Życie (de Maupassant, 1914)/Część druga/II
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Życie |
Wydawca | Kraków: S. A. Krzyżanowski Warszawa:G. Centnerszwe |
Data wyd. | 1914 |
Druk | Drukarnia Literacka w Krakowie |
Miejsce wyd. | Kraków-Warszawa |
Tłumacz | Maria Feldmanowa |
Tytuł orygin. | Une vie |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Nastały dni bardzo smutne, owe dni żałoby w domu, opustoszałym przez zniknięcie członka rodziny, dni, siejące cierpienie na widok każdego przedmiotu, który służył był nieboszczce. — Co chwila pada na serce jakieś wspomnienie i dręczy. Oto jej fotel, parasolka zostawiona w przedpokoju, jej szklanka, której pokojówka jeszcze nie uprzątnęła! W każdym pokoju wałęsają się jakieś przedmioty: jej nożyczki, rękawiczka, tom, którego kartki noszą ślady jej ociężałych palców, tysiączne drobiazgi, przybierające znaczenie bolesne, jako przypomnienie tysiącznych drobnych wydarzeń.
I prześladuje cię głos istoty zmarłej, zdaje ci się, że go słyszysz; pragnąłbyś uciec niewiadomo dokąd, by położyć koniec temu opętaniu, lecz zostajesz, gdyż zostają też inni i cierpią także.
Pozatem dławiło Janinę także wspomnienie przypadkowego odkrycia. Myśl ta ciążyła jej straszliwie, a serce zmiażdżone, nie mogło się wyleczyć. Dotychczasowe jej osamotnienie spotęgowało się jeszcze pod wpływem potwornej tej tajemnicy; z ostatniem zaufaniem zapadła się też ostatnia jej wiara.
Ojciec po pewnym czasie wyjechał, czując potrzebę ruchu, zmiany powietrza, wyjścia z mrocznego kręgu cierpienia, w które coraz to więcej się pogrążał.
A wielki dom, świadek znikania od czasu do czasu któregoś ze swych panów, wrócił do dawnego, regularnego trybu życia.
Później zachorował Pawełek. Janina najzupełniej straciła głowę; przez dwanaście nocy nie spała i przez cały czas choroby dziecka prawie nic nie brała do ust.
Ozdrowiało; lecz ona nie zdołała się otrząsnąć z myśli straszliwej, że mogło było umrzeć. Coby ona wówczas poczęła? coby się z nią stało? I zwolna zrodziło się w jej sercu pragnienie nieokreślone posiadania drugiego dziecka. Poczęła o tem marzyć, poddając się dawnym swym rojeniom, że musi mieć koniecznie dwoje dzieci, synka i córeczkę.
— Myśl ta opętała ją całkowicie.
Wszelako od wypadku z Rozalią, żyła z mężem w separacyi. Zbliżenie w danych warunkach wydawało się wręcz niemożliwem. Julian kochał inną kobietę; o tem wiedziała, przytem na samą myśl znoszenia znów jego pieszczot, wstręt ją ogarniał nieprzezwyciężony.
Gotowaby się jednak przezwyciężyć, tak gorąco pragnęła raz jeszcze zostać matką; nie miała jednak wyobrażenia, jakby nawiązać ponownie stosunek małżeński. Umarłaby ze wstydu, zadnim pozwoliłaby mu odgadnąć swe pragnienia, a on zdawał się wcale o niej nie myśleć.
Może byłaby się zresztą wyrzekła, lecz oto każdej nocy śniła się jej córeczka. Widziała ją, bawiącą się z Pawełkiem pod wiązem, a wtedy porywała ją chęć szalona, by wstać i bez słowa wsunąć się do sypialni męża. Dwukrotnie nawet podeszła już do drzwi, lecz zawróciła, wstydem zdjęta, z gwałtownie bijącem sercem.
Baron wyjechał, mateczka nie żyła; nie miała już nikogo, kogo mogłaby się poradzić, zwierzyć ze swych tajemnic najskrytszych.
Postanowiła tedy udać się do księdza Picot i pod pieczęcią spowiedzi powierzyć mu swe trudne zamiary.
Zastała go czytającego brewiarz w ogródku, pełnym drzew owocowych.
Po kilku minutach rozmowy o tem i owem wyjąkała, czerwieniejąc:
— Chciałabym się wyspowiadać.
Osłupiał, poprawił okularów, by się jej lepiej przyjrzeć, wreszcie się zaśmiał:
— Sądzę jednak, że zbyt ciężkich grzechów pani mieć nie będzie.
Zmieszała się do reszty i odparła:
— Nie; chciałabym tylko poprosić o radę, o radę... tak... tak... przykrą... że nie śmiem o tem mówić.
W jednej chwili zmienił swą minę dobroduszną na wyraz uroczysty.
— A zatem, moje dziecko, przejdźmy do konfesyonału.
Ale ona go powstrzymała, niezdecydowana, czując nagle pewne skrupuły mówienia o tych rzeczach krępujących w uroczystej ciszy pustego kościoła.
— Albo... nie... proszę księdza proboszcza... ja mogę... mogę... ostatecznie powiedzieć tu, co mnie sprowadza. Możebyśmy usiedli tam, w altance?
Powolnym krokiem zmierzali ku altance. Ona szukała słów, jakby się tu wyrazić, jak zacząć. Usiedli.
A wtedy, jakby się spowiadając, zaczęła:
— Mój ojcze...
Zawahała się, znów zaczęła:
— Mój ojcze... — i zamilkła, całkiem już pomieszana.
Czekał, z rękami splecionemi na brzuchu.
Widząc jej zakłopotanie, dodawał jej odwagi
— I jakże, moje dziecko, trzeba ostatecznie wypowiedzieć! No, śmiało!
Powzięła decyzyę, jak tchórz, rzucający się w niebezpieczeństwo:
— Mój ojcze, chciałabym mieć jeszcze jedno dziecko...
Nie odpowiadał, nie zrozumiawszy, o co chodzi.
Więc zaczęła tłómaczyć, gmatwając słowa, w najwyższem pomieszaniu:
— Jestem teraz całkiem sama na świecie; ojciec mój nie utrzymuje z mężem żadnych stosunków; matka umarła, a... a...
Całkiem cicho, wzdrygnąwszy się, zakończyła:
— Niedawno omal nie straciłam syna! I co byłoby się ze mną stało?...
Zamilkła.
Ksiądz, całkiem zdezoryentowany, patrzył na nią pytająco.
— A zatem? O co właściwie chodzi?
Powtórzyła:
— Chciałabym mieć jeszcze jedno dziecko.
Uśmiechnął się, przyzwyczajony do tłustych żartów z wieśniakami, którzy się wcale wobec niego nie krępowali, i złośliwie kiwając głową, odparł:
— Myślę, że to tylko od pani zależy.
Podniosła na niego swe niewinne oczy i jąkając się z zakłopotania, mruczała:
— Ależ... ależ... ksiądz pojmie, że... że... od tej historyi... z tą dziewką... mąż i ja... żyjemy... żyjemy... w separacyi.
Przyzwyczajony do rozwiązłych obyczajów wiejskich, zdziwił się tem odkryciem; poczem błyskawicznie zdawał się odgadywać pragnienie młodej kobiety.
Spojrzał na nią z pod oka, pełen wyrozumiałości i współczucia dla jej cierpienia.
— Tak; rozumiem doskonale. Pojmuję, że to... wdowieństwo musi pani ciążyć. Pani młoda, zdrowa. Całkiem to naturalne, całkiem naturalne.
Zaczął się uśmiechać, patrząc na wszystko z punktu widzenia niewybrednego chłopskiego kaznodziei i klepiąc Janinę po ręce, dodał:
— To pani dozwolone, najzupełniej, a nawet zalecone przykazaniem. Sprawy ciała wymagają jedynie sakramentu małżeńskiego.
— A pani przecież mężatka. Więc nie po to, by skrobać rzepę.
W pierwszej chwili ona znów nie rozumiała jego aluzyj, lecz pojąwszy nakoniec, oblała się krwawym rumieńcem i do głębi przejęta, ze łzami w oczach zawołała:
— Och, księże proboszczu, co też ksiądz mówi? co myśli? Ja przysięgam... przysięgam...
Łkanie zdławiło jej głos.
Zdumiony, zaczął ją uspokajać:
— Ależ ja nie chciałem pani wyrządzić przykrości. Trochę żartowałem, a to przecież wolno, gdy się mówi szczerze. Może pani jednak na mnie liczyć. Pomówię z panem Julianem.
Nie wiedziała już, co powiedzieć. Chciała się teraz cofnąć, podziękować mu za pośrednictwo, wydające się jej niezręcznem i niebezpiecznem, lecz nie śmiała.
I szybko wybiegła z altany, mruknąwszy:
— Dziękuję księdzu proboszczowi.
Tydzień upłynął. Żyła w ustawicznej trwodze i niepokoju.
Pewnego wieczora przy obiedzie, Julian przyglądał się jej tak jakoś dziwnie, z lekkim półuśmiechem na ustach, jaki u niego widywała, ilekroć z kogo podrwiwał. A wobec niej zachowywał się nawet z pewnym odcieniem niedostrzegalnie ironicznej galanteryi; następnie przechadzając się długą aleją mateczki, szepnął jej do ucha:
— Podobno się przepraszamy?
Nic nie odrzekła. Patrzyła na ziemię, biegnąc oczyma za prostą linią, wyżłobioną wśród trawy i coraz już mniej widoczną. To ślad ociężałej nogi baronowej, zacierający się taksamo jak wspomnienia.
Janina czuła, jak serce się w niej kurczy, smutkiem bezbrzeżnym zalane; czuła się tak całkiem samotną i daleką od całego świata.
A Julian podjął:
— Co do mnie, to jestem najzupełniej zadowolony. Nie chciałem ci się tylko narzucać.
Słońce zachodziło, powietrze było ciche, łagodne. Janinę dławiły łzy, potrzeba wylania serca przed przyjacielem, potrzeba pieszczoty i ulżenia swemu cierpieniu. — Łkanie rozdarło jej pierś. Otworzyła ramiona i padła na pierś Juliana.
I zaczęła płakać.
Zdziwiony, patrzył na jej włosy, nie mogąc widzieć twarzy, ukrytej na jego piersi. Sądził, że kocha go jeszcze, i na karczku jej złożył łaskawy pocałunek.
Wrócili do domu, nie zamieniwszy słowa. On wszedł za nią do pokoju i spędził z nią noc.
I rozpoczął się dawny stosunek małżeński. On spełniał niejako obowiązek, który mu jednak nie był nieprzyjemnym; ona znosiła konieczność wstrętną i przykrą, postanawiając uwolnić się od niej raz na zawsze, gdy tylko zajdzie w ciążę.
Rychło jednak zauważyła, że pieszczoty męża były inne, niż dawniej. Były może bardziej wyrafinowane, lecz mniej namiętne. Zachowywał się jak ostrożny kochanek, a nie jak spokojny mąż.
Zdziwiona, zaczęła go obserwować i doszła do przekonania, że przerywa uścisk w chwili, poprzedzającej zapłodnienie.
I pewnej nocy, przyciskając usta do jego ust, szepnęła:
— Czemu nie dajesz mi się całkowicie, jak dawniej?
Odparł szydersko:
— U licha, bo nie chcę cię znów zapłodnić.
Zadrżała.
— Czemu nie chcesz mieć więcej dzieci?
Obezwładniony zdumieniem spytał:
— Co? co mówisz? czyś oszalała? Drugie dziecko? Ach! dziękuję! Aż nadto tego jednego do pisków i zamęczania całego domu. A kosztuje też dostatecznie. Drugie dziecko! Jeszcze czego!
Oplotła go ramionami, całowała, tuliła miłośnie, szepcząc:
— Och, błagam cię, jeszcze raz tylko pozwól mi zostać matką.
Ale on się rozgniewał, jak gdyby go była obraziła.
— Ty chyba głowę tracisz. Daj mi pokój z twemi głupstwami, proszę bardzo.
Zamilkła, postanawiając jednak podstępem zdobyć szczęście, o którem marzyła.
Próbowała więc przedłużać jego pieszczoty, udając namiętne upojenie, oplatając go ramionami w uniesieniu miłosnem, którego nie odczuwała. Używała wszelkich sposobów, lecz on pozostał panem siebie i ani raz się nie zapomniał.
Więc coraz bardziej trawiona pragnieniem zaciekłem, doprowadzona do ostateczności i gotowa na wszystko, by tylko osiągnąć swój cel, znów się zwróciła do księdza Picot.
Kończył właśnie śniadanie; był bardzo czerwony, gdyż po jedzeniu stale mu krew uderzała do twarzy.
Zobaczywszy ją, zawołał:
— I cóż? radbym się dowiedzieć o wyniku pośrednictwa.
Zdecydowana już teraz i bez trwożnej wstydliwości, odparła natychmiast:
— Mąż nie życzy sobie więcej dzieci.
Zwrócił się do niej, żywo zainteresowany, z ciekawością księdza, gotowego rozgrzebywać tajemnice łoża małżeńskiego, uprzyjemniające mu obowiązki spowiednika.
Spytał więc:
— Jak to? Mimo postanowienia zmieszała się mocno, tłómacząc:
— No... poprostu... nie chce... nie chce... uczynić mnie matką.
Ksiądz zrozumiał, znając się na tych rzeczach; i począł jej zadawać pytania najbardziej szczegółowe, z łakomą żądzą człowieka poszczącego.
Zamyślił się na chwilę, poczem głosem spokojnym, jak gdyby mówił o dobrze zapowiadających się zbiorach, nakreślił jej zręczny plan postępowania, ustanawiając punkt po punkcie:
— Moje dziecko, jeden tylko pozostaje sposób. Musi mu pani wmówić, że jesteś w ciąży, a wtedy przestanie się opanowywać i naprawdę panią zapłodni.
Poczerwieniała wyżej uszu, lecz zdecydowana na wszystko, spytała:
— A jeśli mi nie uwierzy?
Ksiądz znał dobrze sposoby na mężczyzn.
— Niech pani wszystkim rozpowiada o swej ciąży, aż i on nakoniec uwierzy.
I jakby samemu sobie chciał udzielić rozgrzeszenia za podsunięcie jej tego fortelu, dodał:
— Pani jest w swem prawie; Kościół uświęca tylko ten stosunek między mężczyzną a kobietą, którego celem jest potomstwo.
Zastosowała się do tej przebiegłej rady i w dwa tygodnie później powiedziała Julianomwi, ze zdaje się jej, iż zaszła w ciążę.
Zerwał się na równe nogi.
— Niemożliwe! to nieprawda!
Podała powody swego przypuszczenia. Te go jednak uspokoiły.
— Ba! zaczekaj. To niemożliwe.
Odtąd zapytywał ją codziennie:
— I cóż?
A ona codziennie odpowiadała:
— Nie, jeszcze nie. Prawie na pewno mogę twierdzić, że jestem w ciąży.
Zaczął się on znów niepokoić, w równym stopniu zdumiony jak zrozpaczony i wściekły.
Powtarzał:
— Nie mogę zrozumieć, wprost nie mogę zrozumieć. Niech mnie powieszą, jeśli wiem, jak to się stać mogło.
Po miesiącu zaczęła na wszystkie strony rozgłaszać wielką nowinę, przez dziwnie skomplikowane uczucie wstydu pomijając jedną tylko hrabinę Gilbertę.
W pierwszej chwili zaniepokojenia Julian przestał się do niej zbliżać; po pewnym jednak czasie rozmyślił się i oświadczywszy z wściekłością: — O to gość mocno niepożądany! — znów zaczął odwiedzać sypialnią żony.
Przewidywania księdza ziściły się w zupełności. Zaszła w ciążą.
Pełna radości bezprzytomnej, zamykała teraz co wieczora drzwi swej sypialni, w porywie wdzięczności ku bóstwu nieznanemu ślubując odtąd czystość dozgonną.
I znów czuła się prawie szczęśliwą, dziwiąc się w duszy, że tak szybko ukoił się jej ból po śmierci matki. Sądziła, że nic nie zdoła jej pocieszyć, a oto po upływie dwóch miesięcy rana krwawiąca się zabliźnia. Pozostała tylko łagodna melancholia, niby cień smutku, przesłaniający dalsze jej życie.
— Nic jej już spotkać nie może. Dzieci urosną, będą ją kochać i zestarzeje się spokojna, zadowolona, wcale się nie troszcząc o męża.
Z końcem września ksiądz Picot przyszedł złożyć wizytą ceremonialną, przybrany w nową sutanną, noszącą dopiero jednotygodniowe ślady plam; przyszedł przedstawić swego następcą, księdza Tolbiaca. Był to ksiądz młodziutki, chudy, maleńkiego wzrostu, mówiący pompatycznie, o oczach podkrążonych i zapadłych, świadczących o duszy gwałtownej.
Starego księdza zamianowano dziekanem w Goderville.
Myśl rozstania ze starym księdzem przejęła Janinę smutkiem prawdziwym.
— Osoba tego poczciwca łączyła się z wszystkiemi jej wspomnieniami. On jej dawał ślub, on chrzcił Pawełka, on pochował baronową. Nie wyobrażała sobie tej miejscowości bez obwisłego brzucha księdza Picot, krążącego wśród zagród wiejskich i szczerze go lubiła za jego szczerość i pogodne usposobienie.
Mimo awansu, nie wydawał się uradowanym.
— Dużo mnie to kosztuje, bardzo dużo, pani hrabino. Ośmnaście lat tu przeżyłem. Parafia niewiele przynosi, a ludzie też nic godnego... Mężczyźni mało się liczą z religią, a kobiety, jak pani wie, całkiem nieobyczajne. — Żadna dziewczyna nie przyjmie sakramentu małżeńskiego, dopóki nie odbędzie wpierw pielgrzymki do Notre Dame du Gros Ventre, a kwiat pomarańczowy bardzo tu nie drogi. Mimo to ich kocham.
Nowy proboszcz czerwienił się, wykonując gesty zniecierpliwienia.
Zawołał porywczo:
— O, ja to wszystko zmienię!
Miał minę popędliwego dzieciaka, drobniutki, chudy, w swej sutannie wytartej, lecz czystej.
Ksiądz Picot spojrzał nań z ukosa, jak to zwykł czynić w chwilach wesołości i odparł:
— A ja wam mówię proboszczu, że chcąc temu położyć koniec, musielibyście wszystkich swych parafian zakuć w łańcuchy; a i toby nie pomogło.
Mały księżyna odparł tonem stanowczym:
— Zobaczymy!
Stary ksiądz się uśmiechnął i zażył szczyptą tabaki.
— Wiek was ostudzi, proboszczu, no i doświadczenie; tymczasem jednak oddalicie od kościoła ostatnich wiernych. Bo uważajcie: ludzie tutejsi są wierzący, ale uparci jak kozły. Co do mnie, to ilekroć zauważę w kościele dziewczyną zbyt rozłożystą, mówią sobie:
— Pomnoży twą parafią jeszcze o jedną owieczką — i staram się ją wydać za mąż. Bo widzicie, od błądzenia ustrzedz ją nie zdołacie; natomiast możecie odszukać chłopaka i zapobiedz, by porzucił matką swego dziecka. Połącz ich ślubem, proboszczu, tak, połącz ich ślubem, a do innych spraw się nie wtrącaj.
Nowy ksiądz odparł szorstko:
— Inne mamy pojęcia; na nic się nie zda dysputa.
A ksiądz Picot odwrócił rozmową i zaczął żałować swej wsi, morza, na które spoglądał z okien plebanii, dolinek lejkowatych, któremi się przechadzał, odmawiając modlitwy i patrząc na przemykające w dali okręty.
P o chwili obaj księża odeszli. Stary uściskał Janinę, z trudem powstrzymującą łzy.
Po tygodniu znów przyszedł ksiądz Tolbiac. Mówił o reformach, jakie zaprowadzał, niby monarcha obejmujący rządy kraju. Następnie prosił wicehrabinę, by nie omieszkała przyjść na nabożeństwo niedzielne i w każde święto przystępowała do spowiedzi.
— Pani i ja — mówił — jesteśmy głowami parafii; powinniśmy nią rządzić i świecić przykładem. Musimy działać ręka w rękę, by zdobyć władzę i szacunek. Gdy kościół i zamek się połączą, chata musi się nas bać i być posłuszną.
Religijność Janiny zasadzała się całkowicie na uczuciu; miała tę wiarę marzycielską, jaką przeważnie zachowują kobiety, a pewne obowiązki religijne spełniała raczej z przyzwyczajenia wyniesionego z klasztoru, gdyż krytyczne sądy barona dawno już obaliły dziecinne jej wierzenia.
Ksiądz Picot zadowalniał się tem, co mu dać mogła i nigdy nie strofował. Jego następca natomiast, zauważywszy jej nieobecność na nabożeństwie niedzielnem, przybiegł odrazu, zaniepokojony i surowy.
Nie miała zamiaru zrywać z plebanią; postanowiła jednak okazać się gorliwą przez pierwsze tylko tygodnie — li z grzeczności dla księdza.
Zwolna jednak zaczęła się przyzwyczajać do kościoła, uległszy wpływowi tego chuderlawego księdza, nieskazitelnego i władczego. Mistyk, podobał jej się swą egzaltacyą i zapałem. Poruszał w niej struny poezyi religijnej, utajonej w duszy każdej kobiety. Jego nieprzystępna surowość, pogarda dla rzeczy świeckich i zmysłomwych, niechęć do zajęć ludzkich, miłość Boga, niedoświadczenie młodzieńcze i skrajne, słowa twarde i nieugięta wola, nasuwały Janinie myśli o pierwszych męczennikach; i ona, znająca już smutek i rozczarowanie, pozwoliła się opanować surowemu fanatyzmowi tego dziecięcego zastępcy niebios.
Wiódł ją do Chrystusa pocieszyciela, ukazując, że głęboka rozkosz wiary koi wszystkie cierpienia; a ona klękała w konfesyonale, korna, uległa, czując się małą i słabą wobec tego kapłana, wyglądającego na piętnastoletniego chłopczynę.
Niebawem jednak znienawidziła go cała wieś.
Twardy i nieugięty dla siebie samego, wobec drugich okazywał się nieubłaganym. A największy gniew i oburzenie wywoływały w nim sprawy miłosne. W kazaniach swych mówił o nich z uniesieniem, w słowach rubasznych, przekazanych zwyczajem kościelnym, na chłopskie swe audytoryum miotając istne gromy przeciw pożądliwości; cały drżący z gniewu, tupiąc nogami, opętany obrazami, wywołanymi gniewnym swym szałem.
Chłopcy dorośli i dziewczęta ukradkiem rzucali sobie w kościele ponure spojrzenia; a starzy wieśniacy, lubiący w tych sprawach żartować, wyszedłszy z kościoła w towarzystwie synów w błękitnych bluzach i żon w czarnych mantylach, głośno potępiali brak wyrozumiałości księżyny. Cała okolica była wzburzona.
Opowiadano sobie wzajem o surowych pokutach, jakie nakładał przy konfesyonale, a gdy w dodatku zaczął odmawiać rozgrzeszenia dziewczętom o wątpliwej dziewiczości, do oburzenia przyłączyło się szyderstwo. Śmiech rozlegał się w kościele w uroczyste święta, gdy młodzież zamiast przystępować z innymi do komunii, nie ruszała się z ławek.
Niebawem zaczął tropić kochanków, by udaremniać ich schadzki, niby gajowy tropiący kłusowników. Polował na nich w noce księżycowe wzdłuż rowów, za stodołami, wśród zarośli trzciny nadbrzeżnej, na stokach pagórków.
Razu pewnego dostrzegł parkę, która na jego widok wcale nie zmieniła pozycyi; oplatając się ramionami, młodzi szli wyboistym parowem, zamieniając pocałunki.
Ksiądz krzyknął:
— Dość tego, gbury obrzydłe!
Chłopiec odwrócił się i odparł:
— Niech się ksiądz zajmuje swemi sprawami, a nie miesza do cudzych.
Ksiądz podjął kilka kamieni i rzucił na nich jak na psów.
Uciekli oboje ze śmiechem, a w najbliższą niedzielę ksiądz wobec wszystkich zgromadzonych wymienił w kościele ich nazwiska.
Od tego czasu wszyscy młodzi wieśniacy zaprzestali chodzić do kościoła.
Każdego czwartku ksiądz bywał w zamku na obiedzie, a nieraz też wśród tygodnia przychodził na rozmowę do swej penitentki. Egzaltowała się taksamo jak on, dysputowała o rzeczach niemateryalnych, posługując się całym skomplikowanym starym arsenałem sporów religijnych.
Przechadzali się oboje długą aleją baronowej, mówiąc o Chrystusie i apostołach, Świętej Dziewicy i Ojcach Kościoła, jak gdyby ich byli znali.
Chwilami przystawali, zadając sobie pytania głębokie, które spowodowywały rozmaite dywagacye mistyczne; u niej były to poetyzujące rozważania, strzeliste wzloty w niebo; u niego, jako ściślejszego, wykłady zaprzysiężonego doktrynera, któryby z matematyczną ścisłością usiłował dowieść kwadratu koła.
Julian odnosił się do nowego księdza z wielkim szacunkiem, niejednokrotnie powtarzając:
— Podoba mi się ten ksiądz; nie wdaje się w układy.
I jak najczęściej się spowiadał i przystępował do komunii, dając parafii przykład dostateczny.
Niemal codziennie odwiedzał teraz Fourvillów, polując z mężem, który nie mógł się już obejść bez jego towarzystwa, i konno jeżdżąc z hrabiną, mimo deszczów i szkaradnego czasu.
Hrabia mawiał:
— Zwaryowali z tą jazdą konno, ale mojej żonie to służy.
Baron wrócił do Peuples w połowie listopada. Był zmieniony, stary, zgaszony, trawiony czarnym smutkiem, opełzającym mu duszę. A miłość do córki spotęgowała się niejako w ciągu kilku miesięcy ponurej samotności, wywołując potrzebę nieprzepartą przywiązania, tkliwości, zaufania.
Janina nie zwierzała mu się ze swych nowych myśli, ni z zażyłości z księdzem, ni z zapałów religijnych; niemniej zobaczywszy proboszcza po raz pierwszy, uczuł do niego niechęć gwałtowną.
A gdy wieczorem młoda kobieta zagadnęła:
— I cóż ten nowy ksiądz?
Odparł:
— Ten człowiek! Toż to inkwizytor! Uważam go za bardzo niebezpiecznego.
A dowiedziawszy się następnie od chłopów, z którymi żył w przyjaźni, o surowości młodego kapłana, jego gwałtowności i prześladowaniu praw i instynktów wrodzonych, zawrzał do niego nienawiścią.
On sam, należąc do starych filozofów, czcicieli przyrody, doznawał głębokiego wzruszenia na widok parzących się dwojga zwierząt, korzył się przed bóstwem panteistycznem, oburzony samem pojęciem Boga katolickiego, o zamiarach mieszczańskich, jezuickiej popędliwości i mściwości tyrana — Boga, uszczuplającego mu niejako dzieło stworzenia przeczuwane, nieokreślone, bezkresne, wszechmocne, będące życiem, światłem, ziemią, myślą, rośliną, skałą, człowiekiem, powietrzem, zwierzęciem, gwiazdą, Bogiem i owadem równocześnie; stwarzającem, gdyż jest tworzeniem, silniejszem od woli, szerszem od rozumowania, tworzącem bez celu, bez zamiaru i bez końca, we wszystkich kierunkach i formach bezkresnych przestworów, idąc za koniecznością przypadku i przeznaczenia.
Stworzenie obejmuje wszystkie zarodki, a myśl i życie rozwijają się w jego obrębie, jak kwiaty i owoce na drzewach.
Dla niego więc płodzenie było wielkiem prawem powszechnem, aktem świętym, godnym szacunku, boskim, spełniającym ciemną a ustawiczną wolę Istoty wieczystej. I obchodząc zagrodę po zagrodzie rozpoczął walkę namiętną przeciw temu niewyrozumiałemu księdzu, prześladowcy życia.
Janina zrozpaczona zanosiła modły do Boga, błagała ojca, lecz baron stale odpowiadał:
— Należy zwalczać tych ludzi; to naszem prawem i obowiązkiem. Oni nie mają w sobie pierwiastka człowieczeństwa. I wstrząsając długimi, siwymi włosami powtarzał:
— Nie, to nie są ludzie, nie rozumieją nic, nic, nic. Żyją w jakiejś zmorze fatalnej; są antyfizyczni. Antyfizyczni! krzyczał, jak gdyby rzucał przekleństwo.
Ksiądz poczuł odrazu nieprzyjaciela, lecz postanowiwszy zachować władzę nad zamkiem i młodą kobietą, hamował się, czekając zwcięstwa ostatecznego.
Później opętała go inna myśl; odkrył przypadkowo miłostki Juliana i Gilberty i za wszelką cenę postanowił im kres położyć.
Pewnego dnia odwiedził Janinę, i po długiej mistycznej przemowie, zażądał, by się z nim połączyła, celem zwalczenia, zniszczenia zła we własnej jej rodzinie i ocalenia dwóch dusz, pozostających w niebezpieczeństwie.
Nic rozumiejąc o co chodzi, poprosiła o wyjaśnienie.
Odparł:
— Godzina jeszcze nie nadeszła. Rychło tu jednak wrócę. I szybko wybiegł.
Zima dobiegała końca, zima zgniła, podług określenia wieśniaków, mokra i ciepła.
W parę dni później znów przyszedł ksiądz i w słowach zawiłych mówił o stosunku haniebnym między ludźmi, którzy powinniby być nienaganni. A ci, co wiedzą o tym fakcie, dodał, powinni mu kres położyć za wszelką cenę. Następnie zaczął wygłaszać poglądy wzniosłe i ująwszy rękę Janiny, zaklinał ją, by otworzyła oczy, zrozumiała i przyszła mu z pomocą.
Tym razem zrozumiała, lecz milczała, przerażona samą myślą przykrych następstw, mogących zakłócić obecny jej spokój domowy; udawała więc, że nie wie, co ksiądz chce powiedzieć. Przestał się tedy wahać i zaczął mówić otwarcie.
— Przykry mam do spełnienia obowiązek, pani hrabino, lecz inaczej postąpić nie mogę. Urząd, jaki piastuję, nie pozwala mi pozostawić panią w nieświadomości tego, czemu pani może położyć tamę. Proszę się tedy dowiedzieć, że mąż pani utrzymuje stosunek grzeszny z panią de Fourville.
Spuściła głowę, zrezygnowana i bezsilna.
Ksiądz podjął:
— Co pani zamierza teraz uczynić?
Wyjąkała:
— A co ksiądz proboszcz chce, bym uczyniła?
Odpowiedział gwałtownie:
— Należy przerwać tą występną namiętność.
Zaczęła płakać i głosem nabrzmiałym rozpaczą rzekła:
— Alei on mnie już zdradzał z pokojówką; on na mnie nie zważa; nie kocha mnie, znęca się nademną, skoro tylko przejawię życzenie niezgodne z jego wolą. Cóż ja poradzę?
Ksiądz nie odpowiadając bezpośrednio, krzyknął:
— Więc się pani zgadza! Więc pani przyzwala! I chce to znosić! Cudzołóstwo dokonywa się pod dachem pani, a pani je toleruje! Występek pleni się przed twemi oczyma, a pani nie odwracasz wzroku? Jest-żeś pani żoną? chrześcijanką? matką?
Łkając wykrztusiła:
— Co ja mam uczynić?
Odparł:
— Wszystko raczej, niż pozwolić na taką ohydę. Wszystko, powiadam. Porzuć go pani. Uciekaj z tego splugawionego domu.
Rzekła:
— Kiedy ja nie mam pieniędzy, proszę księdza proboszcza i brak mi też odwagi; przytem, jak mogę porzucić go, nie mając żadnych dowodów? Nawet prawo byłoby przeciwko mnie.
Ksiądz zerwał się, drżący gniewem:
— Tchórzostwo panią powoduje, a sądziłem, ze pani inna. Niegodną jesteś litości Boga!
Padła mu do nóg.
— Och, błagam, niech mnie ksiądz nie opuszcza! Błagam o radę!
Głosem stanowczym, rozkazującym odparł:
— Otwórz pani oczy hrabiemu de Fourville. Do niego należy zerwanie tego stosunku.
Na tę myśl ogarnęło ją przerażenie.
— Ależ on by ich zamordował! Księże proboszczu! A ja popełniłabym denuncyacyę! Och! nie, nie, nigdy!
Podniósł rękę do góry, jakby miał na nią rzucić przekleństwo i nieprzytomny z gniewu, krzyknął:
— Więc pozostań pani w hańbie i zbrodni, gdyż jesteś zarówno występną, jak oni. Jesteś żoną, przyzwalającą na cudzołóstwo! Nie mam tu już nic do czynienia.
I odszedł wściekły, dygocąc całem ciałem. Wybiegła za nim zrozpaczona, gotowa ustąpić, zaczynając przyrzekać. Ale on, drżąc cały z oburzenia, biegł szybkim krokiem, z wściekłości wymachując błękitnym parasolem, niemal tak wysokim jak on.
Ujrzał Juliana, stojącego koło bramy i dozorującego ścinania gałęzi; skręcił tedy na lewo ku zagrodzie Couillardów, powtarzając:
— Niech mi pani da spokój; nie mam już nic do powiedzenia.
Po drodze, w pośrodku podwórza, natknął się na gromadkę dzieciaków folwarcznych i z sąsiedztwa; stłoczone koło budy suki, patrzyły na coś z ogromną uwagą i w milczeniu. Wśród nich stał baron, z rękoma skrzyżowanemi na plecach, przyglądając się z równą ciekawością. Można by go było wziąć w tej chwili za nauczyciela. Dostrzegłszy jednak zbliżającego się księdza, odszedł, by uniknąć spotkania, przywitania i rozmowy.
Janina mówiła tonem błagalnym:
— Księże proboszczu, proszę mi pozostawić kilka dni i przyjść na zamek. Opowiem, co zdołałam przez ten czas zrobić i przygotować, a resztę obmyślimy.
Dochodzili właśnie do gromadki dzieciaków, a ksiądz zbliżył się, by zobaczyć, co je tak mocno zajmuje. Suka wydawała na świat młode. Pięć szczeniąt roiło się już koło matki, która je lizała miłośnie, leżąc na boku, i wijąc się z bólu. W chwili, gdy ksiądz się pochylał, suka skulona wyciągnęła się jęcząc i z łona jej wyszło jeszcze jedno maleńkie szczenię. A grupka wisusów zaczęła klaskać w dłonie z radości i wołać:
— Jeszcze jeden piesek, jeszcze jeden piesek!
Dla nich była to zabawa, zabawa całkiem naturalna, bez żadnej myśli zdrożnej. Przyglądali się temu porodowi, jak gdyby patrzyli na spadające jabłka.
Ksiądz Tolbiac w pierwszej chwili osłupiał, poczem w gniewie niepohamowanym podniósł swój duży parasol i ze wszech sił zaczął nim tłuc po głowach dzieciaków. Gromadka przerażona pierzchła w okamgnieniu, a ksiądz ujrzał się nagle naprzeciwko suki, próbującej wstać. Ale nie pozwolił się jej nawet dźwignąć na nogi i oszalały, począł ją z całej siły okładać parasolem. Szamotała się na łańcuchu, nie mogąc uciec, i wyła straszliwie pod chłostą zaciekłą. Złamał parasol. Wtedy z gołemi rękoma, skoczył na zwierzę, kopiąc je z wściekłością, depcąc, gniotąc. Wypchał jej z łona ostatnie szczenię, w zapamiętaniu dobijając obcasami krwawe ciało, poruszające się jeszcze pośród ociężałych, ślepych szczeniąt, szukających już sutków.
Janina uciekła, lecz nagle ksiądz uczuł, że go ktoś chwycił za kark i wymierzył policzek, że trójkątny kapelusz zleciał mu z głowy; a baron rozjątrzony, porwał go, doniósł do bramy i wyrzucił na drogę.
Odwróciwszy się ujrzał swą córkę na kolanach, łkającą obok szczeniąt, które zbierała do sukni. Podbiegł szybkim krokiem i gestykulując, krzyczał:
— Widziałaś go już, co, tego świętoszka w sutannie! już go chyba poznałaś!
Przybiegli dzierżawcy, i wszyscy przyglądali się zatłuczonej suce o wypatroszonych wnętrznościach, a mama Couillard oświadczyła:
— Drugiego takiego barbarzyńcy niema chyba na świecie.
Janina zabrała siedmioro szczeniąt, postanawiając je wychować.
Próbowano im dawać mleko, lecz troje zdechło nazajutrz. Ojciec Szymon uganiał się po wsi, by znaleść sukę karmiącą. Nie udało mu się; przyniósł tylko kocicę, zapewniając, że i ona spełni zadanie. Uśmiercono tedy trzy szczenięta, a ostatnie powierzono tej żywicielce z innej rasy. Adoptowała je natychmiast i kładąc się na bok, podała mu sutek.
Aby nie wyczerpać zbytnio przybranej matki, odłączono pieska już po dwóch tygodniach, a Janina podjęła się karmić go flaszeczką. Nazwała go Toto. Ale baron narzucił mu inne miano, przezwawszy go Pogromem.
Ksiądz już nie przyszedł, ale w najbliższą niedzielę miotał z kazalnicy złorzeczenia, groźby i przekleństwa na zamek, mówiąc, że żelazem wypalić trzeba wrzody, wyklinając barona, który się tem bawił, i w sposób dyskretny, jeszcze nieśmiały wskazując na miłostki Juliana. Wicehrabia wpadł we wściekłość, lecz obawa strasznego skandalu kazała mu stłumić gniew.
Odtąd za każdem kazaniem, ksiądz coraz dalej prowadził dzieło zemsty, przepowiadając, ze zbliża się godzina, kiedy Bóg dosięże wszystkich jego wrogów.
Julian napisał do arcybiskupa list, pełen szacunku, lecz energiczny. Księdzu Tolbiacowi zagrożono niełaską. Więc zamilkł.
Spotykano go teraz często na dalekich samotnych przechadzkach, biegnącego szybko, z twarzą podnieconą. Gilberta i Julian odbywając swe konne wycieczki, co chwila go dostrzegali, to w pewnej oddali, niby ciemny punkt na skraju równiny, to na zboczu skał nadbrzeżnych, to znów czytającego brewiarz w jakimś ciasnym wąwozie. Wówczas skręcali z drogi, by uniknąć spotkania.
Nadeszła wiosna, potęgując ich miłość, co dnia rzucając ich sobie w objęcia, to tu, to tam, gdziekolwiek się dało znaleść jakieś ustronne miejsce.
Listkowie drzew było jeszcze zbyt skąpe a trawa wilgotna; nie mogąc też jak letnią porą zagłębiać się w zaroślach, za najczęstszy przybytek dla swych uścisków miłosnych używali ruchomego namiotu pasterza, który od jesieni stał pustką na szczycie pagórka Vancotte.
Stał tam całkiem na uboczu, spoczywając na kołach, u szczytu skalnego wysokości pięciuset metrów, tuż nad stromym stokiem, wiodącym ku dolinie. Nikt ich tam nie mógł przychwycić, gdyż z wysokiego tego punktu widzieli jak na dłoni całą dolinę; a konie, przywiązane za uzdeczki, czekały spokojnie, dopóki nie znużyli się pocałunkami.
Aż tu pewnego dnia, wyszedłszy ze swego schroniska, ujrzeli księdza Tolbiaca, siedzącego, niemal ukrytego w sitowiu nadbrzeżnem, koło wzgórza.
— Musimy konie zostawiać w wąwozie — rzekł Julian — gdyż mogłyby nas zdradzić.
I od tego czasu przywiązywali konie w zakręcie dolinki, pełnej krzaków.
Jednego wieczora, wracając do Orilette, gdzie hrabia czekał na nich z obiadem, spotkali wychodzącego z zamku księdza Tolbiaca. Usunął się, robiąc im miejsce i złożył ukłon, nie podnosząc oczu.
Zdjął ich niepokój, lecz rychło się rozprószył.
— | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — |
Pewnego popołudnia, podczas silnej wichury (było to z początkiem maja) Janina czytała przy kominku, gdy nagle ujrzała hrabiego de Fourville, biegnącego tak szybko, że strach ją ogarnął, czy nie stało się coś złego.
Zbiegła ze schodów, by go przyjąć, a stanąwszy naprzeciw niego, pomyślała, ze zwaryował. Na głowie miał ogromny kaszkiet futrzany, który nosił tylko w domu, a ubrany był w kurtkę myśliwską i twarz miał tak bladą, że rudy wąs, zazwyczaj zlewający się z czerstwą cerą, teraz odbijał od niej jak płomień. A oczy dzikie, latały jak bezprzytomne.
Wybełkotał:
— Moja żona tutaj?
Janina, tracąc głowę, odparła:
— Nie, wcale jej dziś nie widziałam.
Padł na krzesło, jak gdyby mu podcięto nogi; zdjął czapkę, mechanicznym ruchem kilka razy otarł czoło chustką, poczem zerwawszy się raptownie, podszedł ku młodej kobiecie, z wyciągniętemi rękami i otwartemi ustami, jakby chcąc mówić, powierzyć jej straszną jakąś wiadomość.
Nagle się powstrzymał, utkwił w niej spojrzenie, jakby w gorączce mamrocząc:
— Przecież to mąż... pani także...
I wybiegł w kierunku morza.
Janina skoczyła za nim, by go powstrzymać; z sercem zamierającem od strachu, wołała go, błagała, myśląc:
— Wie wszystko! Co uczyni? Och! oby ich tylko nie znalazł!
Nie mogła go jednak dogonić, a na wołanie jej nie zważał. Szedł przed siebie bez wahania, znając cel swej drogi. Przesadził rów, poczem krokiem olbrzyma przebywszy nadmorskie sitowie, począł się wspinać na skały.
Janina, stojąc na skarpie, zasadzonej drzewami, długo biegła za nim spojrzeniem; później straciwszy go z oczu, wróciła do domu, dręczona trwogą okropną.
A on skręcił na prawo i zaczął gonić. Morze wyjąc, tłukło falami o brzeg; chmury ciękież, czarne, nadpływały z szaloną szybkością, a za niemi coraz inne, ulewą wściekłą smagając pagórek. Wiatr świszczał, jęczał, powalał trawy i młode zboża, unosząc duże białe ptaki, niby bańki piany, w głąb kontynentu.
Nawałnica potęgując się z każdą chwilą, smagała twarz hrabiego, zalewała mu policzki i wąsy, z których woda ociekała strumieniem, wrzawą hucząc mu w uszach, a burzą w sercu.
Poniżej, nawprost niego, dolina Vancotte otwierała głęboką swą gardziel. A wokół nic, prócz szałasu pastucha i pustego ogrodzenia dla owiec. Dwa konie stały przywiązane do ruchomego domku.
Czegóż mogliby się obawiać w taką burzę?
Zobaczywszy konie, hrabia przycupnął na ziemi i począł się czołgać na rękach i kolanach, czyniąc wrażenie jakiegoś potwora — ogromny korpus okryty błotem, w czapce z sierści zwierzęcej.
Tak dotarł do samotnej chałupy i szybko się ukrył, by go nie dostrzeżono przez szczeliny desek.
Konie, na jego widok, zaczęły się niepokoić.
Nożem, który trzymał w ręce, przeciął im uzdeczki, a konie pomknęły z wichurą w przegony, drażnione gradem, co zacinając o pochyły dach budy, chybotał ruchomemi jej kołami.
Wówczas hrabia, dźwignąwszy się na kolana, przyłożył głowę do drzwi i przez otwór spojrzał do wnętrza.
Trwał tak bez ruchu, zdając się wyczekiwać.
Upłynęła chwila długa; nagle porwał się na równe nogi, okryty błotem od stóp do głowy.
Ruchem pełnym wściekłości osunął rygiel zamykający drzwi z zewnątrz i chwyciwszy zwisające uzdy koni, począł wstrząsać całą budą, jakby ją chciał rozwalić. Nagle zarzucił sobie uzdy koło szyi i w wysiłku potwornym zginając swą olbrzymią postać, zaczął ciągnąć jak wół, dysząc ciężko, aż zatoczył ruchomy dom wraz z zamkniętymi w nim ludźmi nad sam skraj pochyłości wzgórza.
Krzyczeli, pięściami waląc w drzwi zamknięte, nie rozumiejąc, co się dzieje.
Gdy stanął na szczycie wzgórza, puścił lekki namiot, który zaczął zjeżdżać po stromem zboczu.
W szalonym rozpędzie leciał coraz to szybciej, podskakując, potykając się jak zwierzę, tłukąc uzdami o twardy grunt skały.
Stary żebrak, skulony w rowie, widział, jak z błyskawiczną szybkością przemknął mu ponad głową i słyszał też krzyki straszne, wydobywające się z drewnianego pudła.
Nagle odpadło jedno koło, zawadziwszy o coś twardego, a buda przewróciła się na jeden bok i zaczęła się toczyć jak kula, niby dom, wyrwany z podstaw, zlatujący z wierzchołka góry.
Tak stoczywszy się na brzeg ostatniego parowu, podskoczyła, zakreśliwszy w powietrzu koło i runęła, roztrzaskując się jak jajo.
Stary żebrak widząc, że rozbiła się o grunt kamienny, wstał i drobnym krokiem zaczął zaroślami schodzić ku wsi; przyczem, kierując się chłopską roztropnością, wcale nie podszedł do rozbitego pudła, lecz ruszył do najbliższej zagrody zawiadomić o wypadku.
Zbiegli się ludzie; podnieśli szczątki chałupy i zobaczyli dwa ciała. Były potłuczone, zmiażdżone, krwawe. Mężczyzna miał rozbitą czaszkę i całą twarz strzaskaną. Szczęka kobiety wyleciała od strasznego uderzenia; a członki obojga stanowiły jedną miazgę, jak gdyby pod ciałem wcale nie było kości.
Rozpoznano ich jednak i zaczęły się długie dociekania nad przyczyną nieszczęścia.
— Co oni ta mogli robić w tej budzie? — dziwiła się jedna z kobiet.
Wtedy stary żebrak opowiedział, że się prawdopodobnie schronili przed nawałnicą, a wichura wściekła musiała obalić i strącić chałupę. Dodał jeszcze, że on sam miał się tam ukryć, ale zobaczył przywiązane do drzwi konie i domyślił się, że już go ktoś uprzedził.
I tonem zadowolenia dokończył:
— Gdyby nie to, jużby było po mnie.
Ktoś zauważył:
— Możeby i było lepiej?
Wtedy poczciwiec wpadł w gniew straszliwy.
— A czegoby to miało być lepi? że ja bidny, a oni bogaci? Takiesame teraz dziady, co i ja...
I trzęsąc się cały, obdarty, przemokły do nitki, brudny, z rozczochraną brodą i długimi kłakami, wymykającymi się z pod kapelusza bez dna, końcem zakrzywionej laski wskazał na trupy, oświadczając:
— Całkiem my teraz równi.
Nadeszli inni chłopi i przyglądali się z podełba, wzrokiem niespokojnym, ponurym, wystraszonym, samolubnym i tchórzliwym. Następnie i zaczęli radzić, co począć, a spodziewając się nagrody, postanowili odstawić zwłoki do zamków.
Sprowadzono tedy dwa wózki. Wyłoniła się jednak nowa trudność. Jedni twierdzili, że nalezy podścielić tylko słomę, inni utrzymywali, że wypada podłożyć sienniki.
Kobieta, która już wpierw zabierała głos, krzyczała
— Przemokną od tyła krwie, i trza bedzie to prać, a świżą dawać słomę.
Wtedy gruby jakiś wieśniak o twarzy wesołej odparł:
— Przecie zapłacą. Jak bedzie ładniej, to lepiej zapłacą.
Argument ten okazał się przekonywującym.
I obydwa wózki, na wysokich kołach, bez resorów, ruszyły powoli krok za krokiem, jeden na prawo, drugi na lewo, chybocząc i trzęsąc na nierównej drodze ostatnimi szczątkami istot, które obejmowały się uściskiem miłosnym i już się nie spotkają.
Hrabia, zobaczywszy zlatującą ze stromej pochyłości budę, zaczął uciekać co sił, wśród wichru i nawałnicy. Pędził tak przez kilka godzin, przesadzając skarpy, obalając płoty, aż dopiero wieczorem, sam nie wiedząc jak, znalazł się w zamku.
Służba przerażona czekała, by go zawiadomić, że oba konie wróciły bez jeźdźców.
Hrabia się zawahał i głosem urywanym rzekł:
— Musiało się im coś wydarzyć w tę straszną wichurę. Niech wszyscy biegną szukać.
Sam ruszył, lecz zaledwie się tamci oddalili, ukrył się wśród zarośli, czatując, rychło li przywiozą martwą lub umierającą, lub może okaleczałą, na całe życie zbezkształconą tę, którą dotąd kochał dziką namiętnością.
Niebawem przesunął się wózek, wiozący coś niezwykłego.
Zatrzymał się przed zamkiem, następnie wjechał na dziedziniec. Tak, to jest, to ona; lecz trwoga okropna przygwoździła go do miejsca, strach potworny dowiedzenia się, lęk przed prawdą; i trwał tak bez ruchu, skulony jak zając, drżąc za najlżejszym szelestem.
Czekał godzinę, może dwie. Wózek nie wyjeżdżał z dziedzińca. Powiedział sobie, że żona jego kona, a myśl ujrzenia jej, spotkania się z jej spojrzeniem, napełniła go taką trwogą, że nagłym zdjęty strachem, by go nie dostrzeżono w tej skrytce i nie zmuszono być obecnym przy jej zgonie, napowrót go zapędziła do lasów. — Wtem przemknęło mu przez głowę, że może ona potrzebuje jego pomocy, a nikt jej przecież udzielić nie potrafi; pędem szalonym zawrócił w stronę zamku.
W bramie spotkał ogrodnika i krzyknął:
— I co?
Tamten nie śmiał odpowiedzieć.
Wtedy hrabia zawył:
— Umarła?
A sługa wyjąkał:
— Tak, proszą pana hrabiego.
Doznał ulgi bezmiernej. Spokój spłynął raptownie w jego krew i muszkuły rozedrgane; pewnym krokiem począł wchodzić na stopnie dużej terasy.
Drugi wózek zajechał do Peuples. Janina ujrzała go z daleka, zobaczyła siennik, domyśliła się spoczywającego na nim ciała i zrozumiała. Ogarnęło ją takie wzruszenie, że bez przytomności osunęła się na podłogą.
Gdy odzyskała przytomność, ojciec podtrzymywał jej głową i skronie zwilżał octem.
Głosem niepewnym spytał:
— Czy wiesz?
Szepnęła:
— Tak, ojcze.
Gdy się jednak chciała dźwignąć, siły odmówiły jej posłuszeństwa — tak była zbolała.
Tegoż wieczora powiła nieżywe dziecko — dziewczynkę.
Nie widziała pogrzebu Juliana — nie wiedziała o niczem. Dopiero po upływie jednego czy dwóch dni zauważyła, że ciotka Liza przybyła; a w ciągu majaczeń gorączkowych uporczywie dręczyła ją myśl, kiedy stara panna wyjechała z Peuples, w jakim czasie i wśród jakich okoliczności. Nie mogła sobie tego żadną miarą przypomnieć, nawet w chwilach przytomnych; była tylko pewną, że widziała ją po śmierci mateczki.