Zolojka/Rybacka pasja
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Zolojka |
Druk | Księgarnia św. Wojciecha. |
Miejsce wyd. | Poznań - Warszawa - Wilno -Lublin |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Edward Kunsztowny zgryzł się niemało ucieczką genjalnego szewieca, którego, prawdę mówiąc, sam był we wsi osadził, ale choć pomstował niesłychanie i krzyczał, że bialce oszusta trzeba powiedzieć „Rrrrrrraus”, w głębi duszy tak straszną mściwością bynajmniej nie pałał, niczyjej krwi nie łaknął, jako człowiek doświadczony niejedno rozumiał i wybaczał, więc choć się szewiecowi (nieobecnemu) odgrażał, że jak go spotka w Gduńsku (do którego się wcale nie wybierał i w którym był ostatni raz Bóg wie kiedy), że go żywcem rozszarpie, z pewnością, spotkawszy go, nietylko nie wywarłby na nim żadnej zemsty, lecz postawiłby mu niejednego „jednego”, aby się dowiedzieć, co się dzieje tak z genjalnym wynalazcą, jak i jego genjalnym wynalazkiem.
Została mu tylko w duszy jakaś nieokreślona żałość, coś w rodzaju choroby, którą jednak znosił cierpliwie, nie narzekając, lecz wzdychając pokornie i przy słowach modlitwy „i odpuść nam nasze winy, jako i my odpuszczamy naszym winowajcom” stale myśląc o nieuczciwym szewiecu.
Pewnego poranku zjawiła się w domu Edwarda Kunsztownego kuzynka jego żony z Chałup, skąd Edwardowa pochodziła i gdzie miała dom po rodzicach. Wyszedłszy wraz z siostrą zamąż i zamieszkawszy w domu męża, pozwoliła za jego zgodą ubogiej a bezdomnej kuzynce, wdowie z kilkorgiem dzieci, w domu po rodzicach zamieszkać. Biedna kobieta skorzystała z jej pozwolenia w ten sposób, że zaczęła uważać dom za swoją własność, a wynajmując na lato pokoje letnikom, ani nawet nie pomyślała o tem, aby dochodem podzielić się z prawowitemi właścicielkami domu, słowem na cudzym majątku rządziła się jak szara gęś.
Trwało to kilka lat, aż wreszcie doprowadziło do procesu.
Proces ten, mający wszelkie prawne uzasadnienie, usprawiedliwiony był jeszcze i tem, że stary Edward, nie wyjeżdżający już na rybołówstwo, bardzo potrzebował gotówki na rozbudowę domu, która dałaby mu w lecie większy dochód z letników, zaś szwagier jego był tak biedny, iż każda suma była dla niego darem Bożym.
I otóż teraz, „zwyciężona prawem” niedoszła przywłaścicielka domu żony Edwarda Kunsztownego, skazana przez sąd na natychmiastowe opuszczenie nieswojej chałupy, przed świtem wstawszy, pieszo przywędrowała do Jastarni i ze łzami w oczach błagała o zmiłowanie i miłosierdzie.
Dzień był słoneczny, ale trochę mroźny, kobieta była dość kiepsko ubrana, więc Edwardowa, choć była na nią „rozguerzona” za ten cały proces, dała jej gorącej kawy, chleba i przysmażonej słoniny.
Kuzynka jadła, płacząc rzewnie. Cóż teraz z sobą i dziećmi pocznie, gdzież się podzieje!
Edwardowa słuchała jej ze współczuciem, sama nie wiedząc, co teraz ta wdowa z dziećmi i ze sobą zrobi, ale sprawa o dom była wygrana, sąd jej i siostrze prawo do budynku przyznał, Edwardek potrzebuje pieniędzy na rozszerzenie domu, no a siostra...
Dlatego nic nie mówiła, lecz czekała na męża, który pojechał po drzewo do lasu.
Edwardek wrócił z lasu zmęczony, różowy z zimna i głodny. Uprzejmie i łaskawie przywitawszy się z kuzynką żony, przedewszystkiem zażądał jeść. Żona podała mu obfite śniadanie, do którego zasiadł w towarzystwie sześcioletniego Eryka, swego stałego towarzysza podczas wycieczek do lasu.
— A Emilce dałaś co zjeść? — zwrócił się do żony, ruchem głowy wskazując jej kuzynkę.
— Ja już jestem najadła, — oświadczyła kuzynka.
— To jest dobrze, osobliwie! — pochwalił Edward. — Jo, czlowiek nie najadły ma glupi rozum.
I najspokojniej jadł dalej, lepsze kęsy podsuwając synowi, a swojemi dzieląc się z psem.
Mogłoby się zdawać, że zupełnie nie wiedział, poco kuzynka żony do nich przyszła, tak był pogodny, spokojny i grzeczny. Dlatego babina ze łzami w oczach zaczęła mu opowiadać o swem zmartwieniu i nieszczęściu, narzekając na swą ciężką dolę i płacząc nad tem, że jeśli ją z domu jego żony wyrzucą, dzieci pomarzną, bo będą musiały spać pod gołem niebem, w chałupach miejsca niema, prócz tego, jeżeli się ludzie dowiedzą, że ona nie ma prawa wynajmowania mieszkania na lato, to nikt jej nie da nic na borg i wraz z dziećmi będzie musiała z głodu umrzeć.
Było w tem dużo przesady i Edward Kunsztowny o tem wiedział. Mimo, że na Rybakach niema żadnych filantropijnych organizacyj, nikt tam nigdy z głodu nie umarł, ani na mrozie nie zamarzł. Ci chrześcijanie nie potrzebują organizacji na to, aby pomagać bliźnim w potrzebie. W każdym razie jednak położenie kuzynki żony było bardzo ciężkie i to Edward Kunsztowny rozumiał doskonale. Wyrzucić ich z domu — staną się z nich sztrece.
Słońce świeciło okrutnie ładnie, w ciepłym pokoju wiejąca za oknami „norda” przyjemnie śpiewała, więc Edwardek spokojnie słuchał, co mu kobiecina ze łzami w oczach opowiadała — i rozmyślał.
Najadłszy się dosyta, legł na łóżku i słuchając, rozmyślał dalej.
Trwało to tak długo, aż wreszcie kobieta wyczerpała cały swój zasób słów i tylko cicho płakała.
Słychać było jej zrezygnowane pociąganie nosem, żałosne westchnienia i ciche pogwizdywanie garnków w kuchni.
Wtedy weszła do pokoju Edwardowa i na nowo wszczęła rozmowę.
Edward słuchał dłuższy czas, aż wreszcie odezwał się do kuzynki żony:
— To, coś nam, Milka, zrobiła, nie było od ciebie ladnie. Żona pozwoliła ci w swym domu mieszkać, a ty za to chcialaś jej dom zabrać. Jest to wdzięczność? Nei, to jest niewdzięczność. I za to zostałaś ukarana, za to przed wszystkimi zrobili ci w sądzie wstyd i kazali ci z domu się wynieść.
Milka słuchała, chlipiąc z pokorną skruchą, ale nie bez jakiejś nieokreślonej nadziei.
— Teraz musisz iść z domu precz, a dokąd w zimie z dziećmi pójdziesz? Nie masz ani bulwy, ani węgla dość, ani detków... Tak cię Pan Bóg ukarał za twoje grzechy, osobliwie!...
Tu Edward pociągnął nosem i z żałością pomyślał o krzywdach, jakie go spotkały. Szewiec z Gdańska, teraz ta kobieta...
Ogarnął go niewysłowiony smutek połączony z łagodną, słodką pokorą.
— Jabym ci mógł kazać iść z budynku precz, ale ja tego nie zrobio — mówił dalej z pewną melancholją w głosie. — Ja mam dach nad głową, mam swój dom i szwagrowa, choć niebogata, także ma gdzie mieszkać... A ty nie masz nic... Dlatego, choć ja mam prawo powiedzieć ci: — Idź precz! — bo mi to prawo dał sprawiedliwy sąd, i choć ty okazałaś nam niewdzięczność, ja ci tego nie powiem, ale pozwalam ci mieszkać dalej w domu żony i nie wypędzam cię... Sąd powiedział, że dom nie jest twój jak ty chciałaś, tylko żony i jej siostry... Tak jest, sprawiedliwie... A teraz możesz w tym domu mieszkać dalej.
Tu Edward z przyjemnością pomyślał, że na polu jest „norda” i mrozik a w pokoju ciepło, on zaś syty, leży na pierzynie i grzeje się po wycieczce do lasu, krowę ma i świnię zabitą. I nie jakaś wyższa szlachetność, lecz zwykła ludzkość przemówiła przez niego, gdy rzekł:
— Jo, osobliwie, każdy człowiek musi doch mieć dach nad głową!
To rzekłszy — chrapnął.
Edwardowa bez szemrania wyrok ten uznała i kuzynka, jeszcze raz napojona kawą, z radością w sercu powędrowała do Chałup.
Koło południa Edward wstał i poziewając potężnie wyszedł przed dom.
Stał, przyglądając się, jak chorągiewka na wieży kościelnej fruwa i kombinując wiatr, trochę przytem znudzony, jako że żona poszła odprowadzić kuzynkę, skutkiem czego nie miał z kim mówić.
Stojąc tak przed swym budynkiem i czekając na sposobność pogawędki, trochę nieswój i nie w humorze, z przyjemnością przyglądał się igraszkom Morzka, kundysa, który mu został po letnikach. Pieska tego, nieznośnego, łaciatego zarozumialca, bardzo lubiał i choć na niego często krzyczał, a nieraz zabierał się do bicia, w rzeczywistości do tego stopnia podziwiał jego odwagę i zuchwalstwo, że mu na wszystko pozwalał.
Tak więc nie bez przyjemności przyglądał się figlom Morzka z Erykiem, gdy nagle ujrzał coś, co serce jego napełniło zgrozą.
Oto mały Eryk, który również bardzo Morzka kochał, bawił się z nim tak, że drażniąc go, podsuwał mu pod pysk swą czapkę, a gdy pies wbił w nią zęby, Eryk szarpał nią i wydzierał mu ją ku wielkiemu zadowoleniu psiaka, który targał sukno z całą rozkoszą, młodemi zębami wydzierając z niego ogromne strzępy.
A była to mucka „okrutnie śliczna i ladna”, a którą Edward Kunsztowny własnoręcznie uszył synowi w długie wieczory jesienne z manszestru, pozostałego mu ze starych buksów.
Przez jakiś czas przyglądał się temu urąganiu swej pracy z chłodną urazą. Potem przyszło mu na myśl, że jednak chłopak postępuje niewłaściwie i że nie można mu na to pozwalać.
— Co ty robisz Eryku — zawołał. — Czy ja zrobiłem ci czapkę poto, żeby ją szczerz zjadł? Pylesa!
Chłopak nieufnie zbliżył się do ojca, którego jasne oczy zaczynały niesamowicie gorzeć.
— Co ty robisz, Eryku! — wołał drżącym ze złości głosem. — Szczerza czapką karmisz? A kto ci tę czapkę zrobił? Kupiłeś ją? Od kogo ją masz dostaną, ty łajdaku?
Tu stary wziął chłopca za rękę.
Serce jego przepełnione było goryczą niewypowiedzianą i żalem, który z każdą chwilą przechodził w coraz większy gniew.
— Ja ci pokażę, co to znaczy szczerzowi dawać czapkę do jedzenia — mówił, potrząsając rączką chłopca, którego usteczka zaczynały się boleśnie wykrzywiać, bo tatk ściskał jego rękę coraz silniej. — Ty zobaczysz! Ty dostaniesz bicie!
Chłopak zaczął ryczeć. Tatk kochał go i on kochał tatka, ale czasem wskutek jakiegoś nieporozumienia tatk rżnął skórę, a wtenczas było bardzo źle.
Podrażniony płaczem chłopca tatk wciągnął go do kuchni i wydarłszy mu z rąk podartą przez psa czapkę, zaczął krzyczeć:
— Z własnych starych buksów uszyłem ci tę muckę, sam ja uszyłem ci ją tak okrutnie ladnie, że każdy pochwalić musiał, a ty co z nią uczyniłeś?
Chłopak milczał. Jego wielkie, szafirowe oczy były pełne łez. Co miał mówić? Wszakże tatk sam widział, co on „uczynił”, na co zresztą sam niejednokrotnie patrzył.
— Uszyłem ci taką muckę, jakiej żaden król nie miał, a ty ją szczerzowi daleś zjeść? — krzyczał coraz głośniej rozgniewany Edward. — A co ty teraz na głowę obujesz? Zima już, będziesz teraz z bosą głową chodzil? Ja cię rozszarpio, ja cię zabijo!
Wygłaszając ten srogi monolog, Edward szukał gorączkowo lejpra, który tak rybakom, jak i marynarzom od wieków służy za narzędzie kary. Znalazłszy linę, nagle zmienił zdanie.
— Ja cię powieszo! — oświadczył dziecku.
Edward Kunsztowny był człowiekiem bardzo dobrym, ale nadzwyczajnie uczuciowym. Prawda, że widok poszarpanej przez psa czapki rozgniewał go, rozumiał jednak dobrze, iż to głupota dziecka. Z urazy do świata, z żalu do genjalnego szewieca i z gniewu postanowił chłopca ukarać, co zresztą było zupełnie słuszne, bo chłopak powinien za lekkomyślne zniszczenie drogocennej czapki ponieść karę, ale Edward karać nie lubiał, skutkiem czego konieczność karania doprowadzała go do wściekłości.
Tak też teraz zmuszony do ukarania synka coraz więcej rozjątrzał się i tracił panowanie nad sobą.
— Ty niczego nie uszanujesz! — krzyczał na chłopca. — Ty wszetko zmarnujesz! Ale ja cię tego oduczę! Ja cię tu na kawałki potargam! Ja cię zabijo!
Chłopak płakał, a stary, widząc to, sierdził się coraz więcej.
A wówczas starego porwała pasja, ta wściekła pasja rybacka, która jak „tamcza” nagle wszystko przesłania czarną mgłą.
— Ja cię powieszo! — krzyknął naraz, już nieprzytomny z gniewu. — Ja cię powieszo!
To mówiąc, przeciągnął przez belkę linę, i zaczął wiązać na niej pętlę dla syna.
I kto wie, na czemby się skończyło, gdyby nie pan Tomasz, który, zamówiwszy u Edwarda Kunsztownego fotel, przyszedł dowiedzieć się, co się z tym sprzętem dzieje.
Eryk nie został tym razem powieszony, zato przez dwie godziny musiał odmawiać klęcząco modlitwy, co mu doskonale wpłynęło na sumienie, a także na wyrobienie pamięci.