Zmartwychwstanie (Tołstoj, 1900)/Część druga/II
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Zmartwychwstanie |
Podtytuł | Powieść |
Wydawca | Biblioteka Dzieł Wyborowych |
Data wyd. | 1900 |
Druk | Biblioteka Dzieł Wyborowych |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Gustaw Doliński |
Tytuł orygin. | Воскресение |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Nazajutrz Niechludow obudził się około dziewiątej rano. Młody chłopak, który mu usługiwał, posłyszawszy szelest w pokoju pana, wniósł ostrożnie jego buciki, tak błyszczące i wypucowane, jak nigdy, oraz zimną, czystą, źródlaną wodę do mycia. Wychodząc oznajmił, że chłopi już poczynają się schodzić. Niechludow wyskoczył z łóżka i otrząsnął się. Wczorajszych myśli i żalów, po utraconej ziemi i gospodarstwie, ani śladu. Nawet wspomnienie o nich było mu nieswoje i dziwne. Począł się ubierać pośpiesznie, radując się dziełem, jakie miał rozpocząć i jakby mimowoli chełpiąc się niem.
Z okna jego pokoju widać było zarosły przez cykoryę i chwasty plac tennisowy, gdzie według rozkazu rządcy, zbierali się włościanie. Nienapróżno wczoraj z wieczora rechotały żaby. Dzień był pochmurny. Z rana szedł cichy ciepły deszczyk, pozostawiając krople drobne na liściach, krzach i trawie. Przez otwarte okna wpływała fala świeżego powietrza, przynosząc z sobą zapach młodych traw i ziemi przesiąkniętej deszczem. Niechludow ubierając się, wyjrzał parę razy przez okno, i patrzył jak chłopi gromadzą się na placyku. Schodzili się pomału jedni za drugimi, witając się i stawali wokoło gwarząc.
Rządca, tęgi, muskularny mężczyzna, w krótkiej kurtce z wysokim, zielonym kołnierzem i dużemi wyłogami, przyszedł oznajmić Niechludowowi, że już się wszyscy zebrali, ale poczekają, bo może przedtem Niechludow napije się kawy lub herbaty, bo i to i to jest gotowe.
— Nie, ja najpierw do nich wyjdę — odparł Niechludow, doznając w tej chwili zupełnie nieoczekiwanego uczucia nieśmiałości i wstydu, na myśl o czekającej go rozprawie z włościanami.
Szedł spełnić to marzenie chłopów, o którem może nawet myśleć nie śmieli. Szedł oddać im za nizką cenę grunta, czynił im przeto dobrodziejstwo, a było mu czegoś wstyd i nieswojo. Kiedy zbliżył się do zgromadzonych chłopów, i odkryły się i pochyliły przed nim te wszystkie płowe, czarne i siwe głowy, zmieszał się tak, że długo nie mógł słowa przemówić. Deszczyk drobny padał ciągle i zostawiał krople na odsłonionych głowach i na brodach, i na sukmanach chłopskich. Chłopi patrzyli na pana i czekali, co on im powie, ale pan zmięszał się tak, że nic nie mógł powiedzieć. Przykre milczenie przerwał spokojny, pewny siebie Niemiec-rządca, uważając się za znawcę ruskiego chłopa i mówiący poprawnie, czysto po rusku. Tęgi ten i wypasiony mężczyzna, równie jak i sam Niechludow, stanowili wyraźny kontrast ze szczupłemi pomarszczonemi twarzami i wystającemi z pod kaftanów chudemi łopatkami chłopów.
— Książę chce wam zrobić dobrodziejstwo, ziemię oddać, tylko, że wyście tego nie warci — przemówił Niemiec.
— Jakże my nie warci, Wasylu Karłowiczu, a czyśmy to nie pracowali? My kontenci byliśmy z nieboszczki pani, Boże świeć nad jej duszą, a i młody książę o nas nie zapomina — zaczął mówić rudawy chłop.
— My nie skarżymy się na panów, tylko ciasno nam i bieda — mówił drugi chłop z twarzą szeroką i długą, rzadką brodą. — Żyć trudno.
— Ja po to was wezwałem, bo zamierzam, jeśli na to przystaniecie, rozdać wam wszystką ziemię — przemówił Niechludow.
Chłopi milczeli, jakby nie zrozumieli lub nie wierzyli temu, co im mówiono.
— Niby w jakich zamiarach oddać nam ziemię? — spytał jeden, lat średnich, chłop, w odziewadle.
— Wypuścić wam w dzierżawę po nizkiej cenie.
— Doskonała rzecz — przemówił jakiś stary.
— Tylko, żeby nie była wielka zapłata — ozwał się drugi.
— Czemu nie brać ziemi? — My tego zwyczajni, z ziemi żyjemy!
— Panu lepiej, tylko, aby pieniądze wziąć i tyle kłopotu! — ozwały się głosy.
— Wasza rzecz — mówił Niemiec — żebyście pracowali i porządek utrzymywali.
— Eh! co tu gadać, Wasylu Karłowiczu — przemówił chudy, z ostrym, wydatnym nosem, starzec. — Ty powiadasz, dlaczego konie w szkodzie, a kto je puszcza w szkodę, ja dzień z dnia pracuję jak rok długi, namachać się kosą, albo co, ta i w nocy zasnę, a koń w twoim owsie, więc ty ze mnie skórę drzesz za to.
— A wybyście ładne porządki zaprowadzili.
— Dobrze wam mówić porządek, na wszystko sił nie starczy — wtrącił wysoki, czarniawy chłop, cały obrosły włosami.
— A toć ja wam przecież mówiłem, żebyście ogrodzili.
— A ty nam lasu daj — wystąpiwszy z gromady, przemówił mały, niepozorny człowieczek. — Ja latem chciałem zagrodzić, zrąbałem chrustu, toście mnie na trzy miesiące do zamku wpakowali na brud i robactwo. Oto piękniem zagrodził.
— Der ersste Dieb im Dorfe — przemówił po niemiecku rządca. — Każdego roku był przyłapywany w lesie na kradzieży. Ja ciebie nauczę szanować cudzą własność — mówił rządca.
— A czyż my ciebie nie szanujemy? — odezwał się stary chłop. — My ciebie musimy szanować, bo my w twoich rękach, ty z nas postronki kręcisz, ot co!
— No, kochanku, was trudno skrzywdzić, albo wybyście nie skrzywdzili?
— Jakże to, skrzywdzili? A przeszłego roku nie rozbiłeś mi gęby, i wszystko uszło. Z bogatym próżno po sądach się włóczyć, nic nie wskórasz.
— A ty rób, co do ciebie należy.
Zaczął się widocznie spór, w którym obie strony uczestniczące nie wiedziały dobrze, co mówią i dlaczego tak mówią, a nie inaczej. Niechludow zdołał wreszcie sprowadzić rzecz całą do obchodzącej go sprawy dzierżawy ziemi, aby ustanowić cenę i terminy wypłat.
— Jakże będzie z podziałem ziemi? Chcecie, czy nie? I jaką dacie zapłatę, jeśli wypuszczę cały obszar ziemi?
— Pański towar, niech pan powie cenę.
Niechludow naznaczył zapłatę. Jak zwykle bywa, chłopi nie zważając na to, że cena, jaką naznaczył Niechludow, była znacznie niższa od tej, którą zwykle płacili, zaczęli się targować, mówiąc, że to za drogo. Niechludow spodziewał się, że jego projekt przyjęty zostanie z radością, ale w całej gromadzie nie było nawet jednego uczucia zadowolenia. Tylko potem Niechludow mógł zauważyć, że zamiar jego był im wygodny, bo kiedy zaczęto mówić o tem, kto weźmie ziemię, czy wszyscy wogólności, czy tylko wybrana gromadka, zaczęły się spory między chłopami, co chcieli wykluczyć z grona dzierżawców ubogich i niewypłacalnych, lecz ci ostatni zawzięcie bronili swych praw. Nakoniec dzięki rządcy, ustanowili cenę i terminy wypłat. Chłopi, rozprawiając żywo i gestykulując, poszli ku wsi drogą pod górę, a Niechludow powrócił do kancelaryi układać razem z rządcą projekt umowy.
Wszystko ułożyło się tak, jak tego chciał i oczekiwał Niechludow: chłopi dostali ziemię o 30 procent taniej, niźli wszelkie dzierżawy w okolicy. Jego dochody zmniejszyły się o połowę, ale i tak były aż nadto dlań wystarczające, zwłaszcza dodając do tego sumę, którą dostał za las i która miała być odebrane ze sprzedaży inwentarza. Niby wszystko ułożyło się pięknie i dobrze, a Niechludowowi było czegoś smutno, i tęskno, i wstyd.
Widział doskonale, że chłopi, chociaż nawet niektórzy błogosławili go, ale byli niezadowoleni i widocznie spodziewali się czegoś więcej. I stanęło na tem, że siebie pozbawił dochodu i chłopom nie dał tego, czego oczekiwali.
Na drugi dzień umowa prywatna była podpisaną i odprowadzony przez starych chłopów, składających, radę, Niechludow, z nieprzyjemnem uczuciem czegoś niedokończonego, siadł w szykowną, jak mówił furman z kolei, potrójną kolaskę rządcy i ruszył na stacyę, żegnając się z chłopami, którzy z powątpiewaniem i niezadowoleniem kiwali głowami.
Niechludow był niekontent z siebie. Ale dlaczego, nie wiedział sam, a było mu ciągle czegoś markotno i czegoś wstyd.