Czterdziestu pięciu/Tom I/IV

<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Czterdziestu pięciu
Wydawca Józef Śliwowski
Data wyd. 1893
Druk Piotr Noskowski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Les Quarante-Cinq
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Rozdział IV.
Loża Jego królewskiej mości Henryka III-go na placu Grève.

Gdybyśmy teraz udali się tą zaludnioną ulicą cyrkułu świętego Antoniego, aż na plac Grève, gdzie się ona kończy, spotkalibyśmy w tłumie wielu naszych znajomych; lecz podczas gdy wszyscy ci biedni mieszczanie, mniej rozsądni niż Robert Briquet, oddalali się wzajem potrącani, popychani, kaleczeni, my, korzystając z przywileju, jaki nam nadają skrzydła historyka, przenieśmy się raczej na sam plac, a skoro jednym rzutem oka ogarniemy całą widownię, cofnijmy się na chwilę ku przeszłości, abyśmy przypatrzywszy się wrażeniu, zgłębić mogli jego powody.
Wyznać można, iż kura Friard miał słuszność, gdy przynajmniej na sto tysięcy obliczał widzów, zbierających się na placu Grève i jego okolicach, dla przypatrzenia się nastąpić tam mającej scenie.
Cały Paryż wyznaczył był sobie schadzkę przy ratuszu, a Paryż jest bardzo słowny.
Nie zaniedbuje on żadnej uroczystości, a to była uroczystość nadzwyczajna, bo śmierć człowieka, który umiał obudzić tyle namiętności, któremu jedni złorzeczyli, a którego inni chwalili, wszyscy zaś po większej części żałowali.
Widz, który się dostał na plac, albo wybrzeżem obok szynku pod wyobrażeniem Panny Maryi, albo też wejściem od strony placu Beaudoyer, najprzód spostrzegł na placu Grève łuczników sędziego kryminalnego Tanchou, i mnóstwo szwajcarów i szwoleżerów, otaczających małe rusztowanie, o cztery stopy nad ziemię wzniesione.
Rusztowanie to tak nizkie, bo widzialne tylko dla osób, co je otaczały, lub tych, które szczęśliwym trafem dostały miejsce w oknach, oczekiwało na grzesznika, od rana wydanego w ręce mnichów, któremu, jak się energicznie wyrażało pospólstwo, przygotowano konie do wielkiej podróży.
W rzeczy samej, pod gankiem domu, pierwszego od ulicy Mouton, stały cztery silne konie, z wyniosłym grzbietem i białą grzywą, niecierpliwie tratując ziemię kopytem i gryząc się wzajem, rżąc z wielkim przestrachem kobiet, które dobrowolnie sobie to miejsce obrały, lub też, które tam gwałtem popchnięto.
Były to konie zupełnie świeże, bo po trawiastych równinach ojczystej krainy swojej, zaledwie przypadkowo unosiły niekiedy na szerokich krzyżach pucołowate dziecię wieśniaka, późno, o zachodzie słońca, z pola wracającego.
Lecz, oprócz próżnego rusztowania, oprócz rżących koni, spojrzenia tłumu najchętniej zwracały się na główne okno ratusza, wybite czerwonym i złocistym aksamitem i na balkon, na którym rozesłano również aksamitny kobierzec, zdobny królewskiemi herby.
To okno było lożą królewską.
Wpół do drugiej wybiło na wieży Ś-go Jana, gdy to okno podobne do ram jakiego obrazu, napełniło się osobami, wspartemi na jego framudze.
Najprzód ukazał się tam król Henryk III-ci, blady, prawie łysy, chociaż w owej epoce miał dopiero lat trzydzieści trzy, do trzydziestu pięciu.
Oczy jego, zapadłe w ciemne doły, a usta nerwowym kurczem ściągane, ciągle drgały.
Wszedł ponury, z osłupiałym wzrokiem, zarazem majestatyczny i chwiejący się, dziwny w swej postawie, dziwny w chodzie, raczej cień niż istota żyjąca, raczej mara niż król: a zawsze jako niepojęta i niezrozumiała tajemnica dla poddanych, którzy na jego widok nie wiedzieli czy mają wołać: niech żyje król! czy też modlić się za jego duszę.
Henryk miał na sobie czarny, z czarnemi ozdobami kaftanik; nie widać na nim było ani orderów, ani drogich kamieni; jeden tylko brylant błyszczał u jego beretu, przytrzymując trzy krótkie fryzowane pióra.
Na lewej ręce trzymał małego, czarnego pieska, którego mu przysłała z więzienia Marya Stuart, i na którego jedwabistym włosie odznaczały się królewskie palce delikatne i białe jak alabaster.
Za nim postępowała Katarzyna Medicis, już wiekiem pochylona, gdyż królowa matka w owej epoce mogła liczyć lat około sześćdziesięciu siedmiu, jednak głowę niosła prosto i mocno, a z pod brwi, z przyzwyczajenia zmarszczonej, ciskała ostre spojrzenia, chociaż mimo tych spojrzeń, w wiecznej żałobie, wyglądała zawsze blada i zimna jak posąg.
Jednocześnie ukazała się łagodna i melancholijna twarz królowej Ludwiki Lotaryńskiej, małżonki Henryka III-go, na pozór nic nie znaczącej, ale w istocie wiernej towarzyszki jego niespokojnego i nieszczęśliwego życia.
Królowa Katarzyna Medycejska, szła na tryumf.
Królowa Ludwika była obecna straceniu.
Król Henryk robił na tem interes.
Ten potrójny odcień można było wyczytać na wyniosłem czole pierwszej, na uległych rysach, drugiej i na pochmurnem, znudzonem obliczu trzeciego.
Za ukoronowanemi osobami, których bladość i milczenie lud podziwiał, postępowali dwaj przystojni młodzieńcy; jeden z nich miał zaledwie lat dwadzieścia, drugi, najwyżej dwadzieścia pięć.
Trzymali się pod ręce, chociaż etykieta zabrania, aby wobec królów, podobnie jak w kościele wobec Boga, czegokolwiek się trzymano.
Uśmiechali się, młodszy z niewypowiedzianym smutkiem, starszy z czarownym wdziękiem, obaj byli przystojni, słuszni, słowem bracia.
Młodszy nazywał się Henryk de Joyeuse, hrabia du Bouchage; starszy zaś, książę Anna de Joyeuse.
Niedawno jeszcze znano go u dworu pod nazwiskiem d’Arques; lecz król Henryk, który go lubił bardziej niż cokolwiek bądź na świecie, przed rokiem mianował go parem Francyi, a wice-hrabstwo de Joyeuse wyniósł do godności księztwa.
Lud nie czuł dla tego ulubieńca nienawiści? jaką niegdyś żywił dla Maugirona, Quelusa i Schomberga, nienawiści, którą sam tylko d’Epernon odziedziczył.
Henryk poważnie i bez uśmiechu, pozdrowił tłumy, poczem pocałował w łeb pieska.
I, obróciwszy się do młodzieńców — rzekł do starszego:
— Oprzyj się o obicie, Anno; stojąc zmęczysz się, bo to może długo potrwa.
— Tak sądzę — przerwała Katarzyna — długo a dobrze, Najjaśniejszy panie.
— Sądzisz więc matko, że Salcède mówić będzie?... — zapytał Henryk.
— Mam nadzieję, że Bóg ześle to upokorzenie na nieprzyjaciół naszych. Powiadam, naszych, bo są to i twoi nieprzyjaciele, córko — dodała zwracając się ku królowej, która zbladła i wzrok łagodny w ziemię utkwiła.
Król powątpiewająco kiwnął głową.
I znowu zwracając mowę do księcia de Joyeuse, i spostrzegając, że ten stoi mimo wezwania, rzekł:
— No, Anno, uczyń jak powiadam; oprzyj się o ścianę, albo o mój fotel.
— W istocie Wasza królewska mość zbyt łaskawa — odpowiedział młody książę — ale ja wówczas dopiero korzystać z pozwolenia będę, gdy się naprawdę zmęczę.
— Lecz my tak długo czekać nie będziemy, nieprawdaż, bracie?... — po cichu rzekł Henryk.
— Bądź spokojny — odparł Anna — raczej oczami aniżeli głosem.
— Mój synu — odezwała się Katarzyna — co to za zgiełk tam na rogu wybrzeża?
— Co za przenikliwy masz wzrok! moja matko; tak jest, w istocie mniemam, że słusznie mówisz... O! ja nie dojrzę tak daleko, chociaż jeszczem nie stary!
— Najjaśniejszy panie — swobodnie przerwał Joyeuse — ten zgiełk pochodzi ztąd, że kompania łuczników usuwa pospólstwo z placu. Skazany zapewne już przybywa.
— Jak to pochlebnie dla królów patrzeć na ćwiartowanie człowieka, w którego żyłach płynie również kropla krwi królewskiej!... — rzekła Katarzyna.
I to mówiąc spojrzeniem swojem przeszywała Ludwikę.
— O! pani, przebacz, ale oszczędzaj mię — z ukrywaną nadaremnie rozpaczą odparła młoda królowa — nie, ten potwór nie należy do mojej rodziny, i pani tego powiedzieć nie chciałaś.
— Zapewne, że nie — wtrącił król — i aż nadto pewien jestem, że matka moja nie to powiedzieć chciała.
— Ale owszem!... — cierpko rzekła Katarzyna — on należy do Lotaryńczyków, a Lotaryńczycy są to twoi, moja pani; tak przynajmniej mniemam. Salcède zatem jest twój powinowaty, a nawet dosyć blizki.
— Raczej — przerwał Joyeuse ze szlachetnem oburzeniem, jakie wyłącznie znamionowało jego charakter i jakie zwykle okazywał w każdej okoliczności, osobie która je wywołała, nie zważając bynajmniej kto jest tą osobą; raczej może powinowatym pana Gwizyusza, lecz wcale nie królowej Francyi.
— A! jesteś pan tutaj, panie de Joyeuse?... — z nieopisaną dumą rzekła Katarzyna, upokorzeniem płacąc za zaprzeczenie. A! pan tutaj? Nie widziałam pana.
— Jestem pani, nietylko za przyzwoleniem, ale nawet z rozkazu monarchy — odparł Joyeuse, wzrokiem badając Henryka. Nie zbyt to przyjemna rzecz patrzeć na ćwiartowanie człowieka, dlatego też na podobne widowisko tylko z musu przybyłem.
— Pani, Joyeuse ma słuszność — powiedział Henryk — nie chodzi tu ani o Lotaryńczyków, ani o Gwizyusza, ani nadewszystko o królowę; chodzi tu tylko o to, aby patrzeć na rozszarpanie pana de Salcdèe, to jest mordercy, który chciał zabić brata mojego.
— Dzisiaj, jak widzę, nie mam szczęścia — odrzekła Katarzyna, nagle ustępując, bo na tem zależała zręczna jej taktyka — pobudzam moję córkę do płaczu i Boże przebacz! pana de Joyeuse do śmiechu.
— A! pani — zawołała Ludwika, chwytając ręce Katarzyny — czyż podobna, abyś Wasza królewska mość boleści mojej nie wierzyła?
— I głębokiej czci mojej — dodał Anna de Joyeuse, pochylając się na poręcz królewskiego fotelu.
— Prawda, prawda — odparła Katarzyna, ostatnim grotem przeszywając serce synowej. Powinnabym pojmować, jak bolesną jest dla ciebie rzeczą, moje drogie dziecię, wykrywanie spisków twoich powinowatych z Lotaryngii, i wiem, że choć niewinnie, ale zbyt wiele cierpisz na tem powinowactwie.
— A! w tym względzie, masz niejaką słuszność moja matko — odezwał się król, usiłując wszystkich pogodzić — bo nakoniec, tym razem wiemy, jak sądzić o udziale panów Gwizyuszów w tym spisku.
— Lecz, Najjaśniejszy panie — śmielej niż dotąd przerwała Ludwika Lotaryńska — wiesz, że zostając królową Francyi, wszystkich moich krewnych z przed tronu usunęłam.
— O!... — zawołał Anna de Joyeuse — widzisz, Najjaśniejszy panie, że nie myliłem się; oto i skazany już na placu. Dla Boga! jaki on brzydki!
— Boi się — rzekła Katarzyna — będzie mówił.
— Jeżeli mu siły starczą — powiedział król. Patrz, matko, głowa jego chwieje się, jakby już był martwy.
— Ja przy swojem obstaję, Najjaśniejszy panie, jaki on szkaradny.
— Jakże chcesz, aby człowiek, mający tak brzydkie myśli, był ładny? Alboż ci nie tlomaczyłem, Anno, tajemnego stosunku między ciałem duszą, jak to pojmowali i tłomaczyli Hippokrates i Qulen?
— Nie przeczę, Najjaśniejszy panie; ale nauką nie wyrównam Waszej królewskiej mości, i nie raz widziałem, że bardzo szpetni ludzie byli dzielnymi żołnierzami. Nieprawdaż Henryku?
Joyeuse zwrócił się do brata, jakby szukając pomocy w zdaniu jego; lecz Henryk, pogrążony w głębokich dumaniach, patrzył, niewidząc, słuchał, nie słysząc, król dopiero wyręczył go w odpowiedzi.
— Ej! dla Boga! kochana Anno — zawołał monarcha — któż ci powiada, że i ten nie był waleczny? Owszem! był odważny jak niedźwiedź, jak wilk, jak wąż. Alboż nie pamiętasz rozmaitych sztuczek jego? We własnym domu spalił nieprzyjaznego sobie szlachcica normandzkiego. Dziesięć razy pojedynkował się i zabił trzech przeciwników; schwytano go przy fałszowaniu pieniędzy i za to na śmierć skazano.
— Jednakże — wtrąciła Katarzyna Medicejska — ułaskawiono go za wstawieniem się księcia Gwizyusza, twojego kuzyna, moja córko.
Ludwice teraz już sił zabrakło; poprzestała więc na westchnieniu.
— Ha — rzekł Joyeuse — czynne wiódł życie, to też prędko je zakończy.
— Sądzę, panie de Joyeuse — powiedziała Katarzyna — iż przeciwnie, zakończy je bardzo powoli.
— Pani — kręcąc głową odparł Joyeuse — widzę tam pod gankiem tak dobre i tyle bezczynnością zniecierpliwiono konie, o iż nie przypuszczam aby muskuły, ścięgna i chrząstki pana de Salcède długo się im opierać mogły.
— Prawda, jeżeli tego nic przewidziano, ale mój syn ma tyle litości — dodała królowa matka z właściwym sobie uśmiechem, — że rozkaże, aby konie zlekka ciągnęły.
— Słyszałem jednak, a przynajmniej zdaje mi się, że pani mówiłaś dzisiaj rano do pani de Mercoeur — lękliwie wtrąciła królowa Ludwika — iż nieszczęśliwy tylko dwa targnięcia będzie musiał wytrzymać.
— A tak, skoro się dobrze sprawować będzie — odparła Katarzyna — w takim razie wyekspedyują go, jak można najprędzej; ale pojmujesz; moja córko, że skoro cię Salcdèe tyle obchodzi, wypadałoby więc, abyś mu kazała oznajmić, jak się ma sprawować. To zupełnie od niego zależy.
— Pani — odpowiedziała królowa, ponieważ Bóg nieobdarzył mię taką siłą jak ciebie, nie mogę spokojnie patrzeć na cierpienia.
— Ha! to nie patrz, moja córko.
Ludwika zamilkła.
Król nic nie słyszał; całą uwagę zwrócił na skazanego, którego zdejmowano z wozu i umieszczano na małom rusztowaniu.
Tymczasem halabardnicy, łucznicy i szwajcarowie znacznie rozszerzyli przestrzeń, tworząc w koło rusztowania dosyć obszerną próżnię, tak, aby wszyscy mogli rozpoznać Salcèda, mimo dosyć małej wysokości jego grobowego piedestału.
Salcède mógł mieć lat trzydzieści cztery do trzydziestu pięciu, silny był i barczysty; blade jego rysy, gdzie niegdzie pokryte kroplami potu i krwi, ożywiała na przemian nieopisana nadzieja lub trwoga, ilekroć spojrzał w około siebie.
Zrazu skierował swój wzrok ku królewskiej loży; lecz jakby pojmował, że ztamtąd nie przyślą mu ocalenia, ale śmierć raczej, natychmiast też przestał patrzeć na lożę.
W tłumach to szukał on pomocy, w łonie tego burzliwego morza przeglądał się pałającym wzrokiem duszy i drżącemi usty.
Tłumy milczały.
Salcède nie był pospolitym mordercą; owszem, pochodził z dobrego rodu, ponieważ Katarzyna Medicejska doskonała znawczyni genealogii, odkryła kroplę krwi królewskiej w jego żyłach; nadto Salcède był dość znakomitym wojownikiem.
Jego ręka, haniebnym sznurem skrępowana, dzielnie mieczem władała; blada głowa, teraz przejęta trwogą na widok blizkiej śmierci, trwogą, którąby skazany bez wątpienia ukrył był w głębi duszy, gdyby nadzieja nie zajmowała tam zbyt wiele miejsca, ta, mówimy blada głowa, obfitowała w wielkie plany.
Z tego, co powiedzieliśmy, wynika, że jedni, widzowie poczytywali Salcèda za bohatera, drudzy za ofiarę, inni zaś za zbójcę, atoli tłumny motłoch zwykle mierzy równą pogardą zwyczajnych zbrodniarzy, jak i tych, co się kusili o wielkie morderstwa, jakie księga historyi jednocześnie w księgę sprawiedliwości zapisuje.
I tak, opowiadano sobie w tłumie, że Salcède pochodził z rodu rycerskiego; że ojciec jego walecznie bił się z kardynałem Lotaryngii i dlatego zginął zaszczytną śmiercią w pośród rzezi świętego Bartłomieja, lecz, że później, syn niepomny tej śmierci a raczej nienawiść poświęcając ambicyi, zawsze nad prostym ludem mającej przewagę, że syn ten, powtarzamy, zawarł umowę z Hiszpanią i Gwizyuszami, dla zniweczenia rodzącego się we Flandryi jedynowładztwa księcia Andegaweńskiego, tyle francuzom nienawistnego.
Mówiono o stosunkach jego z Bazą i Balouinem, domyślnymi sprawcami spisku, którego o mało co nie przypłacił życiem książę Franciszek, brat Henryka III-go; opisywano, z jaką zręcznością Salcède wywinął się z tej sprawy i uniknął koła, szubienicy, albo stosu, który jeszcze dymił krwią jego wspólników.
Lotaryńczycy utrzymywali, że on fałszywemi i podstępnemi zeznaniami tak dalece omamił sędziów, iż książę Andegaweński aby się coś więcej jeszcze dowiedzieć, kazał go zawieźć do Francyi, zamiast ściąć w Antwerpii lub Brukselli.
Prawda, że w końcu taki sam osiągnął rezultat, atoli Salcède miał nadzieję, że w drodze, przedsięwziętej jakby w celu poczynienia zeznań, stronnicy przyjdą mu z pomocą i uratują go.
Nieszczęściem, liczył on na pana de Bellièvre, który miał go dostawić do Paryża, i tak pilnie strzedz, aby ani Hiszpanie ani lotaryńczycy, ani ligiści ku niemu zbliżyć się nie mogli.
Salcède nie tracił nadziei ani w więzieniu, ani na torturach, ani na śmiertelnym wozie, ani nawet na rusztowaniu.
Był on odważny i uległy losowi, lecz należał do rzędu istot energicznych, które bronią się, aż do ostatniej chwili życia z wytrwałością i potęgą, na jakie podrzędne dusze prawie nigdy zdobyć się nie mogą.
Król zarówno jak i naród dostrzegli tę nieustanną myśl Salcèda.
Katarzyna, ze swojej strony, trwożliwie śledziła najmniejsze nawet poruszenie nieszczęśliwego; atoli zbyt oddalona, nie mogła śledzić kierunku jego spojrzeń i dostrzedz ciągłej ich gry.
Za przybyciem skazanego, w tłumie jakby mocą czarów, wzniosły się dwa piętra mężczyzn, kobiet i dzieci; ilekroć zjawiała się nowa głowa po nad ruchomą powierzchnią, którą już czujne oko Salcèda zbadało zaraz, on ją rozpoznał i rozebrał w jednej sekundzie, która jednak w tyle wzburzonym człowieku więcej znaczyła niż całogodzinne rozważanie, drogie bowiem i kosztowne dlań ostatnie chwile żywota, podwoiły a raczej stokroć podwyższyły w nim wszelkie jego zdolności.
Potem, zmierzywszy szybkiem jak błyskawica spojrzeniem tę twarz nową i nieznaną, Salcède znowu stawał się ponury i gdzie indziej zwracał swą uwagę.
Tymczasem kat zaczął się już krzątać koło niego i przez środek ciała przywiązywał do środka rusztowania.
Już nawet, na znak Tanchona, sędziego kryminalnego, dwaj łucznicy, przeciskając się przez tłumy, poszli po konie.
W innej okoliczności i w innym celu, nie mogliby oni ani kroku postąpić wśród tej masy ścieśnionej, lecz tłumy wiedziały, czego łucznicy dopełnić mają, skupiły się zatem i dały przejście jak na zapełnionym teatrze dla aktorów, ważniejsze role odgrywających.
W tej chwili powstał szmer u drzwi królewskiej loży i odźwierny, podnosząc obicie, uprzedził Ich królewskie mości, iż prezydent Brisson i czterech radców a pomiędzy nimi sprawozdawca, upraszają o zaszczyt chwilowej rozmowy z monarchą, w przedmiocie egzekucyi.
— I owszem — odpowiedział król.
A potem zwracając się do Katarzyny — dodał:
— No! moja matko, czy będziesz zadowolona? Katarzyna, potakując, lekko skinęła głową.
— Wprowadzić tych panów — rzekł król.
— Najjaśniejszy panie, błagam o pewną łaskę — odezwał się Joyeuse.
— Proś Joyeuse — odparł monarcha — byle tylko nie za skazanym...
— Uspokój się, Najjaśniejszy panie.
— Słucham więc.
— Jedna rzecz, Najjaśniejszy panie, razi szczególniej wzrok mojego brata, a nadcwszystko mój wzrok, to jest czarna i czerwona suknia; racz więc, Najjaśniejszy panie, zezwolić łaskawie, abyśmy wyszli!
— Jakto! panie de Joyeuse, tak cię mało obchodzą moje sprawy, iż pragniesz odejść w podobnej chwili? zawołał Henryk.
— Nie racz tak sądzić, Najjaśniejszy panie, wszystko, co dotyczę Waszej Królewskiej Mości, głęboko mię obchodzi; ale ciało moje nędzne i litości godne, a najsłabsza nawet kobieta, w tym względzie, silniejsza jest odemnie. Nie mogę patrzeć na stracenie, bo pewno cały tydzień to odchoruje. Otóż, kiedy u dworu już ja jeden tylko śmieje się, a brat mój, niewiem dla czego, zapomniał śmiechu, pomyśl Najjaśniejszy panie w co się zmieni biedny Louvre, już i tak smutny, skoro ja uczynię go jeszcze smutniejszym. Tak więc, łaski, Najjaśniejszy panie...
— Chcesz mię opuścić Anno? — rzekł Henryk zmartwiony niewypowiedzianie.
— A!.. Najjaśniejszy panie, jakżeś wymagający! stracenie na placu Grève, to zarazem zemsta i widowisko, a jeszcze jakie widowisko! boś go ciekawszy aniżeli ja. Niedość że tego obojga, czyż trzeba Ci jeszcze nasycać się słabością twoich przyjaciół?..
— Zostań, Joyeuse, zostań; obaczysz jak to zajmujące.
— Nie wątpię, a nawet, jak miałem honor oświadczyć Waszej królewskiej mości, lękam się, czyli zdołam znieść tyle wrażeń; tak więc, pozwalasz Najjaśniejszy panie?
I Joyeuse ku drzwiom zmierzył.
— Ha — wzdychając, rzekł Henryk III-ci, czyń co ci się podoba, widzę, że dla mnie przeznaczone życie samotne.
I monarcha, zmarszczywszy czoło, spojrzał na matkę, w obawie, czy nie słyszała jego rozmowy z ulubieńcem.
Katarzyna miała słuch równie jak wzrok bystry; lecz skoro słyszeć nie chciała, nikt nie był nad nią głuchszym.
Tymczasem Joyeuse pochylił się ku bratu i rzekł mu do ucha.
— Żywo, żywo, du Bouchage! skoro radcy wejdą, ukryj się za ich togi i zmykajmy, król teraz pozwala, a za pięć minut zabroni.
— Dzięki, dzięki ci, bracie — odpowiedział młodzieniec — i mnie się śpieszy, również jak tobie.
— Dalej, dalej, kruki już nadciągają, zmykaj, czuły słowiku!
W istocie widziano, że za wejściem panów radców, obaj młodzieńcy znikli szybko jak dwa cienie.
Za nimi zapadła ciężka zasłona drzwi.
Gdy król odwrócił głowę, już ich nie dostrzegł.
Henryk westchnął i znowu pieska pocałował.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.