<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł W mętnéj wodzie
Podtytuł Obrazki współczesne
Wydawca Mieczysław Leitgeber i Spółka
Data wyd. 1870
Druk Ludwik Merzbach
Miejsce wyd. Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


W czasie obiadu u hrabinéj Wartskiéj, który poprzedził pamiętny Sławkowi wieczór w ogrodzie — nie zaszło nic wzmianki godnego. — Jadwisia przybiegła uśmiechnięta, wesoła, bo wrażenie smutnych scen powieści V. Hugo zatarło się, hrabina prześliczna, strojna, nadzwyczaj grzeczna była dla Samjela — widocznie go sobie ująć życzyła... Nie zwierzyła mu się wprawdzie z całą myślą swoją co do literackiego salonu... ale go zyskała jako sprzymierzeńca, gotowego iść za jéj rozkazami... Samjel oczarowany był jéj uśmiechem i uprzejmością.
W parę dni potém różne już wieści zaczęły obiegać po mieście, p. Sopoćko, który miał najwyborniejszą policyą, zawiadomił hr. Drejssową, że przeciw zdrowemu jéj wpływowi na społeczność, zdaje się skrycie formować spisek, a bodaj czy domu hr. Wartskiéj za stolicę knowań nie obrano...
Hr. Drejss ruszyła ramionami dumnie, Sopoćko nie nalegał ani zaręczał, ale coś go doszło... Naciśnięty mocniéj przyznał się, że mu nawet wskazano wodzów partyi w Sławku zagorzalcu... i w chytrym Samjelu... który dotąd — o potwora! za wcale dobrze myślącego uchodził. — Sopoćko nie zdawał się wielce obawiać tych przeciwników... ale na wszelki przypadek, szermierz ostrożny — zbierał już do arsenału swego wiadomości o genealogiach, pochodzeniu, przeszłości... pewnych osób, któremi by ich wpływ mógł odpierać.
Dzieje się to tak na całym bożym świecie — w podobnych razach, gdy opinie ścierać się mają, — walczą z sobą orężem osobistości. Nie idzie o przekonania, ale o tych, co je głoszą, jak gdyby koniecznie i zawsze niepocieszna butelka płyn skwaśniały zawierać miała... Trafia się to — to pewna, przecież bywa i przeciwnie... Tłuką się ludzie temi butelkami a płyn — na ziemię rozlewa.
Drabicki skłopotany także, nosił się po mieście, siejąc przekąsy i dowcipy cudze o Sławku, bo go z powodu młodzieńczéj zapalczywości miał za niebezpiecznego przeciwnika. Szkodził mu szczególniéj, malując go na czerwono, chociaż sam wśród gorących za najczerwieńszego rad był uchodzić.
Stan umysłów w kraju rolę jego codzień czynił trudniejszą — stronnictwa coraz dobitniéj zarysowywały się w nadziei jakiegoś bliskiego wystąpienia czynnego — należało uchwycić się stanowczo jednego z nich. — W systemie człowieka takiego jak Drabicki, było zawsze trzymać z silniejszym, nigdy nie iść przeciwko prądowi dla prawdy, ale bodaj z prądem na nią — a możnaż było to odgadnąć, po któréj stronie będzie przewaga i siła i narażać się na utraty drogiéj popularności?
Dłużéj zaś lawirować tak po cichu, wszystkim zaręczając sympatyą, a w Dzienniku okrywając się ogólnikowym patryotyzmem, co chwila stawało się trudniejszém... Często napierano na biedaka, aby jasno i wyraźnie wyspowiadał się z zasad i przekonań — tłómacząc się, musiał tłumić na pół łykanemi wyrazami.
Było więc o czém myśleć?
Na patryotyzmie ogólnikowym grać dłużéj już było niepodobieństwem, sam wyraz — ojczyzna — nie starczył...
Drabicki, któremu głowa pękała, wierząc wielce w Izydora, złote pióro i niezmierny genjusz, wziął go na naradę. P. Izydor był podchmielony, trochę podraźniony, szlachcie go jakiś zadrasnął... doradził silny artykuł... i nie czekając zaimprowizował. Złote owe pióro, gdyż się raz rozpędziło, trudno było powstrzymać, za daleko jakoś zabiegło i ogromne larum podniesiono na gazetę!!
W kilka godzin po wypuszczeniu jéj, gdy cofnąć już było niepodobieństwem, przybiegli przyjaciele dać znać Drabickiemu o wrażeniu artykułu, o oburzeniu, o hałasie, o krzykach...
Redaktor szarpiąc czuprynę, poleciał do Izydora, który grał w bilard bardzo zajmującą partyę... wyrwał mu kij z ręki i wprowadził go do osobnego pokoju.
— Coś ty zrobił! zawołał — wieszają mnie za artykuł.
— Com zrobił? a to dobre! zrobiłem to, czego ty sobie życzyłeś? Wszakżeś sam chciał tego...
— Ale nie tak gwałtownie! patrz! co za wyrażenia!
— Wszak ci czytałem... o głowo barania! zawołał Izydor, wszakżeś mnie ściskał i całował...
— Byłem roztargniony... to jest rzecz przebaczona, kto ma tyle na głowie, ale pan, pan jak mogłeś...
— A! dajże mi pokój!
— Co począć?
— Przetrwać burzę włożywszy czapkę na uszy... krzyczą i przekrzyczą się... niema co tego rozmazywać... pogadają i zamilkną...
Drabicki milczący ale wściekły wyszedł, a p. lzydor śmiejąc się, do partyi bilardu powrócił.
Tymczasem niefortunne owo wystąpienie, mimo zręcznych nader wykładów Redaktora... coraz większe wzbudzało oburzenie. Z tego powodu, jak to bywa zwykle, przypomniano jemu i gazecie wszystkie jego stare grzechy... Ludzie popularni są jak ci, co chodzą na laskach... Stoją wprawdzie wysoko, ale lada trącenie obala ich na ziemię... Drabickiego opanował strach paniczny. Napróżno w następnych numerach ratował się owém imieniem, ojczyzny, narodowości... owemi frazesami, które dawniéj skutkowały tak wybornie... dziś one w jego ustach wydawały się urągowiskiem.
Z przerażeniem dowiedział się, że kilka osób dobréj woli mocniéj niż kiedykolwiek, postanowiło wydawać dziennik, że szukano ludzi czystych, serc młodych, że... (było to przesadzonem), sypały się już nawet pieniądze.
Drabicki, który żył tylko gazetą, i bez niéj nie byłby ani ćwierć człowieczkiem... przeląkł się aż do postradania głowy i przytomności... Co tu było począć...
P. Izydor śmiał się...
— Dasz sobie radę! mówił — milcz, przycupnij jak zając pod miedzą i czekaj pierwszego głupstwa, które zrobią przeciwnicy... skorzystasz z niego, bo ty to umiesz — i wypłyniesz.
Tymczasem wypadki z nadzwyczajną po sobie następowały szybkością, w kilka dni po artykule, z innego jakiegoś powodu zjechało się nieco obywateli do miasta... a jeden wniósł, aby się naradzić o mającym się założyć dzienniku. Wieść o tém gruchnęła po mieście — na przechadzce schwytano Sławka...
— No, dosyćże już tego bałamucenia kraju! to plugawa szmatka ta gazeta... niemożna tego dłużéj ścierpieć — nigdy niewiemy czego chce, dokąd idzie, i gdzie zajdzie... chcemy mieć organ jasny, uczciwy, świeży... młody, a poczciwie polski...
— Poklaskuję z całéj duszy! odparł Sławek.
— Będziesz z nami!
— Najchętniéj.
— Dziś wieczorem zbieramy się u pana Teofila, naradziemy — no — i złożymy pieniądze, jeśli potrzeba!
— Nawet od ostatniéj alternatywy nie odbiegam, rzekł Sławek, miejmy dziennik choćby mniéj dyplomatycznie i zręcznie redagowany, ale poczciwy, szczery, wyrażający jakieś przekonanie i wyznający zasady...
— A zatém wieczorem u pana Teofila..
— Służę.
Nim się jednak wszyscy zebrali u poczciwego pana Teofila, najzacniejszego z ludzi, otyłego, średniego wieku, sybaryty, który płakał ile mu kto razy wspomniał ojczyznę, ale w zawikłane jéj sprawy głęboko wniknąć nie był w stanie — już obawa o kieszenie wielu ostudziła...
Nad wieczór towarzystwo znalazło się daleko mniéj liczne, niż się obiecywało i nierównie chłodniejsze. Czyniono pewne niespodziewane objekcye..
Pan Teofil Sierpiński wystąpił przy téj okoliczności, zaszczycony będąc zaufaniem współobywateli, z wieczerzą wspaniałą, z węgrzynem doskonałym i sercem prawdziwie polskiém...
Gdy prawie wszyscy zgromadzili się — powstał jeden z obywateli, który miał pewne prawo nazwać się oratorem... i zagaił posiedzenie przemówieniem za potrzebą dziennika...
Towarzystwo, w które Drabicki naturalnie wcisnął parę swych zwolenników już to, ażeby wiedzieć, co się tam dziać będzie, już by zręczną wywołać opozycyę, zaczerpniętą z głębokiéj znajomości charakteru narodowego, wysłuchało mówcy z uwagą... ale przez chwilę po nim nikt nie podniósł głosu...
Ośmielony tém pan Damian, niegdy żołnierz... znany z liberalizmu i patryotyzmu... w rzeczy cichy zwolennik poczciwego Drabickiego, który się nim różnie posługiwał, ośmielił się uczynić kilka uwag.
— Że dziennik poważny jest potrzebą, że ta potrzeba ogólnie uznana, że kraj wzdycha, aby na czele jego jako wódz opinii stanął mąż znany z prawości uczuć i potęgi umysłowéj — rozpoczął — to nie ulega wątpliwości, ale że tego rodzaju przedsięwzięcie wymaga ofiar ogromnych... to także prawda. Naprzód więc wynaleść należy środki...
P. Damian wiedział dobrze, że tém ubić będzie najłatwiéj projekt cały...
— Wnoszę zatém, rzekł, abyśmy zaraz podpisali się, co kto dać może i co ofiaruje, a summę złożyli na ręce, jako rękojmię, iż rzecz przyjdzie do skutku...
Nastąpiło powtórne milczenie, w tém Młyński, pochwycił arkusz papieru i drżącą ręką napisał — pięć tysięcy florenów...
Spoglądano mu przez ramię, młodsi przyklasnęli drugim, choć go przeklinali w duchu, miłość własna niedozwalała pozostać w tyle; niefortunny wniosek pana Damiana, który miał rozbić rzecz całą, w istocie groźną ją uczynił. Kilku gorętszych podpisało po pięć tysięcy, inni po dwa, trzy lub kilkaset. — Sam p. Damian, ubogi, musiał się na secinkę zdobyć.
Poszło to tak jakoś żywo, ochoczo i szczęśliwie, że w pół godziny, sami przytomni złożyli dwadzieścia kilka tysięcy, co ściśle biorąc, na początek było dosyć. Zmięszany wielce przyjaciel potajemny Drabickiego, nieśmiał już zabrać głosu... siadł w kącie z cygarem w ustach, skromnie przyjmując powinszowanie za szczęśliwą myśl, którą rzucił tak trafnie...
Odetchnęli wszyscy wolniéj.. obiecując sobie w wypłacie jakoś uwolnić od ciężaru... zaczęły się rozprawy... nieposzanowano Drabickiego w nich, a przyjaciele jego ust otworzyć nieumieli... Dopiero po dobréj godzinie spędzonéj na gawędzie, zaczęły nieśmiało występować trudności i wszelkiego rodzaju opozycye...
Jedni znajdowali dziennik zbytecznym, a pieniądze zawcześnie stracone, gdy na potrzeby kraju lepiéj użyte być mogły, drudzy znikczemnienie dziennikarstwa przypisywali ogólnéj demoralizacyi wieku, która również i zagraniczną prasę kaziła, inni na ostatek praktycznie obiecywali, że intrygi Drabickiego, najzręczniejszego z ludzi, który już tyle pogrzebał dzienników... zabiją i to pismo... Młyński co pierwszy wystąpił z ofiarą rozgrzany wielką myślą, odezwał się znowu.
— Nie silmy się na przewidywanie wszystkiego, rzekł, patrzmy, gdzie obowiązek, mówmy co prawda, idźmy za zasadami, wyrzeczmy się polityki drobnych szachrajstw i przebiegłych frymarków, a potém — jeśli za dobrą sprawę ginąć przyjdzie zahukanym przez głupców i przechérów... gińmy... przyszłość nas usprawiedliwi!
Poklaśnięto mu, mówił daléj.
— Dziennikarstwo jest czemś więcéj niż sądzicie panowie i większa część ludzi, którzy z jednego arkusza sądzą o działalności trzystu w ciągu roku. Jest to powolna trucizna, lub lekarstwo powolne... Proces działania dziennikarskiego jest nowy, jest różny od innych, jest potężny nieustannością swą... Naród który się nie stara o ten wydoskonalony oręż, wyrzeka się boju i musi być zwyciężonym... Jeden numer pisma wydaje się słabym, a słabych trzysta są przecież potęgą, jeśli w nich choć homeopatyczna doza prawdy jest zawarta. Dać w ręce intrygantom i spekulantom dzienniki, jest to powierzyć straż bezpieczeństwa publicznego ludziom wątpliwéj moralności. — Żadna społeczność na sprawę tę, sprawę wieku, obojętną być nie może...
Mowa ta, którą skróciliśmy — powiedziana już po herbacie (z rumem) trafiła na rozbudzone umysły, na rozczulone serca... Trzech obywateli uściskało, śliniąc poczciwego Sławka, czwarty mu prorokował wielką przyszłość, jeden wniósł, aby tego, co tak dobrze pojmował wzniosłość powołania dziennikarskiego, zrobić redaktorem.
Wniosek jednogłośnie przyjęto... napróżno Sławek składał się młodością i niedoświadczeniem, próżno wymawiał i chciał służyć pod innym wodzem... zakrzyczano go... Postanowiono, aby on wziął na siebie złożenie redakcyi i wyprowadzenie na świat nowego dziennika — co żyło, obowiązało się go popierać.
W tém dano znać, że wieczerza na stole, wszyscy przeszli do sali oświeconéj rzęsisto i zaczęli od kieliszka wódki, po którym poczciwy pan Teofil, niedając spoczynku malał węgrzyna... Około pieczystego, wszyscy gotowi byli... iść choćby z kijmi na działa, najcudowniejsza harmonia panowała między gośćmi, starzy nieprzyjaciele wśród wzajemnie sobie czynionych wyrzutów, ściskali się, poprzysięgając przyjaźń dozgonną... sam pan Damian na ucho przyznał niepytającemu go o to Sławkowi, że Drabicki nie jest czystym człowiekiem, chociaż ma — swe przymioty.
Chrzciny dziennika, oblano wyśmienitą kapką, pijąc zdrowie fundatorów, redaktora przyszłego, współpracowników, korespondentów, abonentów i protektorów... Dostało się po zdrowiu znakomitościom przytomnym i jednéj, która z powodu fluksyi w zgromadzeniu uczestniczyć nie mogła.
Słowem odbyło się to nadzwyczaj pięknie, wesoło i zgodnie, tak, że Sławek był w uniesieniu, bo mu się zdawało, że człowiek jest zawsze jeden, że zapał trwać będzie nieśmiertelnie, że się jutro wszyscy z tak bijącemi sercami obudzą... P. Damian wyszedł pocichu ku końcowi wieczerzy, aby zdać sprawę z posłannictwa Redaktorowi... i już wpół drogi osnuł cały plan opowiadania. W kątku pustéj restauracyi oczekiwał nań Drabicki, gryząc paznokcie... Po twarzy poznał zaraz, że rzeczy niebezpieczny obrót przybrały... P. Damiana prócz tego czuć było strasznie węgrzynem...
— No — a cóż? co?
— Napiłbym się co lekkiego? pół butelki szampanki z lodu? co mówisz? zagadnął p. Damian.
Skrzywił się Drabicki, ale w nadzwyczajnych wypadkach trzeba być przygotowanym na nadzwyczajne wydatki, kazał podać pół butelki. Uderzyło to nieprzyjemnie p. Damiana, że tak ściśle do zbytku wzięto jego wniosek, gdy właściwie, mówiąc o pół butelce, rozumiał przez nią całą...
— Cóż się stało? spytał Redaktor...
— No — tak dalece nic...
— Rozeszło się?
— Właściwie nie...
— Mówże, jak to było?
— Dziwnie, zaraz z początku wzięto się do podpisów na kapitał zakładowy.
— I o to się rozeszli? śmiejąc się, spytał Drabicki.
— Otóż nie... choć i ja wnosiłem, że tak będzie... podpisali się na... dwadzieścia kilka tysięcy...
Redaktor pobladł.
— Ale nie złożyli? spytał.
— Nie... o! nie.
— No! to jeszcze pół biedy...
— Młyńskiemu narzucono redakcyą, popili się... zdrowiów mnóstwo! hałasu dużo...
— Młyńskiemu redakcyą! powtórzył, zamyślając się Drabicki — no, to dobrze. Młokos jest, szparki, w trzecim numerze kraj sobie narazi i koziołka wywinie... Przytém chciał coś powiedzieć, ale urwał, pozostawiając tajemnicę przy sobie — począł potém rozpytywać o osoby, o ducha zgromadzenia, o usposobienia... P. Damian nie kłamał, starał się jednak zbyt gorzkie pigułki poosładzać...
Mieli się rozchodzić już, gdy Redaktor zmarszczony rzekł głośno.
— Człowiekowi, który publiczny daje skandal swém postępowaniem, powierzają redakcyą tego swego pisma, które ma bronić prawych zasad!
— Kto? Młyński.
— A cóż to, WPan nie wiesz? żyje z aktorką, bałamuci hrabinę Wartską, która za nim szaleje, że zmysły traci, a stara się o jéj córkę... Śliczna moralność! piękny mi człowiek do prawienia kazań i prowadzenia drugich...
— Ale to nie może być! to nie może być, przerwał Damian...
— Dla czego? że ty ślepy jesteś? podchwycił Drabicki — on się jeszcze wcale z tém nie kryje... Codzień siedzi, obiaduje, rządzi w domu hrabinéj, obie bałamuci i mamunię i córunię... a późne wieczorki spędza u ślicznéj Leny... z którą, jak się zdaje, znajomość sięga tych czasów, gdy ona jeszcze żadnych nie miała!!
Mówił to pan Drabicki na pół głośno, nie troszcząc się wcale o to, że go słyszał oberkelner bardzo ciekawy podobnych wiadomostek i parę osób przypóźnionych w bocznym gabinecie.
Gdy p. Damian dopił szampana... zamyślony Redaktor wysunął się po cichu szukać Izydora... Chciał się jego złotém piórem posłużyć.
Czy go znalazł, nie wiadomo, ale nazajutrz między wiadomościami krajowemi czytano artykuł następujący.
(Nadesłano). Pozwól Szanowny Redaktorze, abym się z tobą pocieszającą podzielił wiadomością. Znając twą miłość dla kraju, wiem, że ci być nie może obojętną. Wczoraj w jednym z domów z gościnności słynących, zebrane liczne grono obywateli wiejskich i miejskich, obchodziło uroczyście zakładziny nowego Dziennika. Wprawdzie my ludzie starsi i nałogowo do naszych dawnych przyjaciół przywiązani, nie czujemy tak gwałtownéj potrzeby wysypywania pieniędzy na czcze mrzonki, gdy tyle ich biedna nasza ojczyzna na zakłady pilniéj dobro ogólne obchodzące wymaga — ale zawsze objaw ten troskliwości o kraj... o swobodne pewnych opinii wynurzenie się, jest pocieszający.
„Wprawdzie, wielebyśmy jeszcze — ale — przeciwko tak ochoczo osnutemu planowi znaleść mogli, wstrzymujemy się jednak... pewni, iż praktyka niedługo okaże, iż nie zawsze dobre chęci bywają dobremi pomysłami. — Przez wszystkie doświadczenia nasz biedny kraj przejść musi, zanim będzie mądrym po szkodzie. Niech téż i gorąca młodzież na cudzoziemskich, kosmopolitycznych doktrynach wychowana i chcąca je aplikować na naszém schorowaném ciele.. spróbuje sił swych. Zdrowe tradycye i ogólne poczucie obywateli... przemogą. Wymieniano nam już nawet imię młodego, pełnego talentu Redaktora, który jest mało z krajem obeznany, niewiele z życiem, ale za to może się poszczycić sympatyami w różnych sferach społeczeństwa... Chcemy wierzyć, że je winien nie saméj powierzchowności miłéj i urokowi młodości, ale i innym zaletom duszy i serca. Szczęść Boże! Sprawozdania teatralne i nowiny z salonów miejskich, kronika Krakowa, będą redagowane kompetentnie.“
Jakkolwiek artykulik był drobno wydrukowany, już go nazajutrz sobie z rąk do rąk podawano. — Każda złostka robi wrażenie, a choćby nie była dowcipną, ujdzie za nią łatwo. Artykuł obiegał całkie miasto, a Drabicki uznał właściwém na parę dni za interesami wyjechać. — Tylko najpoufalsi przyjaciele jego wiedzieli, że siedział zamknięty w swoim gabinecie, przysłuchując się wrażeniu, jakie uczyni.
Około południa przybiegł tylnemi drzwiami p. Damian z raportem..
— Źle się święci! rzekł — obywatele oburzeni, niektórzy kijem się odgrażają, a młodzież mówi, że Sławek cię wyzwie!
— Mnie? to nie wyjdę! rzekł zimno Drabicki, ja artykułu nie pisałem, jest nadesłany.
— Spytają, kto ci go przysłał.
— Redakcya jest jak spowiednik obowiązaną da tajemnicy...
— Zatém do odpowiedzialności?
— Nie koniecznie...
Ale, artykuł biega? spytał po chwili — mówią o nim...
— Wiele...
— To dobrze! dziennik zabity a jeśli nie on, to dziennikarz niezawodnie... To mówiąc, uśmiechnął się i dodał:
— Wiesz, że wczoraj jeszcze — wczoraj! wyjechałem na wieś...
— Rozumiem! odparł Damian, i wynoszę się...



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.