Żebrak murzyn/Ulica Servandoni

<<< Dane tekstu >>>
Autor Paul Féval
Tytuł Żebrak murzyn
Podtytuł Powieść
Wydawca Ruben Rafałowicz
Data wyd. 1852
Druk Drukarnia Gazety Codziennej
Miejsce wyd. Warszawa, Wilno
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Le mendiant noir
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ULICA SERWANDONI.

Nazajutrz dopiero około południa, przebudzili się nasi dwaj przyjaciele. Carral wyskoczył szybko z łóżka, i zaczął się ubierać. Ksawery nie był tak żywym: spał kilka godzin snem ciężkim i utrudzającym, nie raz marzenia przenosiły go na wieczór do hotelu de Rumbrye, widział Helenę, ale między sobą i młodą dziewicą spostrzegał zawsze niemą twarz Alfreda, który otwierał odczasu do czasu usta, aby przecudne pokazać zęby i wyrzec słowa:
— Dziesięć tysięcy liwrów!
Kiedy się już Ksawery ubrał, wahał się jeszcze. Myśl pójścia do domu gry sprawiała mu wstręt niesłychany, lecz słowa wyrzeczone przez Carrala: — „Iż kto gra pierwszy raz, zawsze wygrywa“ przychodziły mu na pamięć i zmniejszały takowy.
— Pójdę raz tylko, mówił sobie walcząc — z sumieniem; trzeba poznać wszystko!
Kiedy wszedł do pokoju Carrala, zastał go piszącegoprzy biurku.
— Zaraz ci służyć będę, rzekł do Ksawerego, jak gdyby obawiał się, aby tenże nie przybliżył się ku niemu i nie dostrzegł tego co pisał; — każdy ma swoje małe tajemnice, mój drogi, proszę cię zostaw mnie jeszcze chwilkę.
Ksawery odszedł do swego sypialnego pokoju. Za jednem pociągnięciem pióra Carral dokończył listu, a zaadresowawszy takowy, otworzył okno i dał znak Owerńczykowi, aby się zbliżył.
Żebrak Murzyn stał na swoim miejscu przy drzwiach kościoła nieruchomy i wsparty na długim kiju. Na odgłos otwierającego się okna, spojrzał na ganek, ale spostrzegłszy na nim Carrala, odwrócił się z niezadowoleniem.
— Zanieś ten bilecik podług adresu, rzekł ten ostatni do Owerńczyka, który zbliżył się pod okno.
Owerńczyk list w powietrzu pochwycił; ale zamiast odejść, usiadł na schodach przedsionka.
— Cóż tam robisz? zapytał Carral z niecierpliwością. Naiwny Corral nic nie odpowiedział, tylko głośno syllabizować zaczął adres na liście położony.
— Do Pana... Pana Kom...
— Milcz! milcz! zawołał mulat.
Żebrak, do owej chwili nieruchomy, nadstawił ucha, i przysłuchiwać się zaczął.
— Do Kom-mis-sa-rza... syllabizował dalej pracowity Owerńczyk.
Ganek wychodził na szczyt domu, a okno Ksawerego, na wpół otwarte, dozwalało ujrzeć młodzieńca stojącego przed lustrem, kończącego swoją toaletę. Carral rzucił nań niespokojne spojrzenie i zawołał: — Milcz! mówię ci raz; zakazuje ci czytać ten adres.
Owerńczyk zatopiony w swojej pracy, którą tylko porównać możemy z pracą jakiego gorliwego archiwisty, nie zważał na ten rozkaz i dalej syllabizował, po-li-cyi-cyr-ku-łu....
— Nikczemnik! zębami zgrzytając powiedział Carral.
Ksawery ukazał się w oknie.
— Na kogo się tak gniewasz przyjacielu? zapytał.
— Na nikogo... bynajmniej! wyjąkał pomięszany Carral.
— Saint-Sul-pi-ce! dokończył zwolna posłaniec. Podniósł się i zdejmując kapelusz, rzekł: — Wiem już, gdzie panie... Czy mam przynieść odpowiedź?
— Nie, odpowiedział mulat; idź tylko!
Owerńczyk przeszedł około wystawy kościoła.
— Do pana Komisarza policyi cyrkułu Saint Sulpice! pomyślał żebrak murzyn, który wszystko słyszał. Cóż to się ma znaczyć!? Będę czuwać nad tym człowiekiem.
Jak tylko Owerńczyk odszedł, Carral spokojność odzyskał.
— A cóż? rzekł wesoło, idziemy próbować szczęścia?
— Nie dzisiaj, odpowiedział Ksawery.
— Wahasz się, mój drogi! to nie dobrze!...
— Nie wiem.... Ale zdecydować się nie mogę... Zresztą jest to początek miesiąca i nie mam pieniędzy.
— To rzecz najmniejsza, zawołał Carral, pożyczę ci chętnie.
Gdy to mówił, uczuł pod nogami małe jakieś zawinięcie.
— Otóż, rzekł podnosząc takowe dobroczynna wróżka, która czuwa nad twojem przeznaczeniem, romantyczny sieroto, przechodziła tędy tej nocy, i zostawiła ci tajemniczy zasiłek, nie potrzebujesz już więc pieniędzy pożyczać.
Ksawery rozłożył papier, który jak zwykle zawierał piętnaście luidorów.
— Los tego chce! poszepnął, idźmy więc. Carral nie mógł się wstrzymać od ukazania swej radości. W chwili kiedy wychodzili, żebrak podług zwyczaju wyciągnął rękę ku Ksaweremu, lecz ten tak był myślami swemi zajęty, iż mu wsparcia odmówił.
— Gdzież to jest? zapytał młodzieniec Carrala.
— W cyrkule Saint Sulpice przy ulicy Servandoni.
— Żebrak smutnie głowę zwiesił.
— Po raz pierwszy odmówił mi wsparcia! poszepnął; ten człowiek zepsuje jego serce.... Ale zdaje mi się.... w Saint Sulpice mówił... I ten list?... Nic nie rozumiem, a jednak się obawiam!...
I puścił się za śladami dwóch przyjaciół. Ci tak prędko szli, iż żebrak spostrzegł ich dopiero; gdy wychodzili z placu Saint Germain. Aby przyspieszyć kroku, zdjął swoje ciężkie trzewiki i wziął je w rękę. Kiedy wszedł na ulicę Servandoni, dwaj przyjaciele znikli mu z oczu, i weszli do niskich drzwi.
Żebrak szedł wszakże dalej, i zatrzymał się dopiero przed drzwiami, do których weszli ci, za któremi postępował. Drzwi te wychodziły na wązką i krętą aleję, przy końcu której spostrzedz można było kręcone schody. Na pierwsze wejrzenie ów dom wydawał się niezamieszkałym. Pięć okien frontowych zamkniętych i zasuniętych żaluzyami, wnętrze jego ukrywały. Żaden odgłos nie dał się słyszeć w tym domu, który zdawał się być całkiem opuszczonym.
A jednakże co chwila, nowo przybywający przez tę aleję przechodzili, zanim weszli, spoglądali z trwogą, to w prawą to w lewą stronę.
Żebrak Murzyn znał bardzo niedokładnie naszą cywilizacyę, i dla tego właśnie tak się obawiał. Co widział w Francyi od czasu swego przybycia, wzbudziło w nim niedowierzanie ludziom; nie dla siebie to był tak bacznym, lecz dla istoty, której życie swoje poświęcił. Zdaleka na towarzystwo spoglądając, w gorszem jeszcze świetle takowe sobie wystawiał.
Nie mogąc pojąć swej trwogi, lękał się wszakże niesłychanie cichych i ponurych murów tego domu. Czasami poruszały się żaluzye wyższego piętra, jak gdyby je jaka trącała głowa. Wówczas słyszeć można było śmiech kobiecy i brzęk monety, którą bez rachowania na stół rzucają.
To znowu wychodził lokaj i przywoływał fiakra stojącego na rogu ulicy. Za tym znakiem nie tylko fiakr, lecz i chmara żebraków się zbliżała, która w nadziei zapewnie dobrego zbioru, opuszczała miejsce swoje przy głównych drzwiach kościoła Saint Sulpice. Poczem spostrzedz można było wychodzącego mężczyznę z głową do góry podniesioną lub czołem zachmurzonem, z uśmiechem lub przekleństwem na ustach, rumianego z radości lub sinego z rozpaczy. W pierwszym razie, tłum golców otaczał fiakra, żądając jałmużny, jakoby należnego podatku; w drugim rozchodził się z pogardą ramionami ruszając.
Cóż się tam odbywa?... pomyślał sobie nasz murzyn.
Po upływie godziny, Carral się przy drzwiach ukazał. Na widok czarnego żebraka zatrwożył się i zdawał się wahać. Ale niezwłocznie obawę porzucając, przeszedł próg śmiało. Ksawery więc sam pozostał w owym domu.
Murzyn zadrżał, gorączka go ogarnęła.
Myśl nagła przez umysł przeszła i z niepewności go wyprowadziła. Radość i rozpacz wychodzących, kilka słów, które wymknęły się z ust żebraków zpod kościoła Saint Sulpice, wszystko nakoniee wskazywało żebrakowi, iż się znajduje przed domem gry.
Ale dla czegóż Carral się wymknął? Dla czego pisał ten list tajemniczy? w tem koniecznie jakaś zasadzka być musi.
Żebrak opuścił stanowisko swoje, i przeszedł ulicę razy kilka.
Muszę go widzieć! poszepnął; muszę z nim mówić!
Kiedy już chciał wejść, zatrzymał się. Trzech ludzi czarno ubranych przeszło róg ulicy i zbliżało się ku niemu. Usunął się, aby im miejsce zrobić. I trzech ludzi przeszło, ale zamiast iść na górę, pozostali w alei aż do chwili, w której spostrzegli nadchodzącą straż miejską. Wówczas ten, który zdawał się być ich naczelnikiem, wyjął z kieszeni białą szarfę, i nią się przewiązał.
— Wejdźmy panowie, rzekł.
Żebrak uderzył się w czoło i zawołał z rozpaczą:
— Pojmuję już teraz! pojmuję! dla czego ów list pisano!... chcą go zgubić!.... a ja ocalić nie mogę.
Następujące opisanie, oświeci nas o tem, co w owym domu od godziny zaszło.
Kiedy Ksawery i Carral wszedłszy na kręcone schody, zastukali na pierwsze piętro, lokaj, otwierając im, zapytał czego sobie życzą. — Carral odpowiedział dając się poznać. — Lokaj otworzył drugie drzwi i wprowadził dwóch przyjaciół do wielkiej i rzęsisto oświetlonej sali, pomimo iż to było wśród dnia.
W tym salonie znajdował się ogromny stół okrągły otoczony potrójnym rzędem graczów. W środku stał spólnik gry i tassował karty.
Gdy weszli nasi dwaj przyjaciele, nikt nawet głowy nie odwrócił. Każdy tak był zatopiony w grze, iż chyba zawalenie się pułapu, lub ukazanie się kommissarza, mogłoby uwagę ich zwrócić. Carral i Ksawery znaleźli wszakże sposobność rozmówienia się. Pewien jegomość, wychudłej postaci, na suchoty zakrawający, zbliżył się ku nim i powitał Carrala, jako dobrego i dawnego znajomego. Był to właściciel tego zakładu.
— Jakże się masz? — rzekł, a ten pan czy należy?... Ostatnie to słowo wyrzekł głosem cichym i przymrużając oczy.
— Ten pan jest przyjacielem moim, odpowiedział Mulat.
— Cieszę się niezmiernie, iż mam zaszczyt poznać pana, rzekł wówczas do Ksawerego właściciel zakładu z uśmiechem wiele znaczącym, którym wszakże żadnego na Ksawerym nie uczynił wrażenia. Mój zakład jest na twoje usługi, mamy tu różne gry, w sali na lewo écarle, na prawo Bouillota. Na drugiem piętrze ruletę, wista i brelan. Jest w czem wybierać... Na trzeciem piętrze zaś!... Skończ już panie Moutet, przerwał Carral...
— He! he! zawołał pan Moutet z cynicznym uśmiechem czy pan nie jesteś amatorem tego, co mamy na trzeciem piętrze?
Carral nakazał mu powtórnie milczenie.
— Dobrze, dobrze, pomruknął odwracając się pan Moutet. Czy stracisz pieniądze na pierwszem, na drugiem czy na trzeciem piętrze, to jedno i to samo, bo pieniądze zawsze w domu pozostają.
Ksawery podczas tej rozmowy czuł na sercu ciężar niesłychany. Wzrok jego obiegł koło stołu, i graczom bacznie się przypatrywał, ale niedostrzegł ani jednej znośnej twarzy. Oczy wszystkich miały wyraz odrażający i wlepione były w bankiera. Największa liczba tych panów lichą miała odzież, brudna, nędzna bielizna ukazywała się z pod dobrze pozapinanych surdutów. Kupy wszakże złota leżały przed niemi.
Kilka kobiet, świetnie ubranych, mieszało się pomiędzy grających. Należały one do tego, co pan Moutet na trzeciem piętrze posiadał.
— Nie przyszliśmy tu po to, aby uwagi czynić, rzekł Carral.... Widok ten uroczym nie jest... Ale mniejsza o to?... Czy umiesz grać w wista?
— Nie, odpowiedział Ksawery.
— A w ekarté?
— Cokolwiek.
— To nie dosyć.... A w Bouillotę?
— Wcale nie.
— Będziemy zatem musieli wybierać pomiędzy ruletą trzydziestoma i czterdziestoma, są to gry równie szanowni wynalezione dla takich jak ty nieuków.... Nie będziesz gra sam, bankier cię zastąpi. No, objaw mi zdanie swoje, a idź za własnem przeczuciem.
Zdaniem Ksawerego było odejść natychmiast, ale tak już zabrnął, że uczynić tego nie śmiał.
— Mam chęć grać w ruletę, odrzekł. — Carral wziął go pod rękę i zaprowadził na drugie piętro. Pan Moutet poprzedził ich.
— Pan chce spróbować rulety?
— Mam honor życzyć mu szczęścia.
Salon na drugiem piętrze był zupełnie tak urządzonym, jak i ten na pierwszem. W środku stołu, do którego cisnęli się gracze, był rodzaj okrągłej miednicy z brzegami dzielącemi się na małe kratki czerwone i różowe, każda z tych kratek miała swój numer. W samym środku miednicy, wkręconej w stół, wznosiła się rękojeść w około ją obracająca. Stół był okryty oprawnemi liczbami od Nru 1-go do 36-go.
— To jest Rouleta, powiedział Carral.
— Grajmy więc.
I usadowił Ksawerego na miejscu, które dopiero co opuścił biedny golec, zrujnowany tą fatalną maszyneryą.
Ksawery usiadł i przyglądał się.
Z początku nic nie rozumiał. Tłomaczenie stojącego za nim Carrala bardziej jeszcze myśli jego mieszało. Rękojeść się obracała. Mała kula, zręcznie przez bankiera rzucona, również się obracała, dotykając brzegów miednicy, a kiedy wpadła w jaką kratkę, głos bankiera jednostajny usypiający, podnosił się i dał się słyszeć w języku nieznanym.
„Czerwony, imper i brak.“
Albo:
Czarny i pas.“
Poczem jeden z bankierów zgarniał ze stołu za pomocą małych grabek pieniądze przegrywających, a drugi wygrywającym rzucał zręcznie złote luidory i sztuki pięciofrankowe.
W przeciągu dziesięciu minut, Ksawery wrzucił do woreczka 2 luidory.
— Cóż mam z tem robić? pytał Carrala.
— Słuchaj przeczucia swego, przeczucia, mój najdroższy! odpowiedział uroczyście.
Ksawery posunął stawkę swoją, która się zatrzymała przed kratką oznaczoną numerem 23.
— Gra rozpoczęta! powiedział bankier.
Miednica i kula, w przeciwną stronę rzucona, zaczęła się z nadzwyczajnym pędem obracać. Potem kula kołysząc się wpadła do jednej z kratek, z której natychmiast wyskoczyła, aby przy trzeciej się zatrzymać.
„Dwadzieścia trzy! czerwone, imper i brak! wymówił głos jednostajny bankiera.
— Wygrane! zawołał z zadziwieniem Carral. Grałeś jak szalony, ale to tem lepiej, nie wstrzymuj się bynajmniej.
Bankier zrucił 36 luidorów na stawkę Ksawerego.
Ksawery ciągle nic nie pojmował, ale ta nadzwyczajna wygrana odurzyła go; przybliżył się, oparł o stół, i ulegając złemu duchowi, który zawsze przewodniczy zielonym stolikom, w grze się zatopił.
Wówczas to wymknął się cichuteńko Carral.
Młodzieniec nie spostrzegł nawet nieobecności towarzysza swego. Grał namiętnie, zapamiętale. Żadnego nie mając doświadczenia, na wszystko się narażał, a jednak śmiałość jego uwieńczał skutek szczęśliwy.
W przeciągu pół godziny nagromadził przed sobą kupy złota i bankowych biletów.
Inni gracze z zazdrością na niego spoglądali. Sam pan Moutet z zajęciem na grę zważał.
Ksawery odchodził od zmysłów. Twarz nagle się zmieniła, a im bardziej skarb jego się wzmagał, tem większa gorączka ogarniała umysł.
Miał już przynajmniej 30,000 franków. Bankier zapytał spojrzeniem pana Moutet, czy ma dalej bank prowadzić.
Pan Moutet dał znak przyzwalający. Inni gracze odsunęli swoje stawki i każdy oczekiwał rezultatu tak wielkiego szczęścia i śmiałości.
Należący do współki bankier poruszył ruletę.
Ale w tej chwili pan Moutet zwracając oczy ku drzwiom wydał okrzyk przytłumiony, i niektórzy z grających tenże powtórzyli. Elektryczne drżenie ogarnęło trzy rzędy graczów. Ksawery spoglądał ciągle na obrot maszyny i nic nie słyszał ani widział.
Powiedzieliśmy już wyżej, iż trzeba było nadzwyczajnego zdarzenia, aby zwrócić uwagę grających: zawalenia sufitu naprzykład.... lub ukazania się Komisarza policyi.
Jeden z tych wypadków miał miejsce. Człowiek w czarnym ubiorze, z białą szarfą, stał przy progu.
Pan Moutet na widok Komisarza policyi zmienił twarz nagle.
Zginąłem! poszepnął głosem bolesnym.
Gracze chcieli się wymknąć, ale Komisarz drogę im zaszedł.
Wtenczas właśnie maszynerya rulety kończyła czynność swoją i kula zatrzymała się przed kratką.
Wygrałem! wygrałem! zawołał Ksawery, odchodząc prawie od przytomności.
Potem widząc, iż bankier stał nieruchomy, dodał:
— I na cóż czekasz?... zapłać!
Słowa te pogorszyły jeszcze, że tak rzekę, zejście na gorącym uczynku. Obecni spuścili głowy, a Komisarz policyi się zbliżył.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Paul Féval i tłumacza: anonimowy.