynarze musieli znowu używać wszelkich środków możliwych, aby się od zgubnych jego wpływów ochronić. Spalili oni już cały parapet okrętowy, ściany wewnętrzne kajut i część tylnego pomostu. Przyszedł jednak czas, że ta okropna zima się skończyła. Marzec przeszedł szczęśliwie; zimno dochodziło w nim tylko do sześciu stopni. Marya wówczas wzięła się gorliwie do przygotowania dla osady odzieży letniéj.
Od porównania dnia z nocą słońce bezustanku świéciło, zawieszone prawie nieruchomo nad horyzontem. Rozpoczęło się osiem miesięcy ciągłego dnia. Ta ciągła jasność, w połączeniu z wzrastającém, jakkolwiek słabém jeszcze, ciepłem, oddziaływała skutecznie na topnienie lodów.
Trzeba było teraz jak najśpieszniéj zepchnąć statek z lodowego pagórka. Łatwo było przewidziéć, że w czasie pękania lodów, Nieustraszony, pozostawszy w swojém lodowém łożysku, mógłby na tém niemało ucierpiéć. Przy ciągłém doprowadzaniu go do równowagi, przy usilnéj troskliwości o jego bezpieczeństwo, sam jego ciężar obniżał go wczasie topnienia coraz bardziéj, a w piérwszych dniach kwietnia statek znalazł się na poziomie właściwym.
W tym téż miesiącu zaczęły padać uléwne dészcze, które, spadając kałużami na płaszczyzny lodowe, przyśpieszały jeszcze ich topnienie. Termometr stał wówczas na dziesiątym stopniu niżéj zera. Niektórzy marynarze pozrzucali już z siebie odzież futrzaną i uznano za niepotrzebne palić w piecu dniem i nocą. Zapas spirytusu tak się już wyczerpał, że używano go tylko w razach szczególnych.
Wkrótce téż rozpoczęło się pękanie lodów z głuchemi łoskoty. Na całéj płaszczyźnie tworzyły się przepaście i szczeliny i byłoby nierozsądném puszczać się teraz w drogę bez drągów do zgłębiania tych rozpadlin, które żywcem mogłyby pochłonąć niebacznego wędrowca. Bywało często, że marynarze wpadali w wodę najniéspodziewaniéj, używając niezbyt miłéj, bo nieumyślnéj a zimnéj kąpieli.
W téj epoce wróciły i foki, a wraz z niemi i świéże zapasy mięsa. Zdrowie osady było wyborne. Czas przepędzano na przygotowaniach do odjazdu i na polowaniach. Cornbutte czynił częste wycieczki na południe, w celu zbadania drogi. Już tam roztopy powyżłabiały różne przejścia i kanały, któremi przepływały olbrzymie lodowce w południowym kierunku. W dniu 25 kwietnia statek był już gotowy. Żagle, dotychczas zwinięte, furknęły wesoło na masztach, a naszym marynarzom na widok ten radośnie zaśmiały się oczy. Okręt drżał pod uderzeniami fal, jakby z niecierpliwości do podróży... czuł się już we właściwym dla siebie żywiole, a przecież oczekiwać jeszcze musiał.
W Maju roztopy działać poczęły z niespodziéwaną gwałtownością. Śniég, który przysypał brzegi morza w czasie zimy do ogromnéj grubości, teraz, topniejąc, tworzył nieprzejrzane okiem kałuże. Gdzieniegdzie z pod jego resztek wyglądały trwożliwie drobniutkie krzaczki, różowe i blade kwiatki, i zdawały się uśmiéchać radośnie do ciepłego nieba. Termometr podniósł się wreszcie nad zero. Lody spływały szybko i o dwadzieścia mil od miejsca, w którém znajdował się Nieustraszony, morze już było wolne. Ludwik Cornbutte zawiadomił osadę, że chwila odjazdu nadchodzi.
W dniu 21 maja, po ostatnich odwiédzinach na grobie ojca, Ludwik kazał podnieść kotwicę. Była to chwila, która radością i weselem napełniła serca jego towarzyszów. A jednakże rzucano te dzikie strony z głębokim smutkiem: oto pozostawiano tu samotny grób przyjaciela i ojca!
Wiatr dął od północy i sprzyjał odjazdowi statku. Wprawdzie w drodze okręt nieraz walczyć musiał z napływającemi lodami, usuwać zawady, rozbijać i rozszérzać przejścia, rozsadzać prochem lodowce..., walczyć i zdobywać sobie wolność, ale osada pracowała wesoło i energicznie, bo niezadługo spodziéwała się ujrzéć kraj rodzinny. Po miesiącu takiéj mozolnéj i niebezpiecznéj żeglugi, wśród któréj nieraz osada stała już nad przepaścią zagłady, okręt wydostał się na pełne, otwarte morze. Było to na wysokości wyspy Jean-Mayen. Około 25 czerwca, przyjaciele nasi spotkali dwa okręty, które zmierzały ku północy, na połów fok i wielorybów. Po miesiącu znowu Nieustraszony wypłynął już z morza polarnego.
W dniu 16 sierpnia przed oczami naszych podróżników ukazał się port Dunkierki. Powitano ich sygnałowemi wystrzałami z lądu, a cała ludność portowa zgromadziła się na ich przyjęcie na brzegu. Wkrótce dzielni marynarze mogli się rzucić w objęcia swoich przyjaciół. Sędziwy proboszcz przycisnął do serca Ludwika i Maryą, a dwie msze święte w dniach następnych, jedna za duszę Jana Cornbutte, a druga na uproszenie błogosławieństwa dla dwojga młodych, poprzedziły uroczysty obrządek ślubny, łączący nazawsze serca, tak silnie związane przez wspólne cierpienia i nieszczęścia.