Zmartwychwstanie (Tołstoj, 1900)/Część trzecia/X

<<< Dane tekstu >>>
Autor Lew Tołstoj
Tytuł Zmartwychwstanie
Podtytuł Powieść
Wydawca Biblioteka Dzieł Wyborowych
Data wyd. 1900
Druk Biblioteka Dzieł Wyborowych
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Gustaw Doliński
Tytuł orygin. Воскресение
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


X.

Pomieszczenie politycznych składało się z dwóch izdebek z drzwiami, prowadzącemi na odgrodzoną część korytarza. W tej odgrodzonej części korytarza spostrzegł Niechludow Simonsona. Miał na sobie gumową marynarkę i trzymał w ręku sosnowe polano. Siedział przykucnięty przed płachtą rozwieszoną przed palącem się ogniskiem w piecu. Dostrzegł Niechludowa, ale nie wstał, tylko zwrócił ku niemu oczy i podał mu rękę.
— Cieszę się, żeś pan przyszedł — rzekł. — Muszę się z panem rozmówić — i znacząco spojrzał Niechludowowi prosto w oczy.
— O czem? — spytał Niechludow.
— Później. Teraz jestem zajęty.
I nachylił się nad piecem, w którym palił według własnej swej teoryi, mającej zapobiegać najmniejszej nawet utracie cieplika.
Niechludow miał już wejść do pierwszych drzwi, gdy z drugich wyszła pochylona Kasia z miotłą w ręku, którą zgarniała w stronę pieca stos śmieci i kurzu. Ubrana była w biały kaftanik i pończochy. Spódnicę za pas miała założoną, a biała chustka na głowie, nasunięta aż na brwi, chroniła ją od kurzu. Wyprostowała się, zobaczywszy Niechludowa, położyła miotłę i ręce wytarła o spódnicę. Ożywiona, z rumieńcem na twarzy, stanęła przed nim.
— Zamiatasz izbę? — rzekł, podając jej rękę.
— Dawne moje zajęcie — powiedziała i uśmiechnęła się. — A brud tu taki, że trudno sobie wyobrazić. Oj, mieliśmy też robotę z tym porządkiem, ręce ustały!
— Cóż, pled już wysechł? — zapytała, zwracając się do Simonsona.
— Prawie — odparł Simonson, patrząc na Kasię jakimś dziwnym wzrokiem, który zastanowił Niechludowa.
— Wrócę po pled i przyniosę nasze szuby — rzekła Kasia. — A nasi wszyscy są tutaj — mówiła do Niechludowa, pokazując mu pierwsze drzwi. Sama zaś poszła do dalszej izby.
Niechludow otworzył drzwi i wszedł do niewielkiej izdebki, słabo oświetlonej małą blaszaną lampką, nizko postawioną na narach.
W izbie było zimno, czuć w niej było świeżo umieciony kurz, wilgoć i tytoń. Blaszana lampka rzucała jasne światło na tych, co byli bliżej, ale nary nikły w pomroce i drżące cienie przesuwały się po ścianach.
W niewielkiej izbie zebrali się wszyscy, oprócz dwóch mężczyzn, zarządzających gospodarstwem. Ci poszli po gorącą wodę i prowizyę.
Niechludow dojrzał dawną swoją znajomą, Wierę Efremowną, z jej wielkiemi, wystraszonemi oczyma i nabrzmiałą żyłą na czole. Wychudła i zżółkła jeszcze więcej. Ubrana była w szary kaftan, a włosy miała krótko ostrzyżone. Przed nią na rozłożonej gazecie leżał tytoń i gilzy. Zajęta była robieniem papierosów.
Była tu także jedna z najsympatyczniejszych dla Niechludowa polityczna wygnanka, Emilia Rancewa. Zarządzała gospodarstwem kobiecem i umiała nadać temu zajęciu wdzięk starania i uprzejmości. Siedziała przy lampie z zakasanemi rękawami nad pięknemi, opalonemi rękoma i zgrabnie przecierała i ustawiała szklanki i kubki na ręczniku, rozesłanym na narach. Rancewa była to młoda, dość przystojna kobieta z wyrazem rozumu i słodyczy w twarzy, a twarz ta posiadała dar szczególny. Gdy się uśmiechała, cała jej twarz, opromieniona uśmiechem, odrazu robiła się ładną, ożywioną, czarującą. Takim uśmiechem spotkała teraz Niechludowa.
— A myśmy myśleli, żeś pan już pojechał do Rosyi — powiedziała.
W ciemnym dalszym kącie izby siedziała Marya Pawłowna. Zajęta była małą jasnowłosą dziewczynką, szczebioczącą bez przerwy dźwięcznym, dziecinnym głosikiem.
— Jakto dobrze, żeś pan przyszedł. Czyś pan widział Kasię? — zapytała Niechludowa. — A ot jakiego gościa my tu mamy — i wskazała ręką na dziecko.
Był też i Anatol Krylcew. Wychudły i blady, podwinąwszy pod siebie nogi, obute w wojłokowe walonki, siedział zgarbiony i drżący, wtuliwszy się w kąt izby. Ręce chował w rękawy półkożuszka i zgorączkowanemi, pałającemi oczyma patrzył na Niechludowa. Niechludow chciał iść do niego, ale po prawej stronie drzwi siedział, przerzucając coś w worku i rozmawiając z ładną uśmiechniętą Grancową, kędzierzawy, rudawy mężczyzna w okularach i gumowej marynarce. Nazywał się Nowodworow; Niechludow pośpieszył przywitać go. Pilno mu było to uczynić, bo w całej tej politycznej partyi on jeden był mu niesympatycznym. Nowodworow przez okulary błysnął na Niechludowa niebieskiemi swemi oczyma i zasępiwszy się, podał mu rękę.
— Cóż, czy przyjemna podróż? — zapytał z widoczną ironią.
— Tak, jest wiele rzeczy zajmujących — odparł Niechludow, udając, że nie rozumie ironii i bierze pytanie za prostą uprzejmość. Zbliżył się do Krylcewa.
Niechludow udał obojętność, lecz w głębi duszy zachowanie się Nowodworowa było dla niego przykrem. Te słowa przekorne, ta widoczna chęć zrobienia niemi przykrości, zatruły błogi nastrój jego duszy. Opanował go smutek i przygnębienie.
— Cóż, jak tam zdrowie? — powiedział, ściskając zimną, drżącą rękę Krylcewa.
— Tak sobie, nie mogę się rozgrzać, bardzo przemokłem — mówił Krylcow, chowając prędko rękę w rękaw półkożuszka. — A tu psie zimno. Okna powybijane — rzekł, ukazując brakujące szyby po za kratami. — Czemuś pan tak długo nie przychodził?
— Nie wpuszczali. Ostrzy naczelnicy. Dzisiaj dopiero udobruchał się oficer.
— Rzeczywiście, udobruchał się — powiedział Krylcew. — Zapytaj pan Mani, co wyprawiał rano.
Marya Pawłowna, nie wstając z miejsca, opowiedziała ranną scenę z dziewczynką przy wyjściu z etapu.
— Uważam, że powinniśmy temu zbiorowo zaprotestować — odezwała się Wiera Efremowna głosem stanowczym, lecz patrząc wahająco i lękliwie na obecnych. — Włodzimierz już zaprotestował, ale to nie wystarcza.
— Co za protest? — przerwał z wyrazem nieukontentowania Krylcew.
Zachowanie się przesadzone i nienaturalne Wiery Efremowny drażniło go widocznie oddawna.
— Czyś pan widział Kasię? — zwrócił się do Niechludowa. — Wciąż pracuje, sprząta. Uporządkowała naszą męzką izbę, teraz sprząta kobiecą. Ale pcheł to już nie wymiecie. Na śmierć zagryzą. A Mania co tam robi? — zapytał, patrząc w stronę, gdzie była Marya Pawłowna.
— Czeszę swoją przybraną córkę — rzekła Rancewa.
— A robactwa nie rozpuści na nas? — spytał Krylcew.
— Nie, nie, ja to robię porządnie. Ona już czyściutka teraz. Weź ją — zwróciła się do Rancowej. — Ja pójdę pomódz Kasi i przyniosę pled Krylcewowi.
Rancowa wzięła dziewczynkę i tuliła do siebie z macierzyńską czułością jej białe, pulchne rączki. Posadziła ją na swych kolanach i dała kawałek cukru.
Marya Pawłowna wyszła, a po chwili do izby weszło dwóch ludzi z gorącą wodą i prowiantami.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autorów: Gustaw Doliński, Lew Tołstoj.