Święty Franciszek z Paolo, Apostół do królów


Dzieci nazareńskie Święty Franciszek z Paolo, Apostół do królów • Poezje Teofila Lenartowicza. T. 2 • Teofil Lenartowicz Chata pod śniegiem
Dzieci nazareńskie Święty Franciszek z Paolo, Apostół do królów
Poezje Teofila Lenartowicza. T. 2
Teofil Lenartowicz
Chata pod śniegiem

ŚWIĘTY FRANCISZEK Z PAOLO.
Apostół do królów.




Legenda.




Povertade poverina,
Ma dal cielo citadina,
Nulla cosa, che é terrena
Tu non puoi desiderare.
Povertade va gridando,
A gran voce predicando,
Le richezze mette in bando,
Che si deggiano lassare.
Jacopone da Todi.



Coraz to jaśniéj w obłoków sieci,
Łódź w coraz dalsze błękity leci,
A ludzkie gwary, złości, bezwstydy,
Dnie przewarczałe wrogiéj ohydy
Gniją gdzieś w bagnach...
Hej! ptastwa stada,

W imie Franciszka ile was siada
Na gałęzistych dębach wybrzeży,
Niech się przyciszy, niech się uśmierzy;
Niech się nie waży swemi szczebioty,
Przerywać mojéj powieści złotéj,
O świętym człeku w którego szatę
Kryły się wasze ojce skrzydlate.
Pieśń moja będzie krótka, króciutka,
A nim do brzegu dopłynie łódka,
Nad którym wierzba zielona płacze,
Już ją zapomną moi słuchacze.

Dawno już temu, czas pędzi skoro
Jak to niebieskie widać jezioro
I nad jeziorem śród dębów cieni,
Klasztorek cichy z białych kamieni,
Święty Franciszek na eremicie,
Od dziecka ciche prowadził życie.

Dziwna tęsknota piersi mu parła
Ziemia dla niego wcześnie umarła,
Na któréj jeszcze ostatni wierni

Żyli jak ona owca śród cierni,
Co gdzie się ruszy, gdzie się posunie,
Zostawia runo i krew na runie.

Na smutne czasy boża prawica
Zwykle płonącą świecę rozświeca,
I swojém światłem ciemność rozprasza
Owo cudowna dziecina nasza,
Naga na poły i cery płowéj,
Jako ów niegdyś Zacharjaszowy,
Od maleńkości klęczała w kątku,
Dziwo zkąd taka mądrość w dzieciątku. —

Nieraz bywało matka się zdumie
Chce uczyć czego, a to już umie.....

Raz nie wyrzekłszy słowa nikomu,
Wyszedł z miłego rodziców domu
I w las się puścił, a krok za krokim[1]
Coraz to głuszéj w boru głębokiem,
Drzewa się wiążą ramion plecionką,
Gdzie niegdzie tylko prześwieca słonko,

Ujrzawszy tedy, że w boru zbłądził,
Żałować począł, że się porządził.

A w tem przy wodzie na mokrym lesie,
Co zieleń brzegów i światło niesie,
Ujrzał przedziwną liliję białą;
W któréj się nieco wody zostało,
Więc się rozpatrzył i wnet radośnie
Rzekł: owo lilja bez ludzi rośnie...

Potem zobaczył ptaka na krzaku,
A pióra były barwne na ptaku,
Świetna koronka, ogon się mieni
Jaskrawym blaskiem drogich kamieni,
Ha — tak pomyślał będęż rozpaczał,
Bóg który ptaka w niebie umaczał,
To i mnie przecie zaginąć nie da;
Co mi tam bieda, bieda nie bieda...

Lecz gdzie tu spocząć?... aż wpośród cieni,
Dwoje zobaczy śpiących jeleni,

Toż go ucieszy sen taki błogi,
Na igłach sosen krzaczyste rogi. —

— Mogą jelenie to i ja mogę;
I nie szukając jak wyjść na drogę,
Im daléj idzie tem coś go znęca,
Tymczasem wzeszła gwiazdka zwierzęca,
A z gwiazdą smutek... nie że w Paolo
Po drogach miejskie dzieci swawolą,
Lecz że pod wieczór światła i woni,
Dzwonek z kościoła słodko tam dzwoni.

A w tem gdy słówka rzewliwe jąka,
Słyszy wyraźne brząkanie dzwonka,
Był to zdrój czystéj wody niewielki,
Który powoli sączył kropelki,
Przy onym zdroju cicho a szczerze,
Zmówił Ojcze nasz, Zdrowaś i Wierzę,
I spał jak żaden ze ziemskich króli,
Ptak szarym skrzydłem główkę otuli,
Lilja na zmroku wonny liść zwinie,
I dosyć oczy zmrużyć dziecinie...

Nazajutrz wcześnie zagląda słońce,
I cieszy kwiaty we łzach stojące,
A rozbudzone wszelkie stworzenie,
Woła do Boga o pożywienie,
Ptak po swojemu, zwierz po swojemu,
A pan rozdaje temu i temu;
Wie on najlepiéj co komu trzeba,
Ptakowi ziarna, sierocie chleba,
A świętym ludziom o rannéj dobie
Kruk polny niesie podpłomyk w dziobie.

I wszystko żyje i Boga chwali,
Lwy po pustyniach, ptaszkowie mali,
I bocian który po łąkach brodzi,
Przepiórka małe w zboże wywodzi,
Niedźwiedź otwiera głodną paszczękę,
I wszystko patrzy na bożą rękę.

Pod opatrzności bożéj opieką,
Dnie na modlitwach świętemu cieką,
Dnie, lata całe, z białego łyka
Dobre okrycie dla pustelnika,

W drzewnéj plecionce jak zwykła mata,
Okrywa nagość przed wichrem świata,
Ach! i przed ludźmi bo w jakąż knieję
Człowiek nie zajdzie, wiatr nie zawieje?...

I ten i owy w pustynię spieszy,
A święty co dnia mówi do rzeszy:
— Porzućcie próżne języków sprzeczki,
A spokorniejcie jako owieczki,
Boście owieczki Chrystusa paszy,
Miejscy, rycerze, panowie naszy.

I od dnia do dnia do siebie wabi,
Zzutych z żelaza, z drogich jedwabi,
Coraz to jakąś duszę zachwyci,
Jako paciorki do jednéj nici.

I tak postarzał w jarzmie kościoła,
Wyniósłszy w niebo stu wieży czoła,
W miejscach dalekich od świata waśni,
Gdzie ciału świeżéj a duszy jaśniéj,
Kędy nie dojdzie ludzka obłuda.

Przez święte ręce dzieją się cuda,
Jedno a drugie powtarza rzesza,
Jak chore leczy, umarłe wskrzesza,
Jak przed klasztorem jednego ranka
Obciągniętego wskrzesił baranka;
Jak raz braciszka święcie zadziwił,
Gdy mu w kuchence żółwia ożywił.
Jak czasem w chwili od pracy wolnéj,
Rodzaj się k'niemu zlatuje polny,
Ptaki poleśne w radości błogiéj,
Skaczą na jego habit, na nogi,
A otwierając skrzydła i dzioby,
Cześć mu na różne czynią sposoby.

Toż spoglądając na starość świętą,
Zda się że rajską bramę zamkniętą
Po długich wiekach anioł odmyka,
I że nie starca nie pustelnika,
Lecz gdy się jasna otworzy brama,
Widać pod drzewem ojca Adama,
I mnogość ptaków, różnego zwierza,
Które mu stwórca świata powierza.

Szczęśliwy o kim nikt się nie dowie,
Nikt o nim złego słowa nie powie,
Ani przygany, ani pochwały,
Temu w spokoju przejdzie wiek cały.
Lecz o kim naród wiele rozgada,
Choćby najświętszy biadaż mu biada!

Swięty[2] w pustynnym schronieniu żyje,
Ale że łaski bożéj nie kryje,
Rychło się o nim powieść rozszerzy,
I król to słyszy, słysząc nie wierzy.
A rad świętego zobaczyć wielce,
Wpośród zwierzyńca krzyknie na strzelce:
— Hej! wy łucznicy sprowadźcież go tu,
Rychło waszego czekam powrotu.
A tak łucznicy k'temu zwyczajni,
Najlepsze konie zabiorą z stajni,
Psy też ze sobą wezmą myśliwskie,
I wnet się w bory zapuszczą bliskie.

Lasyż to lasy dzikie gęstwiny,
Najprzeróżniejszéj pełne zwierzyny.

Pomknęła sarna, pędzą za drugą,
I lecą borem długo tak długo,
Ażci nareszcie o słońca wschodzie,
Ujrzą łaniątko przy cichéj wodzie:
Staw był szeroki ocienion drzewy,
Po stronach rosły krzaczyste krzewy.

— Hop! hop! — nieboga spojrzy w tę stronę,
Widzi dwie paszcze zdala czerwone,
Przesadza kłody drzew co pogniły,
Skacze, ostatniéj dobywa siły,
A coraz głośniéj zgraja myśliwa
Na świeżych tropach gęściéj zagrywa.

Kiedy tak pędzi ujrzy pod skałą
Za żywopłotem kapliczkę małą,
I krzyż niewielki z dwóch okrąglaków,
Z pomiędzy drobnych bieli się krzaków.
A pod tym krzyżem na świeżej łące,
Staruszek modli się na koronce.

Zwykle o białéj zorzy porannéj
Modlił się święty do Maryi Panny.

I właśnie kończył ofiarowanie,
Gdy psów łajanie i rogów granie,
I tentent koni zagrzmi pod bokiem,
Zagrzmi pod bokiem i jednym skokiem
Wpada łaniątko z bojaźni drżące,
I oczy zwraca nań błagające,
Zgina kolanka do nóg mu pada,
I łepek wznosi ledwie nie gada.

Tymczasem strzelce z psiarnią zziajaną,
Zdala świętego człeka przystaną,
Radzi o nowym obwieścić cudzie,
Patrzą się owi królewscy ludzie.
A zaś łaniątko które ów głaszcze,
Spokojnie na psie spogląda paszcze.
Co wywiesiwszy po pas języki,
Leżą na brzuchach jak rozbójniki.

O téj pogoni święty już wiedział,
Bo mu na modłach anioł powiedział:
Że przyjdą ludzie za tropem łani,
Tacy i tacy i tak ubrani.

I w jakiéj myśli, w jakim zamiarze,
A nawet we śnie widział ich twarze,
Toż ich pozdrowi bardzo serdecznie,
I za opłotki poprosi grzecznie.
Wchodzą, siadają owi posłowie,
Święty się pyta o króla zdrowie.
— Ho! bardzo dobrze! także królowa,
I synek im się szczęśliwie chowa,
Pan to wspaniały, gdyby na chatki
Nie wkładał takie ciężkie podatki,
Gdyby... toż zresztą i dobre książe,
A święty sobie supełek wiąże,
Nie przytakuje, nie odpowiada,
Aż się anioła swego zabada,
Wreszcie westchnąwszy twarz wypogodzi:
— Droga daleka, panowie młodzi,
Toż się posiłek przyda jak na to. —
I na szerokim głazie przed chatą,
Kładzie po gruszce, po podpłomyku,
I miarkę wody i jabłeczniku.
A gdzie się ruszy łaniątko za nim,
Wielce go cieszy swojem bieganiem.

Na pracę idzie czy na spoczynek,
Jakby przy matce malutki synek.

Kiedy przed jadłem jako przystało,
Swięty[3] modlitwę odprawił małą,
I ręką boże przeżegnał dary,
Aż tu się stała rzecz nie do wiary:
W śnieżnych odzieniach, w modrych przepaskach,
Zkądciś się wzięli anieli w blaskach!
Jeden w koszyku przyniósł dostatek,
Jabłek pachnących i małgorzatek,
Drugi młodzieniec przyniósł im chleba,
Przyniósł im chleba z samego nieba,
A trzeci miodu w suszu komórkach,
A czwarty lecąc na srebrnych piórkach,
Gdzie który siedział dworski młodzieniec
Przed każdym złożył pleciony wieniec,
Niebieski bławat, nieśmiertelniki,
Polną ostróżkę, dzikie gwoździki,
I zaśpiewali w nucie powolnéj:
— Jam lilja wodna i kwiatek polny! —

A dworscy widząc swemi oczyma,
Że takiéj służby i sam król niema,
Kiedy widokiem oczy napaśli,
I przeprosili, że świętych naśli,
Z poselstwa swego złożą się trwożnie,
Bardzo uczciwie, bardzo pobożnie:
— Jako król widzieć świętego żąda,
Jak niecierpliwie przyjścia wygląda: —
A gdy skończyli poselstwo oba,
Które się świętéj duszy podoba
Odrzeknie: dobrze, co żąda sprawię,
Niech tylko trzódkę pobłogosławię,
Boża to sprawa.....

Poranne słońce,
Poczęło wschodzić nad mgły stojące,
Kiedy mieszkańcy owi pustynni,
W pracy wytrwali, w sercu niewinni,
Istne chłopiątka, z téj z owéj strony
Na dzień ruszyli na smug zielony:
A no tak święty krzyż ręką kryśli,
Chwilkę się na nich pomodli w myśli,

A wziąwszy w rękę laskę wysoką,
Z gałką toczoną jak gdyby oko,
W którą nabity gwoźdź krzywy duży
Do suchéj tykwy na wodę służy,
Bogu oddając trzodkę ubogą,
Ruszył ku światu skalistą drogą.

Tymczasem króla ciekawość zdejma,
Co się to znaczy, że dworskich niema.
Siedzi za stołem, miód wino pije,
Stalową ręką po stole bije.
Bije po stole, aż srebro zlata,
We trzy warkocze brodę zaplata.

Na wieży strażnik przelękły srodze,
Stoi jak żóraw na jednéj nodze,
Stoi a patrzy... nie widać wcale,
Okręty płyną przez morskie fale,
Jako łabędzie płyną okręty,
Ale nie widać, żeby szedł święty.
Ażci na króla wystąpią poty.....

O ziemię rzucił roztruchan złoty,
W oprawne okno pięścią uderzy,
Rękę podniesie i patrzy z wieży...

Na górnym zamku coż się to dzieje?
Sto wyrabianych chorągwi wieje,
Idą posłowie z cudzego kraju,
I niosą dary podług zwyczaju.
Jednemu sokół siedzi na dłoni,
Siedzi na dłoni, dzwonkami dzwoni,
Drugi prowadzi konia w ubraniu,
We strusich piórach w jedwabnem tkaniu,
Trzeci tarcz niesie jak obraz złoty,
A świat nie widział takiéj roboty.

Stoją, czekają aż król zawoła:
A król się chmurzy u końca stoła;
Ale posłowie czekać nie mogą,
Każda godzina kosztuje drogo,
Przyszli kłaniają, papier oddają,
Papier oddają swego czekają.
A w tym papierze stały te słowa:

— »Królu mój bracie, niech cię Bóg chowa,
Otoć posyłam konia w ubraniu,
We strusich piorach, we złotem tkaniu,
I tarcz szeroką jak obraz złoty,
A świat nie widział takiéj roboty.
I ulubieńca mego sokoła,
Co na głos leci, gdy się go woła.
A proszęć gdy się podoba tobie,
Pomóż mi bracie w mojéj chorobie;
Wiem jako w twojéj żyje krainie,
Człek co cudami wielkiemi słynie,
Który u Boga sprawić to może,
Że wstanę zdrowy i wezmę łoże;
Owóż cię proszę do mnie go przyśléj,
A jako prędzéj już sam obmyśléj.« —
I podpisano od dziecka gorzéj:
Ludwik Francuzki, król z łaski Bożéj.

Był to król także swojego chowu. —
Przeto na wieżę posłano znowu,
Czy od pustyni święty nie kroczy,
Sto bitych srebrnych jeśli go zoczy.

Jakoż tą razą z za drzew co kwitną,
Od gór odzianych we mgłę błękitną,
Z wyrazem co się opisać nie da,
W podartym płaszczu szła święta biada.

A tak król szczęsny — ot idzie — rzecze,
I srebrną na się zbroję nawlecze,
I z swą królową konno i dworno,
Jedzie przed ową postać pokorną.
A w bramach ludu jak nabił wszędy,
Gromada tylko czeka którędy.....
Dzieci z kwiatami w białych sukienkach,
Z wielkanocnemi palmami w rękach,
W powietrzu nuta brzmi nieustanna,
Temu co z Bogiem idzie: Hosanna!

Bardzo Królowi to nie do smaku,
Lecz nie okazał żadnego znaku,
Owszem ujrzawszy świętego w bramie,
Jednego z giermków uderzy w ramię,
I odda konia, sam pójdzie pieszo;
A dobrzy ludzie bardzo się cieszą.

— Kochany ludu, Bóg święty z tobą,
Cóż się tak moją cieszysz osobą?
Czym cię jak Józef obdarzył zbożem?
Czym cię jak Mojżesz prowadził morzem?
Czemu całujesz sukni méj rogi,
Ja tak ubogi jak ty ubogi,
Widzisz ot bosy, na nogach żyły,
I ręce w pracy się narobiły,
Zżółkła mi skóra przyschła do kości,
A żyję z pracy i z opatrzności,
I z łaski nieba z prawdy i z cudu,
Tak jako i ty biedny mój ludu.

Kiedy tak mówi ażci pachole,
Czepiając rączki po starca pole,
Jąkliwym głosem woła od ziemi:
Święty Franciszku błogosław-że-mi!
Zatem staruszek powstrzyma kroki,
I na ten błękit wejrzy wysoki,
Potem na stronę, na tę na owę,
Rozdziela znaki na każdą głowę. —

Dopiero w zamku widzieć co było,
Jak się to wszystko od złota lśniło,
One to chełmy, one pancerze,
Które rycerstwo na siebie bierze;
Pazie królewscy wzdłuż przez pokoje,
Trzymali w dzbanach słodkie napoje,
A przy królowéj sto panien w rzędzie,
Sto panien w rzędzie, bogactwo wszędzie,
Lecz co najbardziéj do dziwu wzrusza,
To na jéj szyi brylant jak grusza. —

Ale się święty nie zdziwi wcale;
Co mu tam perły, co mu korale.
Koral na głębi wielkiego morza,
Bardzo to piękna roślina boża,
Jeszcze piękniejsza róża o zmroku,
Jeszcze piękniejszy blask w żywym oku;
Ale i koral rozkruszy burza,
Zwiędnie w jesieni sadowa róża,
I ludzkie oko mało, po mału,
Straci przedziwny urok zapału.
Nic tu trwałego na naszym świecie,

Szybko przemija lato po lecie,
Wciąż krótsza radość, żałości sporsze,
Dni coraz suchsze i coraz gorsze...
Szczęsny kto siwą oparłszy głowę,
Spokojną z życiem wiedzie rozmowę.
Rany oblicza na polach boju,
Zaznane szczęścia, owoce znoju.
Ni się o przyszłość dzieci kłopocze,
Patrząc na woły w polu robocze;
Na ciche sady, na nizkie chaty,
Bezpieczne widzi kraju powiaty,
Szacunek obcych, miłość u siebie,
Takiego życia dalszy ciąg w niebie.

Śliczna osoba królowa sama,
Jak ona Ewa żona Adama,
Ciągle się panu swojemu mili,
To się po jabłko królowi schyli,
To mu z uśmiechem poda na zwrocie,
Czarę napoju wykutą w złocie;
A co się zniży co się obróci,
Tysiąc promieni brylant rozrzuci,

Patrząc się na to Franciszek cichy,
Myślą wędruje pomiędzy mnichy.

Aż król zagada: — No cóż mój stary?
Kiedyć podanéj odmawiasz czary,
Chciejże jak wieści krążą śród ludu,
W naszych tu oczach dokazać cudu.

A święty milczy, głowa schylona
Między zawiędłe spada ramiona,
Ani się zgorszy poczciwa dusza,
Oczy przymyka ustami wzrusza,
Na lada słowo mówić nie skory,
Dogodnéj sobie ugląda pory.

Aż w ciągu uczty gdy coraz nowe,
Znoszą a wnoszą statki stołowe,
A coraz inne półmiski śrebrne,
— O! królu rzecze i czy to potrzebne?
Na jednę ucztę tyle krwi przelać,
Tyle skowronków w polu nastrzelać,
Proszęż cię tedy, wielmożny panie,

Byś mi ustąpił choć jedno danie.
A jako prędko król go obdarzy,
Wstaje z przesłodką ciszą na twarzy,
Potem krzyż robi wierzchem połmiska[4],
Aż tu z półmiska ryba się ciska,
Żywym ogonem po stole miota,
Gołąbek się też daléj trzepota,
Kogutki stają na śrebrnym blacie,
I pieją jakby pod strzechą w chacie.

Dopiero radość w koło się szerzy,
Król ucieszony w dłonie uderzy,
— Co chesz[5] uczynię. — A święty na to,
— Masz ty wielmożny królu za kratą
Ubogie więźnie okute w dyby,
Uwolniéj ludzi jako ja ryby.
— Zrób jeszcze jedno, a klnę się tobie,
Że jakom żywy co zechcesz zrobię.

A święty sięgnie między puchary
Kędy pieniędzy stało dwie miary,
I wziąwszy one ważne dukaty

Potrzęsie ręką na lite szaty;
Jako z kropidła woda wytryska,
Tak mu z pod palców krew się wyciska,
Bujnemi deszczu leci strugami,
I zbroje plami, jedwabie plami.

— Cud! cud! i wszystko co tylko żyje,
Zgina kolana, w piersi się bije.
A starzec święty: słuchajcie prawi
Patrzący na was serce się krwawi,
Co wy robicie trzodo bezbożna,
Krzywdzicie ludzi, a czy to można?
Ostatni pieniądz wydzierać wdowie,
I czyliż o tem Bóg się nie dowie?
Za lada sprawę w więzieniu głodzić,
I codzień w grzechu jak w sukni chodzić?

Co prawda, prawda, nikt nie zaprzeczy,
Na dworach takich nie mówią rzeczy...
Toż się sumienie w królu obudzi,
Radby przepraszał zabitych ludzi,
Radby powrócił wydarte mienie,

Na twarz mu żywe wyjdą płomienie,
I krew podchodzi pod same białka,
To znowu radby ukarał śmiałka,
Ale co spojrzy na brodę siwą,
Widzi Bóg stoi niebieskie dziwo...
Ta nędza króla milczeć przymusza,
I poraz pierwszy stracha się dusza.
Więźnie z ciemnego wywiodę lochu,
Lecz trudniéj z tymi co leżą w prochu.
Wreszcie po długiéj ze sobą walce,
Pochyli głowę, podniesie palce,
I rzecze: klnę się na cześć rycerza,
Że oddam biednym co do halerza,
Więźniom na zamku ucztę wyprawię,
Każdemu sukna dam po postawie,
I złoty łańcuch jeśli sławetny,
A zbroję srebrną, jeśli szlachetny;
Na przebłaganie za wszystkie winy,
Pociągnę boso do Palestyny.
A święty ręce wznosząc nad głową,
Bogdajby prawdę miało twe słowo

Bogdajbyś królu na przyszłość baczył,
A co wymówisz dotrzymać raczył.

Zatem nazajutrz już na okręty
Z górnego zamku wychodził święty,
Z jednym braciszkiem, a tłum tak samo
Kupił się w mieście, kupił za bramą,
Jak na gwałt biegli starzy i młodzi,
I w głos płakali, że już odchodzi.
Król był skruszony łzawego lica,
Swojego przywiódł mu królewica,
I padł na ziemię z całą rodziną,
Żeby go starzec przeżegnał ino.
I błogosławił święty jak trzeba,
Naród i króla słowami z Nieba,
Potem się w ręce oddawszy boże,
Ruszył do Francyi za wielkie morze.






O bone Jesu, pastor bone, Justos conserva, peccatores Justifica, et omnibus fidelibus Vivis et defunctis miserere...
(Ostatnie słowa ś. Franciszka z Paolo.)

Płyną żeglarze, cicha pogoda,
Nad samo niebo niebiestsza woda,
Na skraju morza ogromne skały,
Pod noc się mgłami pookrywały,
Miesiąc téż wyszedł i żywą smugą,
Pod okręt drogę wyświecił długą,
Święty się modlił...
...Oj! czy wy wiecie,
Co to wędrować po wielkim świecie,
Lepiéj na małéj siedzieć zagrodzie,
Las mieć na wschodzie, las na zachodzie,
I wciąż na jedne patrzeć obrazy,
Na staw szeroki, na brzeżne głazy,
Gdzie ludzie wodę wiadrami biorą,
Bydło poryka i chusty piorą,
I gdzie za płotem wieśne koniarki,

W noc księżycową dmą we fujarki.
A jeszcze w burzę.

Po stronie wschodniéj,
Choć się zdawało jak najpogodniéj,
Zobaczył sternik siedząc przy sterze,
Mały obłoczek jak lekkie pierze,
Jak się powoli wyniósł nad wały,
Jak kulka krągły, skupiony, biały,
Poczem wiatr morski zerwał się nagle,
Pękały liny, darły się żagle,
Pod chmurnem niebem morze ze wnętrza,
W góry olbrzymie swe wody spiętrza,
Aż się w straszliwe porwą uściski
Morze z chmurami, przelotne błyski
Świecą bez przerwy jak przestrzeń długa,
Ani tak szybko zrzenica mruga
Jak błysk po błysku niebo zapala,
Istnym się wrzątkiem przewraca fala.
Toż kiedy serca ogarnie trwoga,
— Ratuj nas święty! — krzyknie załoga,
— A święty rzecze na głos do burzy:

— Przez miłość burzo nie szaléj dłużéj!
I wraz się fale morskie uciszą,
Jeszcze się tylko nieco kołyszą,
I widać niebo zdarte na szmaty,
Lecz już łagodnéj pełne oświaty,
Jak oko matki kiedy po gniewie,
Nad dzieckiem śmiać się czy płakać nie wie.

Po widnokręgu smudze słonecznéj,
Płynie gdzieś łódką rybak bezpieczny,
Owo i Francya cel długiéj drogi;
Toż do wędrówek nawykłe nogi
Starzec pospiesznie idący stawia,
Kijem się wspiera, modły odmawia; —
Przechodzi liczne wioski i grody,
Naród poczciwy wdzięcznéj urody,
Ale tak smutny jak żaden w świecie,
Kogo napotka, starca czy dziecię:
Lice wybladłe, oczy zapadłe.....

Po drogach więzień w żelaza brzęka,
Ciężka ludowi królewska ręka,

Nad szubienicą kruk polny kracze,
Święty przystanie, spłacze się spłacze,
I ciągnie daléj..... wreszcie z za góry
Zobaczy wieże wybiegłe w chmury,
Kędy w posępną niebiosów głębię,
Wzlatają orły, szare jastrzębie,
Ej to tu będzie..... jakoż niedługo
Zejdzie się w lesie z królewskim sługą,
Stary sokolnik z piórem u czoła,
Na krzywém berle trzymał sokoła,
Patrząc na ptaka co w leśnéj głuszy,
Podlatał w górę jak na strzał z kuszy.
— Wracaj do zamku, wracaj niebawem,
A król ci pewnie będzie łaskawym,
Gdy mu opowiesz mnicha przybycie,
A już ptakowi podaruj życie.

— Przez czarne bramy, ciemne przedsienie,
Kędy łby wilcze, rogi jelenie,
Dziki, zwierzęta przerozmaite,
Jastrzęby stare na drzwiach rozbite,
Przypominały myśliwską knieję,

Przez izby z których chłód ciągły wieje,
Gdzie okna w ołów całe oprawne,
Pomalowali malarze sławne,
Tak że przez złote świętych figury,
Słońce świeciło jakby przez chmury,
I na podłogi, na rzeźbne słupy,
Poroznaszało złote biskupy,
Twarze dziewicze i patryarsze,
W kwiecistych szatach młodsze to starsze,
Święty Franciszek wezwawszy Boga,
Do królewskiego zbliżał się proga.
Wreszcie w wysokiéj z modrzewia sali,
Otoczon pany w srebrze, we stali,
Król wynędzniały, z bojaźni drzący,
Zwrócił na starca wzrok błagający,
Gdy stanął przed nim pobielon wiekiem,
Nie jak przed królem lecz przed człowiekiem,
Który ostatnią czuje godzinę,
I wielką bojaźń za wielką winę.
Spojrzał błagalnie na sługę pana,
Poczem mu jęły giąć się kolana,
Aż podtrzymany lekko pod pachy,

Przez mężów jasnych od srebrnej blachy,
— Zdrowia zawoła powróć mi zdrowie!
Ale Franciszek święty odpowie:
— Iżalim Bogiem, o miłościwy
Odmień swe życie, a będziesz żywy.
Biedny zakonnik cóż ci dać mogę,
Miłość serdeczną, ludzką przestrogę,
Jeśli żyć poczniesz prawie a godnie,
Bóg ci przebaczy rozliczne zbrodnie.
Wstań możny królu tak wielka chwała,
Samemu tylko Bogu przystała.
Na takie szczere, serdeczne słowo,
Król się uśmiechnął, potrząsnął głową,
Królewskie ucho prawda obraża,
Dobrych nie słucha, złych nie poważa,
Stał długo patrzał w mieszczańskiej szubie,
Poczekaj mnichu już ja cię zgubię.
Jeśli mi tylko próba się uda,
Porobię z tobą prawdziwe cuda.

I naprzód salę wskaże mu złotą,
Po któréj ścianach rzeźby się plotą,

Esy, floresy przerozmaite,
W dębowem drzewie dłutem wybite.
Tam liszka w gęstą przysiadła skrytkę,
Tu z krzewia widać wiewiórczą kitkę,
Indziej paw złoty na drzewko włazi,
A wszystko lśni się aż oczy razi.
Takiemiż cudy pokryte sprzęty,
Aż się z podziwu przeżegnał Święty.
A kiedy przytem służba przydana,
W zbroje zakuta w pióra ubrana,
Jacyś paziowie z bronią przy pasie,
I pióry strusimi w drogim atłasie,
Drabów a strzelców przed nim się zbierze,
Święty szatańskie poznał więcierze,
Spojrzał, odmówił rzecz przeciw czarom,
I owym ludziom jak zwodnym marom,
Taką odpowiedź odnieść poleci:
Bogactwo świata krótko się świeci,
I dłużej biedy niźli wystawy,
Niechże z piór złotych szczycą się pawy,
Świetne rozwodząc pióra po kwiatach,
Cnota nie w szatach ani w komnatach,

Mamci ja wszystko co mi potrzeba,
Sakwę na suche okrawki chleba,
Krupkę drewnianą, z lipy wybraną,
Na całe życie jedno okrycie,
Na kroplę wody, tykwę pękatą,
Lada gdzie prześpię zima czy lato,
Czasem jak drzewo szron mnie opruszy,
Nic to nie szkodzi zbawieniu duszy.
Po łzach za grzechy, słowach podzięki,
Kamień pod głowę o jakże mięki,
Po co mi złota, gdy cichą nocą,
Miesiąc a gwiazdy piękniej się złocą.
Po co te z drzewa robione dziwy,
Kiedy piękniejszy skowronek żywy.
Boże łaskawy...
I daléj prawi,
Owoż rycerze gdyście łaskawi,
Tedy mi chatę uproście oną,
Która pod olchą stoi zieloną,
Opustoszałą chatę strażnika,
Nikt jéj nie strzeże, nikt nie zamyka.
A dobra, cicha, w leśnéj ustroni,

Człowiek się prześpi i zwierz się schroni,
Od wielkiej biedy...
Po odpowiedzi
Król w złotym krześle w zamysłach siedzi,
Czapkę nasunął, wyciągnął nogi,
Wbił że mi sęka ten dziad ubogi.
I wciąż do siebie powtarza z cicha,
Rzeczono w piśmie pierwszy grzech pycha,
Drugi łakomstwo...
A miał zdobyczną,
Najświętszą pannę srebrną prześliczną,
Jasną jak z nieba z przedziwną twarzą,
A stała w skarbcu pod wielką strażą.
Toż układając sposoby w głowie,
— Już go też na to rzecze ułowię.
Wszak pożądańszéj przynęty niema,
W oczach niewiasty, w oczach pielgrzyma,
Jak pozłociste świętych osoby,
Zobaczym jeśli wyjdzie z téj próby.
I wnet świsnąwszy w piszczałkę srebrną,
Na nieodstępną gawiedź służebną,
Posąg im z onéj wyda skarbnicy,

Matki przeczystéj Bogarodzicy.
I do pustelni leśnéj wyprawi,
Posłuszna służba wiernie się stawi,
Na noszach cenną krytych makatą,
Owo i posąg świeci przed chatą,
A jeden w chełmie z ptakiem na czole,
Głośno otrąbia królewską wolę.
Ale Franciszek znając zamiary,
Do czego mierzy monarcha stary,
Snycerską pracę wielce pochwali,
I prosi ludzi żeby oddali,
Że ma obrazek bez szkła, bez ramy,
Przytwierdzon w górze dwoma ćwieczkami,
Który przed laty w ubiegłych czasach,
Raz na odpuście kupił na tasach,
Prosty obrazek Maryi z koroną,
Pomalowany żółto, czerwono,
I z rzędem liter który wyraża:
Że wysłuchana prośba nędzarza,
Na cóż mu więcéj...
Z pod brwi obfitéj,
Słaby wzrok starca jak mchem pokryty,

Radziéj lubuje wśród gęstéj cieni
W rozgałęzionych dębów zieleni;
Czasem po całych dniach nie otworzy
Powiek zawartych na ten świat boży.

— Po takich słowach, po odpowiedzi,
Król w wielkiém krześle w zamysłach siedzi.
Pieniądz ma dziwną nad ludźmi siłę,
Złoto..... a złoto komuż nie miłe?
To jeszcze pieniądz niech swoje czyni,
Co pomyślawszy pójdzie do skrzyni,
Od któréj klucze nasza przy boku,
Najpierwéj zawsze mając na oku,
Klucze od skarbu, sztylet na pasku,
Łańcuch na którym święty w obrazku,
Ledwie dojrzany z perłowych ramek,
I psałterz spięty na srebrny zamek.
Poszedł drżącemi dłońmi otwiera,
Brzęka, to słucha, to znów nabiera,
Nabrał, zawiązał, wieko zatrzasnął,
Wyjrzał za okna, zamek już zasnął.
Tylko wartowni przechodzą ganki,

I zbroje świecą pomiędzy blanki.
Spieszy król stary do drzwi Franciszka,
A ptak spłoszony, odpadła szyszka,
Włosy mu wznosi twardemi druty,
Dobywa często sztylet okuty;
Na strony baczne posyła wzroki,
I daléj idzie prędszemi kroki.
Niebo spokojne na podorywce.....
Oj! biedni, biedni świata szczęśliwce
Co wam do nieba.....
I daléj kroczy,
Owoż i chata, przeciera oczy,
Bo mu się zdało że po nad mnichem,
Stał cień perłowy z złotym kielichem,
I gwiazdą w górze.....
Ej! to się zdało,
Znać miesiąc głowę oświecił białą,
Dziwnego starca, który w téj dobie,
Srogą pokutę zadawał sobie,
Ściągając pasek aż między żebra,
A bijąc głową jak bryłą z srebra,
O kamień chłodny.....

Za cudze winy
Ciało padało od dyscypliny,
Aż strach przejmował, a słowa przy tém,
Zdały się z żywym spierać błękitem,
O czyjąś duszę.....
Ojcze litości!
Nie racz spoglądać na nasze złości,
Ani na grzeszne nasze rodzice,
A krew bluzgała na włosiennicę.....
Wąż pokuszenia wszędzie się wślizga,
Piekielnym jadem na dusze bryzga,
Na królów trony z pod baldachimu,
Zieje kłębami czarnego dymu,
Obniża śliską zdradliwą paszczę,
Suwa się po nich wrzekomo głaszcze,
A schlebia próżnéj dumie człowieka,
Że aż się pana swego wyrzeka.
O królu panie na jasnem niebie,
Co tak w wielkości ukryłeś siebie,
A kiedyś zstąpił zmyć nasze grzechy,
To w najuboższéj ukryciu strzechy,
Żeby nad wszystko podnieść pokorne,

Spojrzyj o Panie na rady zborne,
Na pany świeckie, duchowne pany,
Na wszystkie wężem związane stany,
A niech twój anioł wzrok im przemyje,
I znów upada i znów się bije.....
Więc gdy król w progi wstępował mnicha,
Uczuł że dłoń go jakaś odpycha.
Chociaż nie było żadnéj istoty,
Tylko po ścianie snuł się cień złoty,
Z miejsca na miejsce.
Tak raz i drugi,
Aż święty pacierz zakończył długi,
Powstał i wodą z prostego dzbana,
Co w kącie chaty stała źródlana,
Spieczone usta nieco opłókał,
Kaptur narzucił..... w tém król zapukał,
I za próg chaty ciała połową,
Nieśmiałą nogą, ciekawą głową,
Wsunął się, lekko pochylił czoła,
Ubogą chatę przejrzał do koła,
Ażali z obcych nie ma nikogo;....
Jedyne zielsko między podłogą,

Wyrosło sobie nieprzeszkodzone,
Porozwijało pręty zielone,
I daléj wije..... więc grzyby ścienne,
A zresztą wszystko umarłe, senne,
Swięty[6] pod oknem odzian kapturem,
Zdał się nie człekiem ale marmurem.
Toż król zagada..... — witamy radzi —
— Kogoż tak późno Bóg nam prowadzi —
— Héj! to my grzeszni, lecz w dobréj sprawie,
Chciejcie nas tylko słuchać łaskawie.
Oto świadomi jakoście dbały
O rozszerzenie Chrystusa chwały,
Równie gorliwi o świętą wiarę,
Przynosim z sobą małą ofiarę.
I wydobędzie z pod krótkiéj szuby,
Worek pieniędzmi ładowny, gruby.
— Zachowaj skrycie zkąd się to wzięło,
Boć to na kościół na boskie dzieło,
To lepiéj z tego nie robić pychy,
Proś tylko Boga za nasze grzechy,
A za nic ważąc ziemskie bogactwo,
Dorzucęć jeszcze jakie opactwo.

Ale Franciszek rzecze z pokorą:
— Oddaj ubogim niech swe odbiorą,
A Bóg ma swoich kościołów dosyć,
By z cudzéj krzywdy domy mu wznosić.
Za krzywdy ludzkie królu a panie,
Choćby jak niewiem kościół nie stanie,
Krew bo niewinna o pomstę woła,
Ani jéj zgłuszą dzwony kościoła,
Ani złagodzą wdzięczne organy,
Jęk pójdzie mimo niepowstrzymany.
Choćby moc waszych mężów chwalebnych,
Dzień i noc grała na trąbach srebrnych...
— Przeto raz jeszcze z czartem pospołu,
Kusił go rybą z swojego stołu,
Aż zwyciężony wreszcie prostotą,
Raz pierwszy w życiu zszedłszy się z cnotą,
Zmiękł i spokorniał przed biednym mnichem;
On król potężny tak stał się cichym,
Że nic nie począł bez jego rady,
Łowy zacichły, znikły biesiady,
I dwór królewski jako był dworem,
Naraz się głuchym zrobił klasztorem.

Król się zamyślał przez całe doby,
Niechciał widywać żadnéj osoby,
Przed obrazami świętymi stawał,
Jakby litości błagać się zdawał;
To udręczony duszy widziadłem,
Słuchał coś słuchał z licem wybladłem,
A ile razy krzyk małych dzieci,
Bywało uszu króla doleci,
Zrywa się z miejsca, bez związku gada,
I w najtajniejszym kącie przysiada.
Tak było długo że król się smucił,
Aż raz na prawdę we łzach się rzucił,
I zaręczoną zaczął pokutę;
Odprawił swoje rycerze lute,
Odprawił drucha starego kata,
Co tylu ludzi zgładził ze świata,
Wreszcie na biednéj mnicha pościeli,
Skonał przykładnie w ubogiéj celi.

Po śmierci jego w niedługim czasie,
Raz po zamkowym chodząc tarasie,
Dzieci królewskie, rycerze, damy,

W cieniach ogrodu między dębami,
Na lekkim zmierzchu ujrzą klęczącą,
Postać staruszka od światła lśniącą.
Przeto się cały orszak zatrzyma,
Czyli jakiego złudzenia nie ma.
Lecz najwyraźniéj z starca habitu,
Wychodzą blaski jak gdyby świtu.
Ręce wzniesione, głowa i broda,
Jak kiedy się kto na wolę poda.
Cały w pacierzu, cały na niebie,
Jakby za życia wyszedł ze siebie,
A kiedy na raz orszak spostrzegnie,
Że Swięty[7] klęczy a w górę biegnie,
I wciąż na drzewa spokojne liście,
Blaski od niego biją srebrzyście.
Pochylą głowę, zegną kolana,
I uczczą sługę wiecznego Pana.
Klęczą i słyszą jakby rozmowę:
— Miłość i łaska na twoją głowę,
I znowu słyszą nie na mnie panie,
Nawróconemu niechaj się stanie,
Każdemu który do ciebie wróci,

Niech anio zł[8] duszy ciemności zrzuci,
I serce wiary odświeży zdrojem,
Jako jelenia chłodnym napojem,
U stoku życia.

Ztąd pełni cześci
Po całym kraju roznieśli wieści,
I była wielka radość śród ludu,
I dziękowanie za łaskę cudu,
I za świętego, co rychło potem
Z swym się doczesnym rozstał żywotem,
I przy którego śmiertelnéj głowie
Zeszli się pańscy apostołowie,
Jan Chrzciciel z krzyżem związanym wstęgą,
Paweł apostół z mieczem a księgą.
Marek i Łukasz Ewangieliści,
Krysztofor z drzewem wiszących liści.
W Chrystusa szatach każdy był święty,
Mimo powagi brody zwiniętéj,
Oczów wmyślonych w wieczność bezbrzeżną,
I białość włosów przedziwnie śnieżną.

Nad nimi w górze powyżéj łoża,
Stał sam Pan Jezus i Matka boża,
Jakby czekając rychło już z łona
Wybiegnie dusza błogosławiona,
Rozpowinięta z swego powicia,
Równie dziecinna jak i za życia.

I tak to wszystko sztukmistrz chrześciański
Ku dobru ludzi i chwale Pańskiéj,
Nie czyniąc z pracy zaszczytu sobie,
Wykuł foremnie na jego grobie.
Dodawszy wedle zwyczaju sztuki,
Czego nie było słupki i łuki,
Jak sznurki złote w dwojkę skręcane,
Co miał wyrobić zwyczajną ścianę,
Czego mu przecie za złe nie biorą,
Bo grób wykował z wielką pokorą,
A jeśli jakiéj zażył ozdoby,
Toć i nie wadzi kwiatek na groby.

A z pieśni mojéj nauka światu,
Że kto pomoże błędnemu bratu,

Zabłąkanemu w świata manowce,
Popędzi w niebo straconą owcę,
Z błogosławieństwem wybranych wiela,
Matki przeczystéj i Zbawiciela,
Którzy mu wieniec światłości włożą...
Tak się pieśń kończy z pomocą bożą.[9]





  1. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – krokiem.
  2. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – Święty.
  3. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – Święty.
  4. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – półmiska.
  5. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – chcesz.
  6. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – Święty.
  7. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – Święty.
  8. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – anioł z.
  9. Poemat ten drukowany był w warszawskiej edycyi, poezyi T. Lenartowicza z tylu wszakże pomyłkami druku i opuszczeniami całych ustępów, że się takowy dla dania wyobrażenia o rzeczy w niniejszej edycyi z pozwoleniem autora powtarza.
    (Przypisek wydawcy.)





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Teofil Lenartowicz.