Życie (de Maupassant, 1914)/Część druga/I

<<< Dane tekstu >>>
Autor Guy de Maupassant
Tytuł Życie
Wydawca Kraków: S. A. Krzyżanowski Warszawa:G. Centnerszwe
Data wyd. 1914
Druk Drukarnia Literacka w Krakowie
Miejsce wyd. Kraków-Warszawa
Tłumacz Maria Feldmanowa
Tytuł orygin. Une vie
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


I.

Wobec tego, że Janina całkowicie już wyzdrowiała po połogu, postanowiono oddać wizytą w Fourville i przedstawić się u markiza de Couteliér.
Julian zakupił był na licytacyi nowy kabryolet na jednego konia, by mogli wyjeżdżać dwa razy miesięcznie.
Zaprzężono tedy do owego kabryoletu w pewien pogodny dzień grudniowy i po dwugodzinnej jeździe wzdłuż równin normandzkich, wjechali w dolinkę z obydwu stron zalesioną, a w pośrodku uprawną.
Za obszarami pól, obsianych na zimę, zaczęły się łąki, a po łąkach bagnisko pełne wysokiej trzciny, suchej o tej porze roku, której długie liście szeleściły, czyniąc wrażenie żółtych wstążek.
Nagle u zakrętu doliny wyłonił się zamek de la Orilette, z jednej strony dotykając leśnej pochyłości, z drugiej, całą ścianą zanurzony w ogromnym stawie, od którego w linii prostej biegł las strzelistych jodeł, bramujących przeciwległy stok doliny.
Musieli przebyć stary most zwodzony, następnie obszerny portal w stylu Ludwika XIII, by się dostać na podwórze, okalające elegancką siedzibę z tej samej epoki, wykładaną cegłami i najeżoną wieżyczkami z łupku.
Julian pokazywał i tłómaczył Janinie wszystkie części i szczegóły zamku, jako doskonale ze wszystkiem obeznany. Czynił niejako honory domu, zachwycając się jego pięknością:
— Spójrz tylko na portal! Coś wspaniałego, nieprawdaż? Druga fasada zanurzona w stawie, a pomostem iście królewskim schodzi się do wody; do stopni przymocowane cztery łodzie, dwie dla hrabiego a dwie dla hrabiny. Po prawej stronie, poniżej, gdzie widzisz firankę z topoli, kończy się staw a zaczyna rzeka, dochodząca aż do Fécamp. Pełno tu zwierzyny dokoła. Hrabia przepada za polowaniem. Oto, co się nazywa rezydencyą wielkopańską.
Podwoje zamku się rozwarły i ukazała się blada hrabina, idąca naprzeciw gości, uśmiechnięta, w sukni powłóczystej, jak dawna kasztelanka. Wyglądała istotnie na piękną panią Jeziora, urodzoną dla tej siedziby hrabiowskiej.
Z salonu o ośmiu oknach, cztery wychodziły na staw i ciemny bór sosnowy, okrywający cały pagórek przeciwległy.
Zieleń rzucając tony ciemne na staw, nadawała mu wygląd ponury, dziki, wywołując złudzenie głębi bezdennej; a gdy wiatr dął, jęki drzew zdawały się być głosami bagniska.
Hrabina ujęła obydwie ręce Janiny, jak gdyby się z nią przyjaźniła od lat dziecinnych, następnie usadowiła ją i sama usiadła koło niej na niskiem krzesełku, a Julian, w którym cała zapomniana elegancya zmartwychwstała w ciągu ostatnich pięciu miesięcy, prowadził rozmowę, uśmiechał się, nad wyraz miły i uprzejmy.
Hrabina rozmawiała z nim o wspólnych spacerach konno. Podrwiwała trochę z jego sposobu dosiadania konia, nazywając go rycerzem „Niezgrabą“, a on odpowiadał równie wesoło, mianując ją „królową Amazonką“. Wystrzał tuż pod oknami wydarł Janinie krótki okrzyk. To hrabia zastrzelił cyrankę.
Żona przyzwała go natychmiast. Dał się słyszeć stuk wioseł, uderzenie łódki o kamień i oto ukazał się on sam, olbrzymi w wysokich butach, a za nim dwa mokre psy, rudawe jak on, które ułożyły się na dywanie przed drzwiami.
Był jakiś swobodniejszy we własnem mieszkaniu, zachwycony przybyciem gości. Kazał dorzucić drew na kominek, podać madeirę z biszkoptami; a nagle wykrzyknął:
— Ależ państwo zostaną u nas na obiedzie, koniecznie!
Janina, której ani na chwilą nie opuszczała myśl o dziecku, odmówiła; hrabia nalegał, a gdy ona nie dawała się skłonić, Julian uczynił nagle gest zniecierpliwienia. Z obawy wywołania znów jego złego humoru i kłótni, przyjęła zaproszenie, pomimo że ani na chwile nie przestawała ją trapić myśl, że nazajutrz dopiero zobaczy Pawełka.
Popołudnie upłynęło cudownie. Naprzód ruszono do źródeł. Wytryskały u stóp omszonej skały, z przejrzystego basenu, ciągle wzburzonego, jakby od kipiącej wody; następnie odbyli przejażdżkę łodzią, prawdziwemi drogami, wyciętemi wśród lasu suchej trzciny. Wiosłował hrabia, siedząc pomiędzy dwoma węszącymi psami, a każdy ruch wioseł podnosił dużą łódź, rzucając ją naprzód. Janina maczała chwilami rękę w zimnej wodzie, a lodowaty chłód, biegnący od kończyn palców aż do serca, sprawiał jej przyjemność. W głębi łodzi Julian i hrabina, otuleni szalami, uśmiechali się tym nieschodzącym uśmiechem ludzi, którym niczego nie brak do szczęścia.
Wieczór nadchodził, niosąc przeciągłe lodowe powiewy, podmuchy Północy, wstrząsające schłem sitowiem. Słońce utonęło za jodłami, a niebo czerwone, pomarszczone dziwacznemi szkarłatnemi chmurkami, mroziło samym już widokiem.
Wrócili do przestronnego salonu, gdzie na kominku fantastyczne buchały płomienie. Uczucie ciepła i przyjemności przejęło ich odrazu błogą radością. Hrabia podniecony porwał żonę w swe ramiona atlety, i podniósłszy ją do ust jak dziecko, wycisnął na obydwu jej policzkach dwa mocne pocałunki człowieka zadowolonego.
Janina patrzyła z uśmiechem na tego dobrodusznego olbrzyma, któremu same już wąsy nadawały wygląd jakiegoś wilkołaka i myślała: Jak to się można mylić, zawsze i wszędzie. I bezwiednie prawie przeniósłszy wzrok na Juliana, ujrzała go w obramieniu drzwi, straszliwie bladego, z oczyma utkwionemi w gospodarzu. Zaniepokojona podeszła do męża i głosem przyciszonym spytała:
— Czyś chory? Co ci jest?
Tonem gniewnym odparł:
— Nic, daj mi pokój. Trochę przemarzłem.
Gdy przeszli do jadalni, hrabia poprosił o pozwolenie wpuszczenia psów; rychło tez weszły i przysiadły na zadach, po prawej i lewej stronie swego pana. Co chwila podawał im jakiś kęs, gładząc ich długie, jedwabiste uszy, A zwierzęta wyciągały głowy, machały ogonami, drżąc z zadowolenia.
Po obiedzie, gdy Julian i Janina sposobili się do odjazdu, pan de Fourville jeszcze ich zatrzymał, by zobaczyli połów ryb przy pochodniach.
Ustawił tedy gości i żonę na pomoście, z którego po schodkach zstępowało się do stawu; sam zaś wsiadł do łodzi ze służącym, niosącym sieć i zapaloną pochodnię.
Pochodnia zapalała na wodzie smugi ognia, ruchliwe i dziwaczne, rzucała tańczące błyski na zeschłe sitowie, prześwietlała olbrzymią firankę jodeł. I nagle, gdy łódź zawróciła w kierunku odwrotnym, cień olbrzymi, fantastyczny, cień człowieka wyłonił się na oświetlonym skraju lasu. Głowa jego przewyższała drzewa, gubiąc się w niebiosach, gdy nogi nurzały się w stawie. Następnie przeogromna ta istota podniosła ręce, jak gdyby pragnęła zgarnąć z nieba gwiazdy. Nagle wyprostowały się te ramiona olbrzymie, opadły, a równocześnie dał się słyszeć lekki szum wody poruszonej.
Gdy łódź okrążała jeszcze powoli brzeg stawu, widmo ogromne zdawało się pędzić wzdłuż lasu, oświetlonego migotliwym blaskiem pochodni; następnie zniknęło gdzieś na niewidzialnym horyzoncie, znów się wyłoniło, nie tak już ogromne, lecz wyraźniejsze, dziwaczne swe ruchy odbijając na fasadzie zamku.
A gruby głos hrabiego zagrzmiał:
— Gilberto, mam ich ośm!
Wiosła uderzyły o falę. Cień ogromny widniał teraz na ścianie w pozycyi stojącej, nieruchomy, zmniejszając się jednak stopniowo co do wzrostu i tuszy; głowa zdawała się coraz to zniżać, ciało chudnąć, a gdy hrabia wchodził na schody pomostu, a za nim lokaj z pochodnią, cień przybrał kształty jego osoby, odbijając wiernie wszystkie jego ruchy.
W sieci miał ośm dużych pluskających się ryb.
Gdy Janina i Julian wracali do domu, otuleni w płaszcze i okrycia, Janina prawie mimowiednie zauważyła:
— Co za miły człowiek ten olbrzym!
A Julian powożąc, odparł:
— Tak, tylko że wobec obcych nie zawsze zważa na formy.
W tydzień później pojechali do Coutelièrów, uchodzących za najpierwszą rodzinę całej prowincyi. Siedziba ich Reminal dotykała mieściny Cany. Zamek nowy, z czasów Ludwika XIV. ukryty był we wspaniałym parku, obwiedzionym murami. Z tej wyniosłości widać było ruiny starego zamku. Lokaje w liberyi wprowadzili przybyłych do ogromnej, imponująco urządzonej komnaty. W pośrodku wznosił się rodzaj kolumny z olbrzymią czarą z fabryki sewrskiej, a na cokole, list własnoręcznie pisany przez króla, zabezpieczony tarczą kryształową, którym prosił markiza Leopolda-Hervégo-Józefa de Varneville, de Rollebose de Coutelier, by przyjął ten dar od monarchy.
Janina i Julian oglądali ów podarek królewski, gdy weszli markizostwo. Ona była upudrowana, miła z obowiązku, a zmanierowana, by się wydać przystępną. On, mężczyzna rosły o włosach białych, zjeżonych, gestami, głosem, całem zachowaniem przejawiał wyniosłość, majiącą mówić o jego wielkości.
Byli to ludzie pełni etykiety, których umysł, uczucie i mowa zdawały się stale wspinać na szczudła.
Mówili sami, nie słuchając odpowiedzi, uśmiechali się z wyrazem obojętności, zdawali się spełniać obowiązek, nałożony im przez ich stanowisko, przyjmując uprzejmie drobną szlachtę okoliczną.
Janina i Julian sparaliżowani, starali się podobać, nie wiedząc, czy mają jeszcze zostać, nie umiejąc się cofnąć: lecz markiza sama zakończyła wizytę, w sposób naturalny, prosty, w pewnym punkcie przerywając rozmowę, niby uprzejma królowa, żegnająca swych gości.
Wracając do domu, Julian rzekł:
— Jeśli sobie życzysz, to możemy już zakończyć nasze wizyty; mnie bo wystarczają Fourvillowie. A Janina była tego samego zdania.
Grudzień wlókł się powoli, ten miesiąc czarny, dziura posępna w pośrodku roku. Rozpoczęło się znów życie wśród zamkniętych ścian domu, jak zimy ubiegłej. Janina się jednak nie nudziła, ciągle zajęta Pawełkiem, na którego Julian spoglądał z boku, okiem niespokojnem i niezadowolonem.
Nieraz trzymając go na ręku i pieszcząc z szaloną czułością matki, podsuwała go Julianowi:
— No, pocałujże go; możnaby sądzić, że go nie kochasz.
Z wyrazem niesmaku dotykał lekko gładkiego czoła chłopczyka, pochylając się nad nim łukowo, by przypadkiem nie dotknąć skurczonych, poruszających się rączek. I szybko wychodził z pokoju, jakby party wstrętem.
Od czasu do czasu przybywali na obiad mer, doktor i proboszcz; to znów Fourvillowie, z którymi coraz to bliższy nawiązywał się stosunek.
Hrabia zdawał się ubóstwiać Pawełka. Przez cały czas wizyty, a często przez całe popołudnie, trzymał go na kolanach. Swemi ogromnemi rękoma olbrzyma dotykał go niezmiernie delikatnie, końcami długich wąsów łaskotał go w nosek i całował długo, namiętnie, jak zwykły całować matki. Stale cierpiał z powodu bezdzietności swego małżeństwa.
Marzec nastał pogodny, suchy i prawie łagodny. Hrabina Gilberta zaczęła znów mówić o spacerach konno, które mieli teraz odbywać we czwórkę. Janina trochę już znużona długimi wieczorami, długiemi nocami, długimi dniami jednostajnymi, monotonnymi, szczęśliwa była z tego projektu, i przez cały tydzień bawiła się przygotowywaniem amazonki.
I rozpoczęły się wycieczki. Jechali zawsze parami, hrabina z Julianem pierwsi, o sto kroków za nimi hrabia z Janiną. Rozmawiali z sobą spokojnie, po przyjacielsku, bo istotnie się zaprzyjaźnili, w bliźszem zetknięciu swych dusz prawych i prostych, pierwsza zaś para mówiła czasem cicho, nieraz wybuchali śmiechem donośnym, nagle zamieniali z sobą spojrzenia, jak gdyby oczy ich miały sobie do powiedzenia rzeczy, o których usta milczały; to znów puszczali się galopem, parci pragnieniem ucieczki, odejścia daleko, bardzo daleko.
Później Gilberta zdawała się wpadać w rozdrażnienie. Jej głos podniesiony dobiegał uszu powolniejszej pary jeźdźców.
A hrabia uśmiechał się, mówiąc:
— Moja żona wstaje czasem z łóżka lewą nogą.
Pewnego wieczora, gdy wracając z przechadzki, hrabina drażniła swą klacz, podcinając ją, to znów hamując nagłem ściągnięciem uzdeczki, kilkakrotnie dał się słyszeć głos Juliana:
— Proszę uważać, proszę uważać, bo panią uniesie.
Odparła
— Tem gorzej; to pana nie obchodzi! — tonem tak dobitnym i twardym, ze słowa jej wyraźnie dźwięczały skroś pola, jak gdyby zawieszone w powietrzu.
Koń stawał dęba, wierzgał, pienił się. Nagle hrabia, zaniepokojony, całą siłą swych potężnych płuc krzyknął:
— Gilberto, uważaj-że!
Wtedy ona jakby na przekór, w przystępie rozdrażnienia kobiecego, na które niema środka, szpicrutą brutalnie uderzyła konia między uszy, a klacz rozwścieczona stanęła dęba, poczem skokiem potężnym rzuciła się naprzód, w największym pędzie mknąc równiną.
Galopem przebiegła łąkę, rzuciła się na pola uprawne, uderzeniem kopyt unosząc, niby kurz, ziemię wilgotną, tłustą, mknąc z taką szybkością, że z trudnością można było rozróżnić wierzchowca i amazonkę.
Julian osłupiały przystanął, wołając rozpaczliwie:
— Pani hrabino, pani hrabino!
Hrabia wydał rodzaj pomruku i pochyliwszy się nad karkiem swego ciężkiego konia, rzucił go naprzód pchnięciem całego swego korpusu; a kierował nim tak zręcznie, podniecając, drażniąc, przynaglając głosem, ruchem, ostrogą, że ogromny jeździec zdawał się nieść ciężkie zwierzę między swemi udami, unosić je, jakby miał się wzbić w powietrze.
Pędzili tak z szybkością niepojętą, pomykając ciągle naprzód, a Janina patrzyła na te dwie sylwetki męża i żony, uciekające, malejące, zacierające się, znikające, jak dwa ptaki lecące za sobą, gubiące się, przepadające na nieboskłonie.
Wtedy Julian zbliżył się wolnym trapem i głosem rozwścieczonym mruknął:
— Ona dziś oszalała!
I oboje ruszyli za przyjaciółmi, galopującymi teraz falistą doliną.
Po kwadransie ujrzeli ich zawracających i rychło się do nich przyłączyli.
Hrabia czerwony, potem zlany, uśmiechnięty, zadowolony, tryumfujący, w niepokonalnej dłoni dzierżył uzdeczkę dygocącego konia żony. Ona blada, z twarzą bolesną, skurczoną, jedną ręką wsparła się na ramieniu męża, jakby miała zemdleć.
Tego dnia Janina zrozumiała, że hrabia szalenie kocha żonę.
W ciągu następnego miesiąca hrabina była wesoła, jak nigdy przedtem. Częściej przyjeżdżała do Peuples, ciągle się śmiała, całując Janinę w porywach czułości. Jak gdyby tajemnicze jakieś upojenie spłynęło na jej życie. Mąż, równie szczęśliwy, nie odrywał od niej oczu, co chwila starając się dotknąć jej ręki, czy sukni, jeszcze bardziej w niej rozkochany.
Jednego wieczora rzekł do Janiny:
— Teraz jesteśmy w pełni szczęścia. Gilberta nie była nigdy taka miła. Nie miewa już złych humorów, ani wybuchów gniewu. Czuję, że mnie kocha, a przedtem nie byłem tego pewny.
I Julian wydawał się zmienionym, weselszym, mniej drażliwym, jak gdyby przyjaźń dwóch rodzin wniosła była do obydwu domów spokój i radość.
Wiosna była niezwykle wczesna i upalna.
Od łagodnych poranków aż do pogodnych, ciepłych wieczorów, słońce pobudzało do kiełkowania całą powierzchnię ziemi. Dokonywał się szybki, bujny rozwój, niepowstrzymany pęd soków żywotnych, potężne odradzanie się natury, jakiego można być świadkiem w pewne lata uprzywilejowane, każące wierzyć w odmładzanie się świata.
Janina czuła się dziwnie oszołomioną tą ogólną fermentacyą życia. Na widok kwiatuszka wśród trawy doznawała nagłego wzruszenia, poddawała się rozkosznej melancholii, długie godziny spędzając w miękkiem rozmarzeniu.
To znów nawiedzały ją wspomnienia czułe pierwszych czasów jej miłości; nie jakoby w sercu jej odradzało się przywiązanie do Juliana, gdyż to się skończyło, skończyło raz na zawsze; tylko że ciało jej, pieszczone ciepłymi podmuchami, pojone zapachami wiosny, ulegało jakiemuś oszołomieniu, jakby odpowiadając na tajemniczy, słodki zew natury.
Lubiła przebywać sama, wystawiać się na promienie słońca, gdy całą jej istotę wypełniały wrażenia nieuchwytne, pogodne, nie budzące żadnych myśli.
Pewnego ranka, gdy była jeszcze pogrążona w drzemce, przeszyła ją nagle wizya, wizya raptowna tego otworu przesłonecznionego wśród ciemnego listkowia, w gaiku koło d’Etretat. — Tam po raz pierwszy uczuła dreszcz, przebiegający jej ciało w pobliżu młodego człowieka, którego wówczas kochała; tu, po raz pierwszy wyszeptał jej trwożne pragnienie swego serca; tu się jej też zdawało, że nagle dotknęła promiennej przyszłości, pieszczonej w jej nadziejach.
I oto zapragnęła ujrzeć znów ten lasek, odbyć do niego pielgrzymkę sentymentalną, przesądną, jak gdyby powrót do tego miejsca mógł coś zmienić w biegu jej życia.
Julian wyjechał już wczesnym rankiem, nie mówiąc dokąd. Kazała więc osiodłać małego siwka od Martinów, na którym teraz czasem jeździła, i wyjechała.
Był jeden z tych dni spokojnych, kiedy najlżejszy nawet podmuch nie porusza żadnej trawki, ni listka; wszystko wydaje się znieruchomiałem po wiek wieków, jak gdyby wiatr był umarł. Rzekłbyś, że nawet owady gdzieś zniknęły.
Spokój żarny, wszechmożny, niepostrzeżenie spływał ze słońca złotawym obłoczkiem; a Janina, kołysana wolnym stępem swego konika, czuła się całkiem szczęśliwą. Od czasu do czasu podnosiła oczy, by spojrzeć na białą chmurkę, co niby kłębek bawełny, lub strzępek oparu, zgubiona, zapomniana, odosobniona, zawisła sama wśród błękitu.
Skierowała się w dolinę, biegnącą aż do morza, zamkniętą łukami skał, zwanych bramą d’Etretat i powoli dojechała do lasku. Powódź światła zalewała wątłą jeszcze zieleń. Rozgiąć dała się za owem miejscem, nie mogąc go odnaleść w labiryncie wąskich ścieżyn.
Nagle, przecinając długą aleję, u samego jej wylotu dostrzegła dwa osiodłane konie, przywiązane do drzewa, i zaraz je poznała: były to wierzchowce Gilberty i Juliana. Samotność zaczynała jej ciążyć; ucieszyło ją tedy to spotkanie niespodziane i podcięła konika, by przyspieszył biegu.
Dojechawszy do dwóch koni cierpliwie czekających, jakby przyzwyczajonych do długich postojów, zaczęła wołać. Nikt jej nie odpowiedział.
Rękawiczka kobieca i dwie szpicruty leżały porzucone na zdeptanym trawniku. Więc siedzieli tu, następnie się oddalili, zostawiwszy konie.
Czekała kwadrans, dwadzieścia minut, zdumiona, nie rozumiejąc, co mogą robić tak długo.
Zsiadła z konia, oparła się o pień drzewa i tak trwała nieruchoma, a dwa ptaszki, nie widząc jej, trzepotały się w trawie, tuż koło niej. Jeden z nich podlatywał raz po raz, okrążał drugiego, tłukł skrzydełkami, kiwał główką, ćwierkając; i nagle się sparzyły.
Janina się zdumiała, jakby na widok rzeczy całkiem nieznanej; po chwili sobie przypomniałła: — Ach, prawda, przecież to wiosna — i równocześnie nasunęła się jej inna myśl, podejrzenie. Znów przeniosła wzrok na rękawiczkę, szpicruty i konie czekające; i nagle skoczyła na siodło z nieprzezwyciężonem pragnieniem ucieczki.
Galopem wracała do Peuples. Umysł jej pracował, rozumował, łączył fakty, przypominał szczegóły. Jak mogła nie domyślić się wcześniej? Jak mogła była nic nie widzieć? Nie zauważyć tak częstej nieobecności Juliana, dawnej jego dbałości o powierzchowność, uśmierzonego nagle humoru? Przypomniała sobie także nerwowe wybuchy Gilberty, jej przesadne przymilania i ten stan błogości, w jakim żyła od pewnego czasu, z czego hrabia tak bardzo się czuł szczęśliwym.
Znów zwolniła biegu konia, bo musi się przecież dobrze zastanowić, a szybka jazda mąci jej myśli.
Gdy pierwsze wzburzenie minęło, serce jej niemal odzyskało spokój, wolne od zazdrości i nienawiści, lecz przepełnione wzgardą. O Julianie wcale nie myślała; z jego strony nic ją dziwić nie mogło; oburzała ją jednak podwójna zdrada hrabiny, jej przyjaciółki. Więc wszyscy ludzie są obłudni, kłamliwi, fałszywi.
— I łzy napłynęły jej do oczu. Niekiedy opłakuje się swe złudzenia równie boleśnie jak drogich umarłych.
Postanowiła jednak udawać, iż nie wie o niczem, zamknąć duszę wszelkim uczuciom, nie kochać nikogo, prócz Pawełka i swych rodziców, a innych znosić z twarzą spokojną.
Wróciwszy do domu, rzuciła się na synka, zabrała go do swego pokoju i przez całą godzinę całowała i pieściła namiętnie, nie mogąc się od niego oderwać.
Julian wrócił na obiad, uśmiechnięty, czarujący, pełen miłych intencyj.
— Czy ojciec i mateczka wcale tu nie przyjadą tego roku? — spytał.
Tak mu była wdzięczną za tę uprzejmość, ze niemal mu wybaczyła odkrycie w lesie; i nagle uczuła gwałtowne pragnienie zobaczenia jak najprędzej tych dwojga istot, najbardziej kochanych obok Pawełka; cały tez wieczór spędziła na pisaniu listu, mającego przyspieszyć ich przyjazd.
Zapowiedzieli się na dwudziestego maja, a był już siódmy.
Oczekiwała ich z potęgującą się niecierpliwością, jak gdyby obok przywiązania córki, czuła jeszcze potrzebę rozgrzania serca obok serc prawych, pomówienia szczerze z ludźmi czystymi, wolnymi od wszelkiej podłości, których życie, wszystkie czyny i myśli i pragnienia były zawsze nacechowane prawością.
Bo czyste jej sumienie odczuwało teraz jakby rodzaj osamotnienia, w otoczeniu tych wszystkich sumień spaczonych; a jakkolwiek rychło nauczyła się udawać i przyjmowała hrabinę z wyciągniętą ręką i uśmiechem, niemniej potęgowało się w niej i rozwijało uczucie pustki i wzgardy dla ludzi; a codzienne zdarzenia z życia, dochodzące ją co dnia ze wsi i okolicy, wzmagały jeszcze jej zniechęcenie i coraz to silniej ogarniającą ją pogardę dla ludzi.
Córka Couillardów miała mieć dziecko i oto przyspieszono ślub. Służąca Martinów, sierota, jest w ciąży; piętnastoletnia dziewczynka ze sąsiedztwa, brzemienna; wdowa, kobieta biedna, szkaradna, kulawa, przezwana gnojkiem, bo tak cuchnęła od brudu, także w ciąży.
Co chwila opowiadano o nowej ciąży lub wybryku dziewczyny, to mężatki, matki rodziny, lub bogatego, szanowanego gospodarza.
Tegoroczna skwarna wiosna zdawała się przyspieszać krążenie soków żywotnych zarówno u ludzi, jak u roślin.
A Janina, której zmysły zgaszone wcale się nie odzywały, a serce udręczone i czuła dusza odczuwały jedynie ciepłe, bujne podmuchy wiosny — rozmarzona, egzaltowana, bez pożądliwości, żyjąca fantazyą a umarła dla potrzeb cielesnych, pełna wstrętu, graniczącego z nienawiścią, dziwiła się tej brudnej zwierzęcości.
Spółkowanie ludzi oburzało ją teraz, jak gdyby było wykroczeniem przeciw naturze; i jeśli miała urazę do Gilberty, to nie dlatego, że jej zabrała męża, lecz że także wpadła w tę zbiorową kałużę.
Ona przecież nie należy do rasy chamskiej, podlegającej niskim instynktom. Jak mogła zapomnieć się taksamo, jak tamte bydlęta?
Tegoż dnia, gdy mieli przyjechać rodzice, Julian odświeżył i spotęgował jej wstręt w tym kierunku, opowiadając z humorem, jako coś zupełnie naturalnego i zabawnego, że piekarz, usłyszawszy wieczorem jakieś szmery w piecu, sądził, że przychwyci łasującego kota, tymczasem przyłapał żonę, która wcale nie była zajęta wsadzaniem chleba.
I śmiejąc się, dodał:
— Piekarz zatkał piec, że omal się nie udusili; dopiero synek piekarski zaalarmował sąsiadów, bo widział, jak matka właziła do pieca z kowalem.
Rozbawiony dodał:
— A to łajdaki! karmią nas miłosnym chlebem. Dalibóg, jakby bajka La Fontaine’a.
Janina nie dotknęła już chleba.
Gdy przed tarasem stanął dyliżans pocztowy, a pogodna twarz barona ukazała się w drzwiczkach, młoda kobieta uczuła w sercu i duszy głębokie wzruszenie, gwałtowny poryw przywiązania, jakiego nigdy przedtem nie zaznała.
Przystanęła jednak jak wryta, niemal omdlała, na widok mateczki. W ciągu sześciu miesięcy zimowych baronowa postarzała się o dziesięć lat. Ogromne jej policzki, zwiotczałe, opadające, spurpurowiały, jakby krwią nabrzmiałe; oko było wygasłe, a gdy chciała wykonać parę kroków, musiano ją podtrzymywać z obydwóch stron; uciążliwy jej oddech stał się świszczący i tak utrudniony, że bolesnem było patrzeć na jej mękę.
Baron, widując ją codziennie, nie zauważył tej zmiany niekorzystnej; a ilekroć się skarżyła na ciągłą duszność i coraz większą ociężałość, odpowiadał:
— Ależ nie, moja droga, zawsze byłaś taką.
Odprowadziwszy rodziców do ich pokoju, Janina cofnęła się do swego i do głębi wstrząśnięta, rozpacznym wybuchnęła płaczem.
Następnie poszła do ojca i rzucając mu się na piersi, z oczyma pełnem i jeszcze łez jęczała:
— Och, jakże mateczka zmieniona! Co jej jest, powiedz, co jej?
Zdziwił się mocno i odparł:
— Tak sądzisz? co znowu? ależ nie! Przecież się z nią nie rozstawałem i zapewniam cię, ze nie widzę żadnej zmiany; taksamo, jak było.
Wieczorem Julian rzekł do żony:
— Z matką twoją krucho. Niedługo już chyba pociągnie.
A gdy Janina wybuchnęła łkaniem, zniecierpliwił się:
— No, przecież nie mówię, że stracona. Ty zawsze musisz być do niemożliwości przesadną. Zmieniona jest, i tyle — jak zwykle w tym wieku.
Po upływie tygodnia przestała o tem myśleć, przyzwyczaiwszy się do nowego wyglądu matki i odsuwając swe obawy, jak człowiek zazwyczaj odsuwa, odrzuca lęk i troski dręczące, wiedziony instynktem egoistycznym, wrodzoną mu potrzebą spokoju.
Baronowa, nie mogąc chodzić, zaledwie przez pół godziny dziennie używała ruchu. Raz tylko przebywała swą „aleję“, poczem niezdolna do dłuższej przechadzki siadała na „swej“ ławce. A gdy po pewnym czasie nie zdołała już nawet dotrzeć do końca alei, prosiła: — Siadajmy już; nie mogę się dziś utrzymać na nogach, z powodu tej mojej hypertrofii.
Przestała się śmiać; chwilami tylko uśmiechała się z rzeczy, które jeszcze zeszłego roku byłyby ją przyprawiły o śmiech spazmatyczny. Zachowała jednak wzrok doskonały; więc całymi dniami odczytywała „Korynnę“ lub „Rozmyślania“ Lamartina; to znów kazała sobie przynosić sekretarzyk z „pamiątkami“. Wysypywała na kolana stare listy, a tak drogie jej sercu, stawiała sekretarzyk na krzesełku, i napowrót, jedną po drugiej, wkładała te swoje „relikwie“, zwolna każdą z nich odczytawszy. A gdy była sama, całkiem sama, całowała niektóre, jak się potajemnie całuje włosy kochanych zmarłych.
Niekiedy Janina wchodząc niespodziewanie, zastawała ją płaczącą, łzami wylewającą swój smutek.
— Mateczko, co tobie? — błagała.
A baronowa westchnąwszy głęboko, odpowiadała:
— To przez te moje relikwie. Człowiek odgrzebuje rzeczy, które były tak dobre, a skończyły się bezpowrotnie! I rozmaici ludzie, o których się nie myślało, znów nagle zmartwychwstają. Jakby się ich widziało, słyszało, tak żywo się jawią w pamięci, a wrażenie jest wstrząsające. Poznasz to później.
Baron przychwytując je nieraz w chwili podobnej melancholii, mruczał:
— Janinko, moja droga, wierzaj mi, spal wszystkie swoje listy, swoje i matki i moje, wszystkie. Nic straszniejszego nad zawracanie człowieka starego do swej młodości. Janina jednak przechowywała również swą korespondencyę, przygotowywała „szkatułkę z relikwiami“, a jakkolwiek całkowicie różna od matki, bezwiednie, prawem dziedziczności przejęła od niej marzycielski sentymentalizm.
Po kilku dniach baron musiał wyjechać dla załatwienia pewnej sprawy.
Czas był bajeczny. Noce ciepłe, migocące miriadami gwiazd, następowały po łagodnych wieczorach, wieczory pogodne po dniach radosnych, a dnie radosne po promiennych świtach. Mateczce się polepszyło, a Janina, zapominając o miłostkach Juliana i obłudzie Gilberty, czuła się niemal szczęśliwą. Cała wieś w pełni kwiecia, przepojona była zapachami; a ocean stale spokojny, lśnił od rana do wieczora, w jasności słońca.
Pewnego popołudnia Janina z Pawełkiem na ręku ruszyła w pole. Spoglądała to na synka, to na zieleń upstrzoną kwieciem rozmaitem, i szczęśliwość bezmierna roztkliwiała jej duszę. Co chwileczka całowała dziecko, namiętnie tuląc je do piersi; to znów upojna jakaś woń wsi, musnąwszy ją znienacka, rozkosznie ją obezwładniała, pogrążając w stanie błogości bezkresnej. I zaczynała marzyć o przyszłości syna. Co z niego będzie? Chwilami pragnęła, by został wielkim człowiekiem, sławnym, potężnym. — To znów wolała, by był skromnym i na zawsze przy niej pozostał, jako przywiązany, czuły syn. Gdy górę brało egoistyczne serce matki, życzyła sobie, by pozostał tylko jej synem, niczem więcej; lecz gdy do głosu dochodził rozsądek, ambicya jej pragnęła, by stał się człowiekiem, o którymby świat coś słyszał.
Usiadła na skraju rowu i zaczęła mu się przyglądać. Wydało się jej, że nigdy go jeszcze nie widziała. I nagłe zdumienie ogarnęło ją na myśl, że maleńka ta istotka urośnie, będzie chodzić krokiem pewnym, może mieć zarost na twarzy i mówić głosem męskim, głębokim.
Zdala dobiegło ją wołanie. Podniosła głowę. To Maryusz biegł ku niej. Pomyślała, że zapewne jacyś goście i podniosła się niezadowolona, że jej przeszkodzono. Chłopak jednak pędził co sił, a zbliżywszy się dostatecznie, krzyknął:
— Proszę pani, bo pani baronowa zachorowała.
Uczuła, jak kropla zimnej wody spłynęła je wzdłuż pleców, i szybkim krokiem, nie wiedząc co się z nią dzieje, ruszyła ku domowi.
Z daleka już dostrzegła ludzi stłoczonych pod wiązem. Rzuciła się naprzód, a gdy tamci się rozstąpili, ujrzała matkę, leżącą na ziemi, z głową wspartą na dwóch poduszkach. Twarz miała całkiem czarną, oczy zamknięte, a pierś dysząca od lat dwudziestu, wcale się nie poruszała. Mamka porwała dziecko z ramion młodej kobiety i odeszła.
Janina przerażona, z obłędnem spojrzeniem, spytała:
— Co się stało? Jak upadła? Posłać po lekarza.
A odwróciwszy się ujrzała księdza, którego niewiadomo kto zawiadomił o wypadku. Pospieszył z pomocą, zakasawszy rękawy sutanny. Ale ocet, ni woda kolońska, ni nacierania, żadnego nie odniosły skutku.
— Trzeba ją będzie rozebrać i położyć do łóżka — rzekł ksiądz.
Dzierżawca Józef Couillard wysunął się pierwszy ze starym Szymonem i Ludwiną. Przy pomocy księdza Picot chcieli przenieść baronową do zamku; gdy ją jednak dźwignęli, głowa opadła w tył, a suknia się rozdarła od ciężaru ciała, które z trudem zdołali dźwignąć. Janina widząc to, zaczęła krzyczeć z przerażenia. Znów złożono na ziemi ciało olbrzymie, bezwładne.
Przyniesiono fotel ze salonu i dopiero usadowiwszy ją, zdołano nakoniec ruszyć z miejsca. Na taras i schody wchodzili krok za krokiem, poczem złożyli ją na łóżku.
Kucharka jeszcze z niej zwlekała suknię, gdy w sam raz, nagle zjawiła się wdowa Dentu, taksam o jak ksiądz „zwęszywszy śmierć“, jak określała służba.
Józef Couillard na oślep skoczył na konia, by zawiadomić lekarza; a gdy ksiądz sposobił się do udzielenia ostatnich sakramentów, pielęgniarka mu szepnęła:
— Niech się ksiądz dobrodziej nie trudzi; już skończyła, ja się na tem znam.
Janina bezprzytomna, błagała o pomoc, nie wiedząc co robić, co stosować, jakich użyć środków. Ksiądz na wszelki wypadek, udzielił rozgrzeszenia.
Dwie godziny spędzono w oczekiwaniu przy tem ciele fioletowem, martwem. Janina na kolanach, łkała konwulsyjnie, szarpana trwogą i bólem.
Gdy w drzwiach ukazał się lekarz, wydało jej się, że oto wchodzi zbawienie, pociecha, nadzieją; rzuciła się ku niemu, jąkając co wiedziała:
— Przechadzała się, jak codziennie... czuła się dobrze... nawet bardzo dobrze... na śniadanie jadła rosół i dwa jaja... nagle upadła... zczerniała, jak pan ją widzi... i już się nie poruszyła... próbowaliśmy wszystkich środków, by ją przywołać do przytomności — wszystkich...
Zamilkła, osłupiała, pochwyciwszy nieznaczny gest pielęgniarki, dającej lekarzowi do zrozumienia, że już skończone. Nie dopuszczając jednak tej myśli, wzbraniając się zrozumieć, trwożnie nalegała na lekarza:
— Czy to bardzo niebezpieczne? sądzi pan,że niebezpiecznie?
Nakoniec rzekł:
— Boję się, że... że... już skończyła. Odwagi, pani, odwagi.
Rozwarłszy ramiona, Janina rzuciła się na matkę.
Julian wrócił do domu. Stał ogłupiały, widocznie rozdrażniony, bez słowa bolu lub żalu, zaskoczony widocznie zbyt szybko, by mógł był odpowiednią przybrać pozę. Mruknął:
— Byłem przygotowany; wiedziałem, że lada dzień to nastąpi.
Następnie wyjął chusteczkę, otarł oczy, klęknął, przeżegnał się, pomruczał i wstając chciał też podnieść żonę. Ona jednak oburącz oplatała zwłoki, prawie leżąc na nich, i bezpamiętnie je całując. Musiano ją gwałtem wyprowadzić z pokoju. Robiła wrażenie obłąkanej.
Po godzinie pozwolono jej wrócić. Żadnej nie było nadziei. Pokój przemieniono już na przybytek śmierci. Julian po cichu rozmawiał z księdzem we framudze okna. Wdowa Dentu, wygodnie rosiadłszy się w fotelu, jako osoba przyzwyczajona do czuwania nad zmarłymi i czująca się dobrze z chwilą wkroczenia śmierci, zdawała się już drzemać.
Noc zapadała. Ksiądz przystąpił do Janiny, ujął ją za ręce, usiłując pokrzepić, zlewając na niepocieszone jej serce falę namaszczonych pociech kościelnych. Mówił o zgasłej, sławiąc ją w wyrazach uroczystych i pełen owego fałszywego smutku księży, dla których trupy są dobrodziejstwem, oświadczył gotowość spędzenia nocy na modlitwie w pokoju zmarłej.
Janina jednak, poprzez spazmatyczny płacz, odmówiła. Chce być sama, całkiem sama, w tę noc ostatniego pożegnania. Zbliżył się Julian.
— Ależ to niemożliwe, zostaniemy oboje.
Głową uczyniła ruch przeczący, nie mogąc wyrzec słowa. Nakoniec wykrztusiła:
— To moja matka, moja matka. Chcę przy niej czuwać sama.
Lekarz szepnął:
— Nie trzeba się jej sprzeciwiać; pielęgniarka może zostać w pokoju sąsiednim.
Ksiądz i Julian się zgodzili, myśląc o wygodnym spoczynku w łóżku. Następnie ksiądz Picot przyklęknął, odmówił modlitwę, podniósł się i wyszedł, mówiąc:
— To była święta kobieta — tym samym tonem, jakim odmawiał „Dominus vobiscum“.
Wówczas wicehrabia zwykłym swym głosem spytał:
— Może coś zjesz?
Janina nie odpowiadała, nie wiedząc nawet, że do niej mówi.
Powtórzył:
— Powinnaś coś zjeść, by się trochę pokrzepić.
Odparła bezprzytomnie:
— Poślij zaraz po ojca.
Wyszedł, by wyprawić posłańca do Rouen.
I została tak pogrążona w bolu obezwładniającym, jak gdyby była czekała tej ostatniej chwili sam na sam, by rzucić się na coraz to wzbierającą falę smutków rozpacznych.
Cienie zaległy komnatę, mrokami swymi przesłaniając zmarłą. Wdowa Dentu snuła się krokiem lekkim, przestawiając, to przygotowując jakieś przedmioty niewidzialne, cichym ruchem pielęgniarki. Następnie zapaliła dwie świece i ostrożnie ustawiła je na stoliczku nocnym, okrytym białą serwetką.
Janina zdawała się nic nie widzieć, nie czuć, nie rozumieć. Czekała, by ją zostawiono całkiem samą. Wrócił Julian; zjadł był obiad i spytał ponownie:
— Nie zjesz czego?
Odmówiła ruchem głowy.
Usiadł z miną raczej zrezygnowaną, niż smutną, milczący.
Siedzieli tak wszyscy troje, zdala od siebie, nieruchomi.
Chwilami pielęgniarka zdrzemnąwszy się, chrapała trochę; i znów się nagle budziła.
Julian wstał wreszcie i zbliżył się do Janiny.
— Chcesz teraz zostać sama?
W bezwiednym porywie ujęła go za rękę:
— Och tak, zostaw mnie samą.
Pocałował ją w czoło i mruknął:
— Od czasu do czasu będę tu przychodził.
I wyszedł z wdową Dentu, która przesunęła swój fotel do sąsiedniego pokoju.
Janina zamknęła drzwi, poczem na oścież rozwarła wszystkie okna. Zaleciał ją ciepły podmuch wieczoru, wnosząc woń świeżego siana. Trawniki skoszone poprzedniego wieczora, ścieliły się spokojnie w świetle księżyca.
Słodkie to wrażenie przepoiło ją bólem, jak krwawa ironia.
Wróciła do łóżka, ujęła jedną z zastygłych, zimnych rąk i zaczęła się wpatrywać w matkę.
Nie była już obrzmiała jak w chwili ataku; zdawała się tylko spać teraz spokojniej, niż kiedykolwiek; a blady płomień świec migocących od podmuchów powietrza, ustawicznie przesuwał cienie po jej twarzy, ożywiając ją niejako, wywołując złudzenie ruchu.
Janina chciwem spojrzeniem chłonęła jej widok, a fala wspomnień z odległego dzieciństwa napływała do jej duszy.
Przypominała sobie odwiedziny mateczki w rozmownicy klasztornej, ruch, jakim jej podawała torebkę pełną ciastek, całe mnóstwo szczególików, fakcików, pieszczot, słów, akcentów, gestów dobrze znanych, przymrużania oczu, gdy się śmiała, głębokiego westchnienia, gdy siadała zadyszana.
I tak trwała, wpatrując się ustawicznie, powtarzając w ogłupieniu bezbrzeżnem:
— Umarła — a słowo to uświadamiało jej całą grozę faktu.
Ta, co tu leży, jej matka... mateczka... pani Adelajda, nie żyje? Już się nie poruszy, nie będzie mówić, ani się śmiać, nie zasiądzie już nigdy do obiadu naprzeciw ojczulka; nigdy już nie powie: dzień dobry, Janinko... Umarła!
Gwoździami zabiją skrzynię i zakopią i wszystko się skończy. Już jej nie zobaczą. Czyż możliwe? Jakto? nie będzie już miała matki? Ta twarz droga, tak dobrze znana, od chwili spojrzenia na świat, kochana od pierwszego wyciągnięcia ramion, ten ogromny upust przywiązania, ta istota jedyna, matka, droższa sercu nad świat cały — i zniknęła. Jeszcze tylko kilka godzin może patrzeć na jej twarz, tę twarz nieruchomą i bez wyrazu; a później nic, nic, prócz wspomnienia.
Padła na kolana w przystępie rozpaczy straszliwej i kurczowo zacisnąwszy ręce na pościeli, ustami wpijając się w łóżko, głosem rozdzierającym, tłumionym przez pościel, krzyczała:
— Och! mamo, mamo, moja biedna mamo!
Po chwili czując, że czepia się jej obłęd, jak w ową noc ucieczki wśród śniegu, zerwała się i pobiegła do okna, by otrzeźwieć, zaczerpnąć powietrza świeżego, innego niż to, wydobywające się z pościeli zmarłej.
Skoszone trawniki, drzewa, wydma, morze w głębi, wypoczywały w ciszy spokojnej, uśpione w czarownej jaśni księżyca. Trochę tego ukojenia wniknęło w duszę Janiny i zwolna łzy zaczęły jej spływać po twarzy.
Znów wróciła do łóżka, usiadła, i ujęła jedną rękę matki, jak gdyby czuwała nad chorą.
Zwabiony światłem świec, owad jakiś wpadł do pokoju. Tłukł o ściany jak piłka, przelatując z jednego kąta w drugi. Janina wyrwana z kręgu swych myśli jego bzdykaniem, podniosła oczy by go zobaczyć, lecz dostrzegła tylko cień jego, majaczący po bieli sufitu.
Po chwili ucichł. Wtedy uszu jej dobiegło lekkie tykanie zegara i jeszcze inny szelest prawie niedosłyszalny. To zegarek mateczki nie przestawał chodzić w sukni, porzuconej na krześle u stóp łóżka. I nagle, dziwny związek między zmarłą a tym mechanizmem, który nie zatrzymał się w swym biegu, odnowił ból kłujący w sercu Janiny.
Spojrzała na zegarek. Było dopiero pół do jedenastej; i nagle zdjął ją lęk okropny przed spędzeniem tu całej nocy.
Zaczęły napływać wspomnienia inne: z własnego jej życia. Rozalia, Gilberta — gorzkie zawody serca. Więc wszystko jest tylko nędzą, zgryzotą, nieszczęściem i śmiercią. Wszystko zawodzi, kłamie, sprowadza cierpienia i łzy. Gdzie znaleść nieco spokoju i radości? W innem zapewne istnieniu? Gdy dusza wyzwoli się z ziemskiej próby. Dusza! Zaczęła dumać nad tą tajemnicą niezgłębioną, poddając się nagle wierzeniom poetyckim, obalonym natychmiast przez inne hypotezy niemniej mętne i nieokreślone. Gdzież jest więc teraz dusza matki? dusza tego ciała martwego i zlodowaciałego? Może bardzo daleko. Kędyś w przestworzu? Ale gdzie? Ulotniła się jak woń zeschłego kwiatu? czy też błąka się gdzieś, jak ptak niewidzialny, po umknięciu z klatki?
Odwołana do Boga? czy rozprószona na los szczęścia wśród istnień nowych, pomieszana z powstającymi dopiero zarodkami bytu?
Może całkiem blisko? W tym pokoju, obok tego martwego, porzuconego przez nią ciała! — I nagle wydało się Janinie, że ją coś zlekka musnęło, jakby tchnienie ducha. Strach ją zdjął, strach potworny, a tak gwałtowny, że nie śmiała się poruszyć, ni odetchnąć, ni odwrócić się, by spojrzeć za siebie. Serce jej biło w przystępie trwogi obłędnej.
W tem owad niewidzialny znów zaczął krążyć i potrącać o ściany. Drgnęła od stóp do głowy, poczem uspokojona nagle, poznawszy bzdykanie uskrzydlonego owadu, wstała i odwróciła głowę. Spojrzenie jej padło na sekretarzyk o głowach sfinksa, na ów sprzęt z relikwiami.
I oto nasunęła się jej myśl dziwna, a słodka: myśl odczytania w tę noc ostatnią, niby nabożnej jakiejś księgi, tych starych listów, drogich sercu zmarłej. Wydało jej się, że spełni tem obowiązek subtelny, święty, coś prawdziwie dziecięcego, co na drugim świecie sprawi mateczce radość.
Były to stare listy jej dziadka i babki, zgoła jej nieznane. Oto poda im rękę poprzez zwłoki ich córki, zjednoczy się z nimi w tę noc żałobną, wspólnem niejako cierpieniem, stworzy łańcuch tajemny miłości między owymi dawno zmarłymi, tą, która dziś odeszła, i sobą, pozostałą jeszcze na ziemi.
Wstała, otworzyła szufladkę sekretarzyka i od samego spodu wydobyła dziesiątki pakiecików pożółkłych, powiązanych i ułożonych jedne na drugich.
Złożyła je na łóżku, na łonie baronowej, przeczuleniem sentymentalnem wiedziona, i zabrała się do czytania.
Stare epistoły, mieszczące się zazwyczaj w sekretarzykach familijnych — epistoły, tchnące ośmnastym wiekiem.
Nagłówek pierwszego brzmiał: „Moje kochanie“, innego: „Moja córeczko ukochana“, to znów: „Moje maleństwo“, „Moja pieszczotko“, „Moja ubóstwiana córeczko“, „Moje drogie dziecko“, „Moja kochana Adelajdo“, zależnie od tego, czy zwracały się do dziewczynki, dorosłej dziewczyny, lub później do młodej kobiety.
A wszystko to przepojone tkliwością gorącą, czystą, pełne tysiąca drobnostek intymnych, tych wielkich a prostych wydarzeń ogniska domowego, tak śmiesznych dla ludzi obcych: „ojciec przeziębiony; Hortensya sparzyła się w palec; Burek zdechł; ścięto jodłę po prawej stronie baryery; matka zgubiła modlitewnik, wracając z kościoła; kto wie, czy go jej nie skradziono“...
Była też mowa o ludziach nieznanych Janinie, lecz których nazwiska żyły niejasno w jej pamięci, z czasów dzieciństwa.
Wzruszały ją te szczegóły, wydające się jej niejako rewelacyami, jak gdyby oto wstępowała w życie minione, tajemne, w intymne życie mateczki.
Spojrzała na nieruchome ciało i nagle zaczęła czytać głośno, czytać dla tej zmarłej, jakby pragnęła ją rozerwać, pocieszyć.
A zwłoki zastygłe zdawały się doznawać szczęścia.
Jeden po drugim odkładała listy odczytane u stóp zmarłej, postanawiając złożyć je do trumny, jak się składa kwiaty.
Rozwiązała drugi pakiecik. Inny znów charakter pisma.
Zaczęła czytać. „Nie mogę już żyć bez Twej pieszczoty. Kocham Cię do szaleństwa“.
Nic więcej; i bez podpisu.
Odwróciła papier, nie rozumiejąc, co ma znaczyć. Adres brzmiał: „Jaśnie Pani baronowa Le Perthus des Vauds“.
Rozłożyła następny.
„Przyjdź dziś wieczór po jego odejściu. Będziemy mieć jedną bodaj godzinę. Ubóstwiam Cię“.
W innym znów: „Spędziłem noc w tęsknocie obłędnej. Obejmowałem Twe ciało, usta me dotykały Twoich, oczy nasze łączyły się wzajem. A równocześnie ogarniała mnie rozpacz taka, że gotów byłem rzucić się z okna na myśl, ze w tejże chwili on spoczywa przy Tobie i może Cię posiąść, kiedy tylko zechce“...
Janina oszołomiona, nie wiedziała, co to wszystko znaczy.
Co to jest? Do kogo, dla kogo, od kogo te słowa miłosne?
Czytała dalej, raz po raz natrafiając na namiętne wyznania, prośby o schadzki z zaleceniem ostrożności i na końcu każdego listu stale powtarzające się cztery słowa: „Przedewszystkiem spal ten list“.
Nakoniec odczytała bilet banalny, przyjęcie zaproszenia na obiad, temsamem jednak pismem, i podpis: „Paweł d’Ennemare“, tem sam, którego baron dotychczas wspominał: „Mój biedny, stary przyjaciel“, a którego żona była najserdeczniejszą przyjaciółką baronowej.
I nagle przez głowę Janiny przemknęło podejrzenie, które w okamgnieniu przeobraziło się w pewność. Tak, to był kochanek matki.
Bezprzytomna, nie wiedząc, co się z nią dzieje, gwałtownym ruchem odtrąciła te papiery haniebne, niby jadowitego robaka, któryby na nią wpełznął; skoczyła ku oknu i wybuchnęła płaczem straszliwym, bezwiednie wyrzucając krzyki, rozdzierające jej krtań. Po chwili całkowicie złamana, osunęła się pod ścianą i ukrywaszy twarz w firance, by zdusić jęki bolesne, łkała, w rozpaczy bezbrzeżnej pogrążona.
Byłaby tak może spędziła całą noc, lecz na odgłos kroków w pokoju sąsiednim, jednym skokiem zerwała się na równe nogi. Może ojciec? A tu te listy wszystkie, porzucone na łóżku i podłodze! Wystarczyłoby mu przeczytać jeden! I dowiedziałby się!
Skoczyła i oburącz zagarnąwszy pożółkłe papiery, listy dziadków i kochanka, i te, których nie czytała, i te, które jeszcze związane spoczywały w szufladzie sekretarzyka, wszystkie rzuciła na kominek. Następnie wzięła z nocnego stolika płonącą świecę i podpaliła stos listów. Buchnął płomień wysoki, zalewając pokój, łoże i zwłoki światłem żywem, podrygującem, na białym baldachimie łoża rysując czarne, drżące kontury zastygłej twarzy i linie olbrzymiego ciała, osłoniętego prześcieradłem.
Gdy w głębi ogniska pozostała już tylko kupa popiołu, wróciła do okna, jak gdyby nie śmiejąc już pozostać przy zmarłej, i znów zaczęła płakać, z twarzą ukrytą w dłoniach, zawodząc skargą rozpaczną:
— Och, moja biedna mamo, moja biedna mamo!
W tem przeszyła ją myśl okrutna:
— Gdyby tak mateczka nie była martwa, a tylko w śnie letargicznym pogrążona, gdyby nagle dźwignęła się i przemówiła? Czy odkrycie strasznej tajemnicy nie osłabiłoby jej miłości? Czy mogłaby, jak przedtem, zbożnie całować jej usta? I kochać ją temsamem uczuciem czystem, świętem? Nie! Niemożliwe! I myśl ta rozdzierała jej serce.
Noc bladła, gwiazdy dogasały; nadchodziła chłodna godzina świtu. Księżyc, zsunąwszy się na skraj nieboskłonu, miał lada chwila zsunąć się w morze, którego całą powierzchnię perłowem wygładzał lśnieniem.
W okamgnieniu odżyło w Janinie wspomnienie owej pierwszej nocy, spędzonej przy oknie, po przybyciu z klasztoru do Peuples. — Jakież to wszystko odległe, zmienione, jak przyszłość wydawała się jej wówczas zgoła odmienną!
A oto niebo zaczyna przybierać barwę różową, radosną, zakochaną, czarowną. Stała zdumiona, jakby wobec nieznanego dotąd zjawiska, zapatrzona w ten promienny rozbłysk dnia, zadając sobie pytanie, czy możliwem jest, by na ziemi, gdzie podobne wstają zorze, nie było radości, ni szczęścia.
Szelest u drzwi wstrząsnął nią od stóp do głowy.
Wszedł Julian.
Spytał:
— I cóż? czy nie jesteś zbyt zmęczona?
Wyjąkała:
— Nie — szczęśliwa, że nie jest już sama.
— Idź się teraz położyć — rzekł.
Powoli ucałowała matkę, pocałunkiem cichym, bolesnym, rozdzierającym jej serce, i wyszła do swego pokoju.
Dzień upłynął na smutnych tych zajęciach, jakie nakłada śmierć.
Baron wrócił wieczorem. Długo płakał.
Pogrzeb odbył się nazajutrz.
Po raz ostatni dotknąwszy ustami zlodowaciałego ciała, ubrawszy matkę po raz ostatni, Janina po zagwożdżeniu trumny, wyszła.
Zaczęli się zjeżdżać goście.
Pierwsza przybyła Gilberta i z łkaniem rzuciła się na szyję przyjaciółki.
Przez okno widać było karety, zwolna wjeżdżające na dziedziniec. I echo głosów dolatywało z ogromnego westybulu. Kobiety w czerni, nieznane Janinie, wchodziły do pokoju jedna po drugiej. Markiza de Coutelier i wicehrabina de Briseville podeszły, by ją ucałować.
Nagle zauważyła, że ciotka Liza przesuwa się koło niej. Uścisnęła ją tak gorąco, że stara panna omal nie zemdlała.
Wszedł Julian, w głębokiej żałobie, elegancki, z miną pełną godności, zadowolony z tego napływu gości.
Przemówił cicho do żony, pytając o coś, i tonem poufnym dodał:
— Stawiła się cała szlachta; bardzo dobrze.
I znowu wyszedł, głęboki ukłon złożywszy damom.
Tylko ciotka Liza i Gilberta zostały przy Janinie podczas ceremoniału pogrzebowego.
Hrabina bezustannie ściskała przyjaciółkę, powtarzając:
— Moja biedna kochana, moja biedna kochana!
Hrabia de Fourville, przyjechawszy po żonę, płakał, jak gdyby sam był stracił matkę.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Guy de Maupassant i tłumacza: Maria Feldmanowa.