Znamię czterech/Rozdział IV
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Znamię czterech |
Wydawca | Dodatek do „Słowa” |
Data wyd. | 1898 |
Druk | Noskowski |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Eugenia Żmijewska |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron | |
Artykuł w Wikipedii |
Weszliśmy za Indyaninem na korytarz źle oświetlony. Otworzył drzwi w głębi na prawo; w świetle lampy ujrzeliśmy niewielkiego człowieka z dużą łysiną, okoloną wieńcem rudych włosów. Zacierał ręce ruchem nerwowym, rysy jego to układały się do uśmiechu, to do potwornego grymasu. Zwisająca dolna warga obnażała zęby zepsute, żółte, starał się je zasłonić, wodząc wciąż ręką po brodzie. Pomimo łysiny, wyglądał młodo, w istocie miał lat trzydzieści.
— Sługa uniżony miss Morston — powtórzył kilkakrotnie głosem ostrym, piskliwym. — Sługa uniżony. Proszę do mojego sanktuaryum. Malutkie, lecz umeblowane gustownie, oaza sztuki w tej hałaśliwej pustyni londyńskiej.
Zdumieliśmy, ujrzawszy apartament, do którego nas wprowadził. Sala umeblowana zbytkownie w tym nędznym domu robiła wrażenie brylantu, oprawnego w ołów. Ściany powleczone były wspaniałemi makatami, zawieszone cennemi obrazami w kosztownych ramach, na stołach ustawione wschodnie wazony i przepyszne bronzy. Dywan był tak miękki, że nogi tonęły w nim, jakby we mchu. Dwie skóry tygrysie, rzucone na ziemię i nargil, postawiony w rogu na macie, uzupełniały ten wschodni obraz. Od sufitu na niewidocznym złotym łańcuszku zwieszała się lampka w kształcie gołąbki, która, paląc się, roztaczała zapach aromatyczny.
— Nazywam się Tadeusz Sholto — rzekł mały jegomość, uśmiechając się słodko. — Pani jesteś naturalnie miss Morston, a ci panowie...
— To pan Sherlock Holmes, a to doktor Watson.
— Doktor? Doprawdy? — zawołał mały człowieczek z ożywieniem. — Czy pan ma ze sobą stetoskop? Czy wolno poprosić?... Czy byłbyś pan tak uprzejmy?... Obawiam się o swoją aortę i chciałbym zasięgnąć pańskiej rady...
Zbadałem jego serce, lecz nie znalazłem nic anormalnego, choć po drżeniu, wstrząsającem jego ciałem, stwierdziłem, że się czegoś boi.
— Wszystko funkcyonuje prawidłowo — orzekłem. — Możesz pan się nie obawiać.
— Daruje mi pani mój niepokój, miss Morston — rzekł wesoło — jestem trochę niezdrów, a oddawna doświadczam poważnych obaw. To też miło mi dowiedzieć się, że były bezpodstawne. Gdyby ojciec pani, miss Morston, leczył się był na chorobę serca, żyłby dotychczas.
Oburzyło mnie, że ten człowiek wyraża się tak lekko o przedmiocie tak bolesnym. Miss Morston zbladła śmiertelnie i osunęła się na fotel.
— Więc on już nie żyje! Przeczucia mnie nie zawiodły — szepnęła.
— Mogę pani udzielić wszelkich objaśnień w tym względzie — mówił mały jegomość — a co ważniejsza — dodał — mogę pani sprawiedliwość wymierzyć. I uczynię to, przysięgam, wbrew temu, co pani powie mój brat Bartłomiej. Rad jestem, że pani przyszłaś z przyjaciółmi, gdyż służyć będą nietylko jako eskorta, lecz za świadków tego, co pani wyjawię. Możemy się ułożyć zgodnie, bez niczyjej pomocy. Brat mój nie chciałby wytaczać tej sprawy publicznie.
Usiadł na nizkim fotelu i patrzał na nas, mrugając wilgotnemi oczyma.
— Co do mnie — rzekł Holmes — mogę pana upewnić, że cokolwiek nam pan wyjawisz, nie wyjdzie po za te ściany.
Skinąłem głową na znak, że i ja to potwierdzam.
— A więc wybornie — rzekł łysy człowiek. — Czy mogę państwa poczęstować tokajem? Nie mam innego wina. Czy pozwoli pani odkorkować butelkę? Nie. Czy pani znosi zapach wybornego tytuniu? Jestem trochę nerwowy, a nic mnie tak nie uspakaja, jak nargil.
Zapalił swój przyrząd, dym, sycząc, przechodził przez wodę różaną.
Siedzieliśmy wszystko troje w półkole, pośrodku usadowił się mały człowieczek.
— Przedewszystkiem muszę państwu powiedzieć — zaczął — że jestem bardzo wrażliwy i subtelny w swoich gustach. Otóż nic tak nie razi mojego poczucia estetycznego, jak widok policemana. Mam wstręt do wszelkiego brutalnego realizmu, bez względu na jego formę i nigdy nie wchodzę w tłum wulgarny. Jak państwo widzicie, otaczam się pewną wytwornością i mogę się nazwać przyjacielem sztuk pięknych. Jest to moja słabostka. Ten krajobraz wyszedł z pod pędzla Corota, oto jest utwór Salvatora Rosy, a to płótno malował Bouguereau. Przepadam za nowoczesną szkołą francuską.
— Daruje pan — przerwała miss Morston — ale przybyłam tu na pańskie wezwanie, dla dowiedzenia się o jakiejś tajemnicy. Późno już i chciałabym, aby ta nasza rozmowa skończyła się jaknajprędzej.
— Choćbym najzwięźlej rzecz przedstawił, to nie będzie pani mogła prędko do domu wrócić — odparł — gdyż musimy pojechać do Norwood, aby się zobaczyć z moim bratem Bartłomiejem. Pojedziemy razem i postaramy się go przejednać. Jest zły na mnie, że obrałem drogę działania, która mi się wydawała jedynie właściwą. Miałem z nim okropną scenę wczoraj wieczorem. Mój brat Bartłomiej jest straszny, gdy w złość wpadnie.
— Jeżeli mamy jechać do Norwood, to jedźmy zaraz — napomknąłem.
Słysząc to Tadeusz Sholto parsknął głośnym śmiechem.
— Nie, to niepodobna — oświadczył. — Wyobrażam sobie, jakby nas przyjął, gdybym państwa przywiózł znienacka. Nie, nie, naprzód muszę wam sytuacyę wyjaśnić. Przedewszystkiem zaznaczam, że w tej historyi jest dla mnie samego kilka punktów zupełnie niewyjaśnionych. Mogę więc tylko powtórzyć to, co wiem. Jak się domyślacie zapewne, mój ojciec był majorem Sholto, eks-wojskowym z armii indyjskiej. Przed laty jedenastu podał się do dymisyi i zamieszkał w Pondichery Lodge, w dzielnicy Upper Norwood. Poszczęściło mu się w Indyach, wracał ze znacznym kapitałem, wiózł ze sobą duże zbiory osobliwości i służbę indyjską. Kupił ten dom, umeblował go zbytkownie i osiadł tu z nami. Był wdowcem; mój brat bliźni Bartłomiej i ja byliśmy jedynemi jego dziećmi. Pamiętam, ile hałasu narobiło tajemnicze zniknięcie kapitana Morstona. Z gorączkowem zainteresowaniem czytywaliśmy szczegóły, podawane w dziennikach, albowiem kapitan był przyjacielem mojego ojca i rozprawialiśmy o tem zdarzeniu w jego obecności. Brał udział w naszej rozmowie, wyrażał swoje przypuszczenia; nie przyszło nam nawet na myśl, że posiada klucz do tej zagadki i że wie, co się stało z Arturem Morstonem.
„Wiedzieliśmy jednak, że majorowi Sholto grozi niebezpieczeństwo. Nie lubił wychodzić sam i za odźwiernych do
Pondichery Lodge przyjął dwóch znanych siłaczów cyrkowych, jeden z nich to Williams, który przywiózł państwa tutaj. Swego czasu był zapaśnikiem niezrównanym.
„Ojciec nie objaśniał nam powodu swoich obaw, zmiarkowaliśmy tylko, że nie znosi widoku ludzi o jednej nodze drewnianej. Pewnego dnia nawet strzelił do takiego kaleki, jak się okazało, Bogu ducha winnego kolportera. Musieliśmy zapłacić znaczną sumę, dla stłumienia awantury.
„Obaj z bratem przypuszczaliśmy, że to są poprostu dziwactwa, lecz dalsze wypadki wykazały, że byliśmy w grubym błędzie.
„Na początku 1882 r. ojciec otrzymał z Indyj list, który go przejął żywym niepokojem. Odczytując go przy śniadaniu, zemdlał; od owego czasu zdrowie jego, zawsze słabe, poniosło szwank znaczny. Nie wyjaśnił nam, o co chodziło w tym liście; widzieliśmy tylko, że był krótki i kreślony ręką niewprawną.
„Od roku ojciec uskarżał się na cierpienia wątrobiane. Po tem piśmie choroba przybrała groźniejsze rozmiary; wreszcie pewnego dnia, w kwietniu, oznajmiono nam, że niema ratunku i że ojciec pragnie nam coś wyjawić.
„Gdyśmy weszli do pokoju, siedział oparty na poduszkach i oddychał z trudnością. Kazał drzwi na klucz zamknąć, ujął nas obu za rękę i głosem wzruszonym opowiedział nam dziwną historyę. Postaram się ją powtórzyć.
„Jedno mi ciąży na sumieniu w tej ostatniej chwili — mówił — a mianowicie moje postępowanie z córką tego nieszczęśliwego Morstona. Przeklęte skąpstwo, moja główna wada, sprawiło, żem zatrzymał część skarbu, przypadającą jej w udziale. A jednak sam nie korzystałem nigdy z niego, albowiem skąpstwo jest namiętnością niedorzeczną i ślepą; posiadanie tego skarbu sprowadziło mi tylko noce bezsenne i ustawiczne obawy. Nie mogłem jednak pogodzić się z myślą, że trzeba połowę oddać. Obejrzyjcie ten naszyjnik z pereł. Leży przy buteleczce z chininą. Wyjąłem go ze szkatułki z zamiarem przesłania go miss Morston, ale nie mogłem się na to zdobyć. Moi synowie, podzielcie się z nią rzetelnie. Lecz nic jej nie posyłajcie, dopóki ja będę żył. Wszak ludzie wracają do zdrowia po gorszych dolegliwościach, niż moje.
„A teraz wam opowiem, jak umarł kapitan Morston. Od lat wielu był chory na serce, ukrywał to przed wszystkimi, ja tylko wiedziałem o tej chorobie.
„Podczas naszego pobytu na wyspach Audaman i skutkiem dziwnych okoliczności, obaj weszliśmy w posiadanie wielkiego skarbu. Przywiozłem go ze sobą do Anglii; natychmiast po przybyciu do Londynu Morston przyszedł tu, aby się o niego upomnieć. Przybył pieszo z dworca kolejowego, wprowadził go tutaj stary i wierny Sal-Chowdar, który już nie żyje. Nie mogliśmy jednak zgodzić się w kwestyi podziału, doszło niebawem do sprzeczki. Nagle Morston, w porywie gniewu, zerwał się, przyłożył rękę do serca, zbladł okropnie i padł na ziemię, raniąc sobie głowę o róg skrzyni okutej, zawierającej nasze skarby. Rzuciłem się, aby go podnieść, lecz, niestety, spostrzegłem, że już nie żyje.
„Przez chwilę stałem oszalały, nie wiedząc, co począć. Chciałem wzywać pomocy, lecz przyszło mi na myśl, że mogę być posądzony o morderstwo.
„Ta śmierć po kłótni i rana w czole zwracałyby na mnie podejrzenia. Przytem śledztwo wykryłoby okoliczności, odnoszące się do skarbu, a chciałem tego uniknąć.
„Morston powiedział mi, że nikt nie wie, gdzie się udał. A zatem odnalezienie było trudnem.
„Gdym tak myślał, ujrzałem na progu Sal-Chowdara. Wszedł po cichu i drzwi na klucz zamknął.
„— Niech się Sahib nie boi — rzekł — nikt nie będzie wiedział, że to ty go zabiłeś. Ukryj trupa.
„— Ależ ja go nie zabiłem — rzekłem przerażony.
„— Słyszałem wszystko, Sahib — odparł — słyszałem kłótnię, a potem uderzenie. Ale ja mam pieczęć na ustach. Wszyscy w domu śpią. Zakopiemy go razem.
„Te słowa położyły kres moim wahaniom. Jeżeli mój własny sługa nie wierzył w moją niewinność, jakże mogłem się spodziewać, że przekonam o niej dwunastu głupich sędziów przysięgłych?
„Nie tracąc więc chwili, przy pomocy Sal-Chowdara ukryłem zwłoki. W kilka dni potem wszystkie gazety londyńskie rozpisywały się o tajemniczem zniknięciu kapitana Morstona.
„Nie mogę sobie darować jednej rzeczy, a mianowicie, żem ukrył nietylko zwłoki, ale i skarb również, żem zatrzymał część przypadającą na Morstona, jak gdyby była moją własną.
„Dziś żałuję tego serdecznie i pragnę złe naprawić. Przyłóż ucho do moich ust, powiem ci: skarb jest ukryty...
„W chwili tej właśnie twarz mojego ojca wykrzywiła się bolem śmiertelnym, oczy rozwarły się szeroko, zęby zgrzytnęły, zawołał głosem strasznym:
„— Nie wpuszczajcie go! Na miłość Boską, nie wpuszczajcie!
„Odwróciliśmy się obaj do okna i wśród mroku ukazała nam się twarz spłaszczona o szybę.
„Za oknem stał człowiek z długą brodą i niesforną czupryną, z oczu jego biła dzika nienawiść i okrucieństwo. Obaj z bratem rzuciliśmy się do okna, lecz zjawisko znikło.
„Gdyśmy powrócili do ojca, głowa zwisła mu już na piersi, oddech zamarł.
„Tegoż wieczora przeszukaliśmy cały ogród, lecz nie było ani śladu strasznego człowieka. Na trawniku pod oknem dostrzegliśmy tylko odbicie jednej nogi.
„Gdyby nie ten ślad, moglibyśmy przypuszczać, że ta dzika twarz była wytworem naszej wyobraźni. Niebawem jednak przekonaliśmy się dowodnie, że coś się koło nas knuje; nazajutrz rano znaleziono otwarte drzwi od pokoju, w którym leżał nieboszczyk, wszystkie meble były poprzestawiane, na piersiach zmarłego przypięto papier z napisem: „Znamię czterech.“
„Co znaczyły te słowa? Kto tu był wśród nocy? Do dziś dnia nie dowiedzieliśmy się o tem. O ile można było stwierdzić, nic nie ukradziono, choć wszystko w pokoju było poprzewracane do góry nogami.
„Obaj z bratem tłómaczyliśmy sobie obawy ojca tem dziwnem zjawiskiem, które mu się ukazało w ostatniej chwili jego życia, ale kto to był, pozostało dla nas zagadką nierozstrzygniętą.“
Mały człowieczek umilkł, zapalił znowu nargil i przez chwilę pogrążył się w zadumie.
Byłem wzruszony tem opowiadaniem; przy wzmiance o śmierci kapitana Morstona, spojrzałem na jego córkę i dostrzegłem na jej twarzy bladość śmiertelną. Nalałem jej wody szklankę, wypiła, spoglądając na mnie z wdzięcznością.
Sherlock Holmes siedział rozparty i udawał, że nic nie widzi i nie słyszy, wiedziałem jednak, co się ukrywa pod temi pozorami obojętności. Nie dalej niż dziś rano uskarżał się na brak wrażeń, na jednostajność życia; teraz musiał być zadowolony, gdyż staliśmy wobec trudnego problematu. Trzeba było nielada przenikliwości, aby go rozstrzygnąć.
Pan Tadeusz Sholto spojrzał na każdego z nas kolejno, aby się przekonać, jakie słowa jego zrobiły na nas wrażenie i ciągnął dalej:
— Obaj z bratem byliśmy mocno zaciekawieni tym skarbem i postanowiliśmy go odnaleść. Przekopaliśmy cały ogród wzdłuż i wszerz, lecz bez żadnego skutku. O bogactwie skarbu mogliśmy wnosić z pereł naszyjnika. Ten naszyjnik stał się powodem sprzeczki. Perły miały wielką wartość i brat mój nie chciał się ich pozbywać, gdyż, mówiąc między nami, Bartłomiej odziedziczył główną wadę ojca. Dla upozorowania swej chciwości wmawiał we mnie, że jeśli oddamy naszyjnik, wznieci to ludzkie domysły i gawędy i może nam wiele przykrości sprowadzić. Tyle jednak wskórałem, że mi pozwolił odszukać adres miss Morston i przesyłać jej po jednej perle w pewnych odstępach czasu.
— To myśl zacna — dziękuję panu za nią serdecznie — rzekła panienka.
Mały człowieczek złożył ręce, jak do modlitwy.
— Byliśmy tylko depozytaryuszami połowy skarbu — odparł — tak przynajmniej zapatruję się na tę sprawę, choć Bartłomiej jest innego zdania. To, co nam major zostawił, przedstawia i bez tego znaczną fortunę. Nie żądałem większej. Zresztą nie chciałem krzywdzić kobiety. Bądź co bądź, rozterka pomiędzy nami z tego powodu tak się zaostrzyła, że uznałem za stosowne opuścić Pondichéry Lodge i wraz z Williamsem i starym Kilmutgar zamieszkałem tutaj. Życie płynęło mi tu spokojnie i cicho, gdy nagle wczoraj dowiedziałem się, że skarb został odnaleziony. W tejże chwili porozumiałem się z miss Morston. Teraz należy nam udać się do Norwood i upomnieć się o należną nam cząstkę. Już wczoraj uprzedziłem brata o naszem przybyciu. Nie jesteśmy zbyt pożądani, ale bądź co bądź nas przyjmie.
Tadeusz Sholto umilkł; nie odzywaliśmy się także, rozważając nad nowemi komplikacyami tej sprawy; pierwszy zabrał głos Sherlock Holmes.
— Postąpiłeś pan bardzo rzetelnie — oświadczył. — Może za powrotem zdołamy wyświetlić ciemne punkty tej sprawy. Ale, jak słusznie zauważyła miss Morston przed chwilą, późno już i trzeba się śpieszyć z przeprowadzeniem śledztwa.
Nasz nowy znajomy odstawił nargil, wyjął z szafy palto watowane z barankowym kołnierzem, zapiąwszy go pod samą szyję, mimo ciepłego powietrza, wsunął na głowę filcowy kapelusz z zausznicami po obu stronach twarzy, tak, iż widać było tylko nos śpiczasty i usta wykrzywione.
— Jestem bardzo słabowity — tłómaczył się, wskazując nam drogę — muszę zachowywać wszelkie ostrożności.
Przed bramą stała dorożka. Wszystko było widocznie przygotowane, gdyż nie czekając na adres, woźnica ruszył natychmiast. Jechaliśmy szybko. Tadeuszowi Sholto nie zamykały się usta. Mówił głosem piskliwym, zagłuszającym turkot powozu.
— Bartłomiej jest rozumny — prawił. — Nie domyślicie się państwo, jakim sposobem skarb odnalazł. Po skopaniu całego ogrodu, brat mój doszedł do przekonania, że skarb musi się ukrywać w domu. Sporządził plan dokładny i przekonał się, że wysokość zewnętrzna gmachu równa się 74 stopom, zaś wewnętrzna, po uwzględnieniu grubości posadzki, którą zbadał sondą, wynosi zaledwie stóp 70. Zatem brakło 4 stóp, które mogły się odnaleźć jedynie u szczytu budynku. Przewiercił otwór w suficie pokoju, który mu służy za laboratoryum, a znajduje się na ostatniem piętrze pod dachem i odszukał strych zupełnie nieznany. Tu w kufrze skarb się ukrywał. Brat mój spuścił go przez otwór i ustawił w swojem laboratoryum. Twierdzi on, że zawarte w kufrze drogie kamienie przedstawiają wartość dziesięciu milionów conajmniej.
Usłyszawszy taką cyfrę, spojrzeliśmy po sobie ze zdumieniem.
A więc miss Morston, po otrzymaniu przypadającej na nią części, z ubogiej nauczycielki stanie się odrazu najbogatszą dziedziczką w Anglii. Powinienem był ucieszyć się tem ze względu na nią, lecz przyznaję, że ta wieść zraniła mnie boleśnie.
Szepnąłem kilka słów powinszowania, lecz wypowiedziałem je z głową zwieszoną i bez zapału.
Nasz towarzysz paplał bezustannie; skończywszy opowieść o skarbie, opowiadał nam o swoich cierpieniach, o objawach rozmaitych chorób, błagał mnie, abym mu wskazał działanie i skład chemiczny rozmaitych eliksirów, któremi miał kieszenie zapełnione.
Mam nadzieję, że nie zapamiętał moich objaśnień w tym względzie. Holmes twierdzi, że go ostrzegałem, aby nie zażywał więcej, niż dwie krople oleju rycinowego, zalecając mu przytem strychninę w dużych dawkach.
Bądź co bądź rad byłem, gdy dorożka stanęła i woźnica drzwiczki otworzył.
— Jesteśmy w Pondichery Lodge, miss Morston — oświadczył Tadeusz Sholto i pomógł jej wysiąść.