<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł W mętnéj wodzie
Podtytuł Obrazki współczesne
Wydawca Mieczysław Leitgeber i Spółka
Data wyd. 1870
Druk Ludwik Merzbach
Miejsce wyd. Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Pierwsze dni spędzone w mieście tylu i tak rozmaitemi wrażeniami napoiły Młyńskiego, tak mu jakoś nie pomyśli poszły, a przynajmniéj nie według jego planu — iż potrzebował sam z sobą się naradzić, nimby dalsze postanowił kroki.
Zdawało mu się, gdy opuszczał swą samotną izdebkę wiejską, swe książki ulubione i marzenia do ścian dworu przylgłe, że świat jest tym poczciwym światem dobréj wiary, o którym on śnił; że na nim są różnice przekonań szczere i każdy otwarcie pod swoją idzie z podniesioném czołem chorągwią...
Od pierwszych kroków zdumiał i zasmucił, znalazłszy wcale co innego... mało zasad i przekonań silnych, jeszcze mniéj mających odwagę wystąpić jawnie, interes panujący ponad wszystkiém, sobkostwo gorszące, ta tchórzliwość aż do upodlenia posunięta, a co najstraszniejsza — wyzyskiwanie wielkich idei na korzyść drobnych osobistości.
Ta miłość ojczyzny, najświętsze z uczuć, najczystsze.. nie sprofanowane dotąd... wydała mu się tu dziwnie zużytkowaną, zrozumianą... a co najsmutniéj — wyzyskiwana bezwzględnie. Zasłaniali się nią i mówili o niéj wszyscy, ale po za nią stawili — albo ambicyą własną lub interesa jeszcze nad nią nikczemniejsze.
Religia nawet... była przedmiotem frymarku, płaszczem hypokryzyi, narzędziem intryg — podporą zbutwiałych doktryn, które o swéj sile utrzymać się nie mogąc... chwytały ją... choćby z sobą ostatnią kolumnę gmachu obalić miały...
Wszystko, co słyszał, widział... o co się ocierał, smuciło go, zdumiewało, przerażało. Przecierał oczy, nie chcąc im wierzyć... rzeczywistość straszna raziła je...
— Nie! tak źle być jednak nie może! wołał — ja mam wzrok zepsuty... lub nieumiem sobie wytłómaczyć tego, co widzę i źle rozumiem... Nie mogę być lepszym nad to, co mnie otacza... jestem słabym i obłąkanym... Nie spodziewałem się przecie ideałów... ale to co widzę... obrzydza życie i rzeczywistość...
Męczył się tak Sławek i szukał samotności, aby przyjść do zgody z sobą... aby obmyśleć, co czynić... oburzały go co chwila krzywe drogi, myśli krzywe i głoszone jawnie zasady, których on ze swojemi pogodzić nie umiał...
Nie było dwóch ludzi w tém spółeczeństwie, którzyby wzajem się nie czernili przed nim.. nie było dwóch przeciwników dobréj wiary, którzyby się poszanować chcieli. Otwierał dziennik i znajdował w nim oburzające wystąpienia, w jednym przeciwko przeszłości, w drugim przeciw teraźniejszości, w innym przeciw osobom polemikę zamiast wojny z ideami.. Obok tego rozsiadała się — blaga, fałsz napuszony i cynizm nie umiejący nie powstrzymać. W kilka dni już widział jawnie, że prototypem nikczemności.. był ten Drabicki, którego on na pierwszym wstępie do miasta spotkał i którego układnéj wymowie zawierzył.
Z kimkolwiek mówił, każdy mu wskazywał tego człowieka, jako intryganta nie zasługującego na najmniejszy szacunek, ani talentem, ani charakterem.. przecież zarazem widział wpływ, jaki on wywierał, siłę, jaką miał.. Jakże to sobie było można wytłómaczyć?
To przechodziło pojęcie..
Tysiące tego rodzaju zagadnień cisnęło mu się do myśli — żadnego nie umiał rozwiązać.. W społeczeństwie na próżno szukał jasnéj gwiazdy przewodnéj, przedstawiciela kraju i opinii, znajdował kuchmistrzów politycznych i komedyantów popularności polujących na oklaski.
Chodził i gryzł się i płakał w duszy..
Chwilami zapał nim owładał — mówił sobie — świat zepsuty, ale nie jest zgniłym tak do szczętu, aby go idea święta, jasna uleczyć nie miała. Trzeba więc stanąć do boju, nastawić piersi, wołać, prowadzić.. karcić... walczyć..
Samemu??
Stręczyli mu się pomocnicy na wstępie, ale od pierwszych ich słów mógł poczuć, że nimi nie kierowała miłość prawdy, ani kraju miłość, ani żądza istotna poświęcenia się dla dobra ogółu — każdy miał jakąś gratkę do upieczenia przy tém ognisku. Jeden popularności żądzy nabyć, jakimkolwiek kosztem, drugi się potrzebował rehabilitować, inny geniusz pragnął się wynieść na widownią i prawić mowy, choćby w czasie popisów elokwencyi jego ojczyzna w gruzy paść miała... Cichéj pracy i ofiary nikt dać nie chciał...
Co było począć? co począć?
Im rozpaczliwszém zdawało się położenie, tém Sławek więcéj nabierał ducha.. Czasem być opuszczonym, zostać zapartym — daje siłę, podnosi — oklask głupców, współczucie intrygantów — zabija.
Chodząc z takiemi myślami po pustym prawie ogrodzie, wśród starych lip opadłych z liści pożółkłych, to chciał już na wieś uciekać, zakopać się, zamilknąć i zaprządz do czysto-materyalnéj pracy — to walczyć pragnął do upadłego..
Rozmyślał, łamał ręce.. i latał, nie patrząc na to, co go otaczało, w tém uczuł, jak go ktoś za rękę chwytał. Mrok wieczora nie dał mu od razu rozpoznać postaci stojącéj przed nim.. Był to staruszek siwowłosy, w sukni duchownego, Z brewiarzem w ręku.. Milcząc, uśmiechając się łagodnie, patrzał na Sławka i czekał, aby ten go poznał..
Nagle Młyński wykrzyknął zdziwiony.
— Wy, tutaj! księże kanoniku! wy! tutaj! I począł go w ręce całować..
Był to pierwszy jego najukochańszy nauczyciel, ten, któremu równie jak matce winien był pierwsze myśli i najpierwsze szlachetniejsze serca bicie.
Nigdy może zjawisku temu niespodziewanemu radby nie był więcéj.. nigdy mu ono bardziéj w porę nie przyszło, jako odpowiedź na zwątpienie. X. kanonik, ów z probostwa, które dawniéj miał w Rabczycach, przeniesiony został na inne.. nie pojmował Sławek, zkąd się tu mógł wziąść.. bo widocznie gościem nie był.
— Ojcze mój! wy tutaj! a to was zsyła dla mnie opatrzność — zawołał.
— Któż wie? — spokojnie rzekł staruszek. Byłem ci potrzebny... oto jestem. Nie należy nigdy wątpić o opatrzności.
— Ale godzi się czasem wątpić o sobie, odparł Młyński.
— Co tu robisz? spytał ksiądz..
— Nie wiem, dotąd nie robię nic.. ale rozpaczam..
— Zlituj się, tego wyrazu niema w słowniku chrześcianina! Mów, co ci jest..
— Spojrzałem na świat, zbliżyłem się, dotknąłem i zwątpiłem?
— O czém? zapytał spokojnie stary.. bo jużcić nie o Bogu?
Sławek milczał.
— Kto w Boga wierzy, o świecie zwątpić nie może, bo świat jest w ręku Boga. — Dla tego, że my dróg, któremi opatrzność prowadzi nas do celu, nie rozumiemy, mielibyśmy się jéj zaprzeć..?
— Ale tyla zła? tyle fałszu? zawrzał Sławek.. tak poczwarne zepsucie.
— Mój drogi, odparł kanonik, zła było zawsze wiele.. i dobrzy nie powinni dlań ani zamilknąć, ani zrozpaczyć. Właśnie w takich chwilach, gdy ludzkość w bólach przesilenia cierpi i rzuca się na łożu — poczciwi stać powinni czujni i pracować!!
— Ale któż ich usłucha?
— Z razu nikt, potém z ciekawości obojętni, potém ze wstydu obłąkani, naostatek tłum, co idzie za drugimi... Wierz, że tu w wielu sprawach nieśmiałe uczucie prawdy kryje się, tai, ukazać boi, i czeka, aby je kto inny wygłosił i dopiero się.. ozwie z krzykiem bolu... Śmielszym zostawiona inicyatywa reform...
Sławek się zamyślił.
— Prawdziwie mój kanoniku, to Bóg mi cię tu zesłał? ale coż ty tu porabiasz!
Stary się uśmiechnął.
— Dano mi a raczéj ja sobie sam dałem dymisyą i osiadłem w celi klasztornéj... tak mi lepiéj..
Nie pytaj o szczegóły.. bo ci ich nie powiem. Nie jest mi nigdzie źle...
— Ale cóż się stało? zawołał Sławek.
— Nic, nic.. Wikaryusz, który był w łaskach u pewnych ludzi wpływowych, u których ja nie byłem w łaskach, potrzebował probostwa. Naturalnie, że mnie starego dla niego usunięto...
— Wikaryusza tego ja sam sobie sprowadziłem, dźwignąłem.. a on mnie wypędził, jest to w porządku rzeczy...
Lituję się nad nim, ale się nie gniewam, mnie to wszystko jedno...
Żyję sobie w klasztorze jak u Boga za piecem, a że mnie upokorzono tém usunięciem.. to dla duszy méj pożytek i pociecha...
Mów mi o sobie — dodał staruszek. — Sławek smutny i znękany potrzebował tylko tego pozwolenia, aby się przed kanonikiem wyspowiadać, wyjęczeć. — Stary słuchał z zajęciem i uśmiechał się niekiedy.
— Mój drogi, rzekł w końcu — należy ci się z siłami rozrachować. Dwa masz przed sobą uczciwe kierunki, z których jeden obrać możesz. Jeśli sił nie czujesz do walki — usuń się z jéj pola, zamieszkaj na wsi, gospodaruj, ucz ludzi, pomagaj biednym, bądź widzem boju.. pracuj w ambulansach. Jeśli jest w tobie duch rycerski i ochota do zapasów ze światem i złem, występuj i bij się do upadłego... nie zaręczam, byś nie zginął... nie wiem, czy z szeregowego dojdziesz hetmaństwa, czy kaleką wyniosą cię z pola bitwy, nic nie wiem... Wszakże odradzać ci nie będę, stanąć pomiędzy wybranymi żołnierzami chrystusowymi...
— Nawet, gdyby nie było nadziei zwycięstwa..?
— Walczy się nie dla niego, ale dla prawdy, czasem tylko, by poledz za nią i poświadczyć ją krwią... Na prawdę rzekłszy, dodał kapłan — o zwycięstwie dobrego... w dziejach i przeznaczeniu ludzkości nie wątpię — o zwycięstwie naszéj sprawy, inaczéj naszéj ojczyzny — ani marzę...
Sławek się targnął, ręce łamiąc.
— Ojcze! żyliśmy tą wiarą wieki, ona świeciła nam do dziś dnia... dla czegóż byśmy ją dziś utracić mieli.
— Dla czego? słuchaj mnie zimno, powiem ci z rezygnacyą chrześcijańską. Nie giniemy dla tego, że nas rozszarpano, ani dla tego, że nas prześladują, ani dla tego, że oni mają siłę, a nam jéj braknie, — giniemy i zginiemy dla tego, co powiedział nieśmiertelny Skarga, żeśmy dziećmi téj matki być nie umieli, żeśmy moralnie upadli, żeśmy zgrzeszyli, a dziś w grzechu sobkostwa po uszy mówimy o ojczyźnie, ale myślimy o sobie...
Spojrzyj na narody upadłe, co się podźwignąć chciały — nie tak tam postępowano, jak u nas! Tam była spójność, posłuszeństwo, ofiara... u nas jest rozstrój, demoralizacya... co innego myślimy, mówimy co innego... przyjaźnimy się ze złém... a sądzimy, że uratujemy przez to dobro...
Spuścił starzec głowę i zapłakał, a ocierając łzy dodał:
— Niech będzie wola twoja...
Sławek szedł przy nim z załamanemi rękami.... i doprowadził go tak do końca ogrodu... Tu kanonik znalazł oczekującego nań braciszka klasztornego...
— Przyjdźże do mnie, rzekł... a nie smuć się... I zniknął...
Niechciał Młyński, mimo późnego wieczora powracać do miasta, potrzebował dłużéj jeszcze być z sobą, zwrócił się do wrót, puścił aleją cienistą i błądził, szukając wypoczynku...
Część ta ogrodu puściejszą była, niż inne, w głębi oświecały ją dwie lampy gazowe u wnijścia do kawiarni... Sławek nie postrzegł, że pod jedną z nich, otulona szalem siedziała kobieta, która od godziny zdawała się go razem szukać i unikać...
Dopiero gdy go ujrzała samym... chciała pójść przeciwko niemu... i już się była poruszyła z ławki, gdy z kierunku jego kroków wniosła, że idzie ku niéj — wstrzymała się więc i czekała... Była to kobieta młoda, piękna, ale w wyrazie jéj twarzy uderzało coś tak niezwyczajnie śmiałego, zuchwałego prawie, że można ją było chwilami wziąć za obłąkaną.
Rysy miała regularne, oczy wielkie, ogniste, czarne, ale brew nad niemi ruchomą, groźną... a usta jakby znużone od jęku. Fizyognomia ta, choćby się komu nie podobała, na każdym wielkie uczynić musiała wrażenie, była to twarz kobiety, co cierpiała mężnie, czuła silnie... i dotrzymywała życiu przez upodobanie w walce i bólach... Prostota i naiwność, starły się dawno z tego oblicza, pooranego tysiącem wrażeń... a wszakże dumnego, jakiemi — zwycięstwem. Wpatrzywszy się w nią, można było powiedzieć — widziała wszystko.. ale nie ją poniżyć i zepsuć nie potrafiło.. Ubrana prawie skromnie, ale z instynktem niewieścim, szukającym wdzięku, bo on jest rysem charakteru — siedziała, oczyma śledząc Sławka, wpatrując się w niego chciwie... w ręku trzymała wiązkę asterek jesiennych...
Młyński był o krok od niéj, gdy wstała poważnie, posągową postać ukazując, jakby grecką draperyą osłonięta narzuconym szalem — i podniósłszy bukiet, milcząca, podała mu go...
Sławek cofnął się przestraszony zrazu, ale astry przypomniały mu dzieweczkę z przedmieścia i żywo zbliżając się, zawołał.
— O mój Boże! godziłoż się pamiętać o tém?
Z początku kobiecie słów zabrakło... widać było, że wyrazy cisnęły się jéj do ust, a wargi drżące, wymówić ich nie umiały... ręka jéj drgała... oczy zachodziły łzami...
— Poznałbyś mnie pan? spytała...
Sławek wejrzał dopiero uważniéj — na twarzyczce téj pięknéj, ale zwiędłéj, niby... wypisaną była cała twarda historya życia... Nie śmiał jéj powiedzieć — nie — nie mógł rzec — tak — milczał.
— A ja — zrozumiawszy milczenie, odezwała się kobieta, a jabym cię panie poznała... Ty jesteś jeszcze tym młodym studencikiem... co płakał nad cudzą niedolą i dlań miał litość pełną — a ja — już nie jestem tą rozpłakaną dzieweczką, co się tuliła do łona umierającéj matki. Sieroctwo wyryło się na mojém czole, na sercu... i uczyniło mnie starą...
Ze wszystkich uczuć zagasłych, panie — wspomnienie tylko twoje i cześć dla ciebie — przeżyła!
Byłam pewną, że cię kiedyś zobaczę... Od kilku dni chodziłam, jak w gorączce... chciałam pójść pierwsza... ale jak! — Mnie o siebie nie szło... o was? Ja jestem aktorką... tyś młody... ludzie są źli, rzucili by ci w oczy szyderstwem... Tego nie chciałam... ale jałmużna kilku słów za te asterki, które ci słodką młodość i dobry uczynek przypomną — należy mi się! należy!
Sławek uścisnął jéj rękę...
— Siądźmy tu, rzekł — ja się wcale nie lękam wyśmiewań, niczego... a rad jestem, bardzo rad.. że was widzę...
— Nie wątpię, odpowiedziało dziewczę, — ja jestem twoją, twojém stworzeniem, uratowaném przez ciebie — od śmierci głodnéj... Ale ty dla mnie! ty dla mnie panie, nie przestałeś być ideałem... marzeniem, wszystkiém... Byłeś moim dobroczyńcą, nie wiedząc o tém, bo wspomnienie twoje broniło mnie od złego... Czułam że powinnam oddać te astry ręką czystą i sercem czystém! Ludzie okryli mnie potwarzą gniewną... ale ci przysięgam... nie wierz im, jestem dziś złamaną, znękaną, ale tą samą Lenką, co cię płacząc chwyciła za suknię...
Ton téj rozmowy nie zwykły stawił Sławka w bardzo przykrém położeniu... słuchał, wpatrywał się w nią, nie wiedząc co jéj odpowiedzieć, radby był sprowadzić mowę na przedmiot powszedniejszy... Ona jakby to odgadła... spojrzała mu w oczy, uśmiechnęła się i poczęła.
— Nudzę cię panie, alem ja dziecko... które, powróciwszy ze szkoły, tłómaczy się, że nie swawoliło, przebaczyć mi należy. Szło mi o to wielce, byś wiedział — prawdę. Teraz, gdy ci twoja Lena przysięgła, że dobroczyńcy wstydu nie zrobiła, możesz się śmiać i zadać kłam tym, co ci o niéj inaczéj powiedzą... Potwarcy są!!
— Jakże się to stało, żeś pani...
Na ten wyraz — pani!.. Lena się rzuciła.
— Jak chcesz... tylko nie pani!... dla ciebie jam nie pani, jam dziecko twoje, jam służebnica...
— Ale jakżeż mam mówić?
— Siostro, Leno... — ty! tylko nie pani! to mnie rani, to mnie odpycha...
— Więc, siostrzyczko... zkądżeś się wzięła w teatrze...
— Z głodu! odpowiedziała, wzdychając... Gdybym nie była w teatrze, byłabym na cmentarzu... nie widząc ciebie... lub... byłabym niegodną was... zobaczyć. — Praca rąk nie dawała nawet chleba... Znalazł się poczciwy czy płochy człowiek, co na twarz moją rachuje, najął mnie do teatru... Tę twarz nieszczęsna męka, bielidło i róż zniszczyły... ale z daleka maską młodości im świecę... Poszłam do teatru, nie wiedząc, co zrobić z sobą, zostałam w nim z nałogu, ale teraz — trzymam się go z miłości dla sztuki... z najemnicy praca mnie uczyniła artystką namiętną...
— Ale jakaż przyszłość? spytał Młyński.
— Któż myśli o przyszłości, odpowiedziała gorąco.. dla mnie całą było zobaczyć ciebie panie... a potém! choćby umrzeć...
Chwyciła go za rękę i chciała ją pocałować, gdy Sławek wyrwał gwałtownie, przechylił się z ławki i trzymając jéj ręce — zawołał.
— Siostrzyczko, nie eksaltuj się wdzięcznością... Każdy na mojém miejscu byłby to, co ja, uczynił.
— Ale nie tak, jak ty... przerwała Lena, dla tego ja ciebie czczę, kocham... tyś dla mnie ideał mężczyzny, a w téj chwili ten twój chłód, ta powaga jeszcze, wzmaga cześć moją dla ciebie! a! ja już znam ludzi! każdy inny byłby korzystał z uczucia biednego dziewczęcia... z jego szału... ty mnie przed samą sobą bronisz. Tyś wielki, tyś święty...
Sławek miał łzy w oczach, drżał cały, podniósł jéj rękę do ust i pocałował ją, jak rękę siostry... Lena krzyknęła...
— Od téj godziny, rzekł uroczyście, masz we mnie brata... ojca, opiekuna, obrońcę — do śmierci...
Lena milczała, zdawała się chwytać chciwie każdy wyraz jego, i powoli przyłożyła usta drżące do ręki Sławka... szepcąc...
— Do śmierci...
— Daj mi rękę, rzekł Sławek — nie lękaj się... przysiągłem ci braterstwo... Wiesz może, iż u Serbów jest obyczaj stary, że się bratają tak duchem a sercem młodzi ludzie i niewiasty... W kościele przed ołtarzem ślubują sobie to braterstwo i czyści dotrzymują je do zgonu.. Ja ci być bratem przyrzekłem i będę, a uroczyście ślubuję cię, — siostrą moją...
Lena płakała — sparta na jego ręku.
— Gdyby umrzeć, wołała... Gdyby umrzeć z takiém błogiém w sercu uczuciem!!
— Nie, rzekł Sławek, żyć jest trudniéj, potrzeba żyć, aby je na próbę ognia i miecza wystawić... i wytrwać, niosąc to uczucie do grobu...
— Do grobu! powtórzyła, idąc Lena... Bracie! jakżem ja szczęśliwa!...
Sławek nic nie odpowiedział, i on był zburzony... wyeksaltowany... szczęśliwy, dumny...
Nie wiedzieli ani słyszeli, że ułamki téj dziwnéj rozmowy ktoś z za drzew chwytał i śmiał się i ręce zacierał i równie prawie szczęśliwy, jak oni, pobiegł do miasta... z doskonałą plotką.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.