<<< Dane tekstu >>>
Autor Wacław Sieroszewski
Tytuł Łańcuchy
Wydawca Instytut Wydawniczy „Bibljoteka Polska“
Data wyd. 1935
Druk Zakłady Graficzne „Bibljoteka Polska“ w Bydgoszczy
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XVII.

Do Tiumenia przybyli nazajutrz koło południa.
Na dworcu konwój jak zwykle otoczył aresztantów i poprowadził ich do więzienia.
Wojnart odchodząc, uważnie przeszukał wzrokiem peron, ale tam prócz paru urzędników kolejowych oraz kilku tragarzy i dróżników nikogo prawie nie było. Publiczność dawno już odpłynęła do miasta.
— Czy po sprawunki teraz idziemy, czy z „zamku?“ — spytał Dobronrawowa, odnalazłszy go w tłumie w czasie drogi.
— Nie wiem. Starszy nie chciał ze mną mówić, oficera niema. Trzeba będzie pewnie zwrócić się do naczelnika więzienia. Mniejsza o to!... — odrzekł ten kwaśno.
— Może ja spróbuję ze starszym teraz pogadać? Co? Szkoda czasu? Lepiejby pójść odrazu! — proponował Wojnart.
— Kiedy widzicie, nie wiem jeszcze jak to się ułoży? — ciągnął tym samym niechętnym tonem Dobronrawow, spoglądając zukosa na idącego obok Butterbrota.
— Jakto, nie wiecie?... Pójdziemy z konwojem jak zawsze!...
— Ba!... Ale kto?...
Zwolnił kroku i, przytrzymując Wojnarta za rękę, szepnął:
— Dodali mi cenzora, a że dwóch tylko puszczają, więc nie wiem sam, czy wy pójdziecie, czy nie i wogóle czy się uda?... Spróbujemy, może puszczą trzech?...
— Jakiego cenzora?... I kto go dodał? — dopytywał się cokolwiek zmieszany Wojnart.
— A no takiego, który... kropli w usta nie bierze. O was mówią, że jesteście po naszej stronie, słowem, że hołdujecie Duchowi Świętemu!... et Spirytus sanctus!...
Zrobił znak błogosławieństwa w powietrzu.
— Któż to mówi?...
— Żydy i Sinhedrjon...
— Sinhedrjon?... Cóż to takiego?
— Te same żydy tylko marksowskiego... obrzezania!...
— Przestańcie, Dobronrawow, żartować!... Dla mnie pójście do miasta jest rzeczą bardzo ważną...
— A no domyślam się!... Cóż kiedy wyznaczyli Butterbrota!...
— Butterbrota?... Któż go wyznaczał, powiedzcie... nareszcie...
— Mówiłem przecie. Sinhedrjon, nasi głowacze, cnotliwscy: Lwow, Gołowin, Kotow, Aronson i inne syny Judy lub ich... Filistynowie!
— Można ich nie posłuchać!... Z jakiej racji przywłaszczyli sobie prawo wyznaczania?... Niech zwołają zebranie!...
— Owszem, sami mówią, że zwołają!... Ale to nam raju nie otworzy. Zebrania teraz nie można zrobić, więc zdecydowali czasowo... Powiadają, że nie dadzą pieniędzy na zbytki i swawolę... a na ich ręce płyną zapomogi z naszego Czerwonego Krzyża!... Do nich więc się zwróć...
— Zwrócę się, lecz tymczasem... dzisiaj!?
— Dzisiaj już pewnie nic nie da się zrobić! Nie zdążysz!... Ten Żyd tak mię pilnuje, jak najczulsza kochanka. Ćwiczył się w ochranie, czy co?!
Kiwnął głową w stronę Butterbrota, który już ich odszukał w tłumie oczami i kierował się ku nim z notesem w ręku.
— W takim razie będę was prosił, żebyście oddali... choć karteczkę...
— To się rozumie!... Wiem, wiem tej panience z białem skrzydełkiem na kapelusiku! Ależ dobrze!...
Kiwnął głową i zamienił porozumiewawcze spojrzenie z Wojnartem, który silił się utrzymać pozory spokoju, lecz żuł na pobladłych ustach gniewne wyrazy.
— Przejrzałem, towarzyszu, ten wasz spis. Myślę, że niektóre pozycje należy skreślić, albo zmniejszyć, inne zwiększyć, a nawet dodać... Tak!... Naprzykład: tytoń. Poco tyle tytoniu?... Niech mniej palą, wtedy i zapałek wyjdzie mniej i bibułki!... — zauważył, przyłączając się do nich i idąc wraz z nimi, Butterbrot.
— Będzie to samo, co było z cukrem! Kupiłem na zapas a wszystko zjedli!
— Nie będzie tego co z cukrem. Na wszystko jest sposób. Zamiast tytoniu wyda się z ogólnych sum na ręce palaczom pieniądze; starosta zaś zatrzyma zakupiony zapas tytoniu i będzie go im odprzedawał częściami w miarę zapotrzebowania po cenie kosztu z małą nadwyżką. Cena będzie zawsze o wiele niższa niż na „majdanie“ kryminalistów, ba, przy umiejętnej kalkulacji może być niższa niż w detalicznej sprzedaży w dystrybucjach. Wszyscy będą zadowoleni a i kasa ogólna zarobi!... Trzeba wogóle inną wprowadzić w naszą aprowizacją... psychologję! A tak: jedzą, piją, palą, bez miary dużo marnują, bo nikt nie uważa się za odpowiedzialnego!... Bo to jest niczyje, ogólne... Ten porządek trzeba zmienić, bo on nic nie wart!...
Wojnart nie słuchał dalej. Odsunął się od nich i przyłączył do idącej razem gromadki Polaków.
— Wiecie, chłopcy, będziemy pewnie zmuszeni założyć własną komunę! — rzekł do nich.
— A bo co?...
— A no, na to się zanosi.
— Jakże wtedy ze starostą?
— Starosta będzie jak dawniej, jeden obieralny, ale tylko do prowadzenia rachunków i robienia zakupów. Potem podział między grupami produktów...
— To kuchnia wspólna bierze w łeb!?...
— Może obiad zostanie.
— I to tylko na barce... Na kolei przecież go niema.
— Może tak i lepiej!
— Rozbije się do reszty solidarność!
— I tak jej niema.
— Zawsze coś jest. Będzie jeszcze gorzej! Gwarzyli poruszeni i zaciekawieni. Mijali długie szerokie i zakurzone ulice, mijali domy niezgrabne i odrapane, wreszcie stanęli przed wielkim kwadratem zabudowań, otoczonym wysokim tynkowanym murem. Ciemna, dwuskrzydła brama otwarła się z nieprzyjemnym zgrzytem i ujrzeli w głębi duży gmach dwupiętrowy z okratowanemi oknami i wejściem, poprzedzonem cementowym tarasikiem, na który wiodło kilka schodów kamiennych. Na tarasiku stało kilku dozorców ze srogiemi minami, uzbrojonych w rewolwery, wyprostowanych, zapiętych, wojowniczych. Koło schodków mieścił się stolik a przy nim na krzesłach siedziała „komisja“ z trzech urzędników o spitych twarzach, w czapkach z gwiazdkami, w wyszarzanych zielonych mundurach. Konwój doprowadził politycznych przed stolik i opuścił karabiny do nogi. Oficer konwoju usiadł na podanem mu krześle.
Zaczął się przegląd i przyjmowanie więźniów. Wywoływano ich ze spisu, pokolei z imienia i nazwiska, porównywano każdego z nich z dołączoną do papierów fotografją, sprawdzano wagę oraz całość kajdan, rewidowano kieszenie i odzież, przeglądano rzeczy w workach.
Zaczęto od katorżników i osiedleńców sądowych; administracyjnych zostawiono na koniec...
Każdy sprawdzony przechodził na tarasik.
Zebrało się ich tam już sporo, znużonych, głodnych, zniecierpliwionych.
— Już się zmierzchał... Kiedyż u licha się to skończy!...
— I Bóg jeden wie!... Nie śpieszy im się... Zostaniemy nietylko bez obiadu, ale i bez kolacji!
— Dobronrawow, tybyś coś przedsięwziął?... Poszedłbyś do miasta?... Kupił coś?... Choć wędlin i bułek!...
— I Ba, kiedy nie mogę się doczekać Butterbrota, a on spis zatrzymał.
— Pal go sześć!... Idź bez spisu!... Umrzemy z głodu.
— Ba, kiedy on i pieniądze zabrał...
— Pieniądze?... Oddałeś mu?... Toś fujara!
— I Nie ja to zrobiłem a skarbnik!
Umilkli, spoglądając zezem na Aronsona, który stał spokojnie na bolcu i prowadził cichą rozmowę z Kotowym.
Wojnart ukryty za plecami przyjaciół, szybko pisał karteczkę.
— Na Boga, nie wpadnij!... — szepnął, oddając ją Dobronrawowi. — Myślę, że poznacie ją i że ona was pozna!...
— Pozna, pozna!... Z oczów jej patrzy, ze spryciarka! — odpowiadał Dobronrawow, zwijając starannie karteczkę.
— Zrobię wszystko, jak sobie życzysz!... Parfaitement? Nie wpadnę, nie bój się, nie pierwszyzna! Jak mię nie pozna, to jej mrugnę, albo powiem: Wojnart. Co, dobrze?... Zgadzasz się? A może lepiej, żebyś powiedział mi jej imię i nazwisko. Będę udawał, że jest moją znajomą, i w gruncie rzeczy należałoby mi wiedzieć na wszelki wypadek: kto ona i co ona dla was, towarzyszu?... Siostra, narzeczona?... Hę?
— Siostra cioteczna, kuzynka.
— Hm! Kuzynka?... Znamy się na tych kuzynkach!... Niechaj!... A dlaczego ona nie stara się o widzenie z wami, jak inne?
— Właśnie o to chodzi, przyjacielu, żeby nikt o niej nie wiedział!... I chciałem was prosić...
— Aha, rozumiem!... Dobrze, dobrze!... To wy uciekać chcecie!?...
Wojnart zlekka zmarszczył brwi.
— Tak, pytam!... Z przyjaźni... Ale widzicie, jak uciekniecie z drogi, to nas wszystkich przycisną, więc lepiej zawczasu wiedzieć!...
— To też, gdyby coś było na pewno, tobym uprzedził!...
— A druga rzecz, że jeżeli nie uciekniecie przed Tomskiem, to tam dalej trudno będzie... Kolej i konwój inny; tam linjowi żołnierze pilnują, a nie etapowe komendy... I oficerowie surowsi!...
— Cóż robić! Nie da się, to się nie da!... A może powiedzie się coś takiego wymyślić, że więcej nas uciec będzie mogło...
Dobronrawow drgnął i zamyślił się:
— Chciałaby dusza do raju, ale grzechy jej nie puszczą! Już ja to marzyć nie mogę o ucieczce; mnie nikt nie dopomoże, zgniję pewnie w katordze!... — westchnął.
— Ee!... Kto tam wie? — pocieszał go Wojnart, ściskając za rękę. — Więc będziecie pamiętali, że kartkę należy oddać jedynie do własnych rąk, w przeciwnym razie, zniszczcie ją, nie przynoście zpowrotem do więzienia... Proszę was bardzo o to!
Urwał, gdyż przegląd katorżników został skończony i kazano ich odprowadzić w głąb więzienia. Na tarasie został jedynie Dobronrawow, któremu pozwolono zaczekać na Butterbrota.
— Jestem nareszcie!... — westchnął ten, zblżając się ku niemu po rewizji. — Pocóżeś pan czekał? Nie mogłeś pan iść sam?... Teraz późno!... Nie wiem, czy zdążymy...
— Dobre sobie!... Zatrzymałeś pan pieniądze i spis... Wszystko pan zabiera!...
— Ach taki... Zapomniałem. Czy pozwolenie mamy, co? Czy widział się pan z naczelnikiem więzienia? Co?!... Cóż pan robił?... Trzeba się było zobaczyć, rozmówić!... Poco ta strata czasu? Jak nie zdążymy zrobić zakupów, to nie ja winien!...
— Do kroćset!... Nie jestem pana popychadłem!...
Butterbrot spojrzał nań zezem i odsunął się cokolwiek.
— Wcale nie powiedziałem, że pan jest mojem popychadłem, tylko myślałem, że my solidarnie pracujemy... Moja troska pochodzi z dobrego serca dla towarzyszów, bo powiadają, że dziś jeszcze w nocy przenoszą nas na barkę... Co oni będą jeść?...
— Właśnie. Więc czego pan tak dużo gadasz. Chodźmy!...
— Chodźmy.
— Ale przedtem muszę pana pokazać starszemu nadzorcy. On wyznacza konwój!...
— Więc co?... Mógł pan już przedstawić kogo innego. Czy ten drab mnie zna?
— A to poco? Poco niepotrzebne kłamstwo?
— Owa!... Wielka rzecz! A zyskalibyśmy na czasie!
Upłynęło jeszcze trochę czasu, zanim odszukano starszego nadzorcę i ten dał pozwolenie i wyznaczył klucznika do konwoju.
Na ulicach było szaro i płonęły rzadkie latarnie, kiedy wyszli nareszcie z bramy więzienia w towarzystwie klucznika i dwóch żołnierzy.
Butterbrot był uszczęśliwiony, oglądał się na wszystkie strony i gadał z wielkiem podnieceniem:
— Ja myślę, że trzeba będzie w tych zakupach wielkie zaprowadzić reformy... Trzeba je robić częściej, jak najczęściej, żeby można było jak najczęściej wychodzić... do tego... obcowania z wolnym światem!







Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Wacław Sieroszewski.