Życie Buddy/Część druga/VI
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Życie Buddy |
Podtytuł | według starych źródeł hinduskich |
Wydawca | Wydawnictwo Polskie |
Data wyd. | 1927 |
Druk | Drukarnia Concordia Sp. akc. |
Miejsce wyd. | Poznań |
Tłumacz | Franciszek Mirandola |
Źródło | Skany na commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Szedł długo w stronę Uruvilvy i poczuł znużenie, a spostrzegłszy lasek, siadł pod drzewem. Miał właśnie zasnąć, gdy weszło trzydziestu młodzieńców, a Błogosławiony jął im się przypatrywać.
Niespokojne ruchy przybyłych i słowa ich świadczyły, że szukają kogoś. Zwracając się do Buddy, spytali:
— Może widziałeś przechodzącą tędy kobietę?
— Nie widziałem. Ale czemże się zajmujecie?
— Jesteśmy muzykanci wędrowni. Często grywaliśmy królom, a oni wysoko nas cenili. Dziś wiedliśmy z sobą dla rozrywki dziewczynę, ale podczas gdyśmy spali przy drodze, uciekła, zabierając nam wszystko, co tylko mogła. Szukamy jej właśnie.
— Czyż nie lepiej szukać siebie samych niźli
tej kobiety? — spytał Błogosławiony.
Muzykanci jęli się śmiać w odpowiedzi.
— Zagraj na lutni! — rzekł temu, który śmiał
się najgłośniej.
Muzyk jął grać bardzo pięknie, a muzyka ta mogła istotnie oczarować króla. Gdy skończył, rzekł mu Błogosławiony:
— Daj mi lutnię swoją!
Zagrał, a ich wszystkich ogarnęło zdumienie, pojąć bowiem nie byli w stanie, by lutnia tak brzmieć mogła. Ucichł wiatr, nadsłuchując, a boginie lasu wyszły z zielonych pałaców swoich.
Błogosławiony skończył.
— Mistrzu! — powiedzieli muzykanci. — Sądziliśmy, że biegle gramy, tymczasem teraz wiemy, iż nieznane nam są nawet pierwsze zasady tej sztuki. Racz nas nauczyć.
— Widzicie oto, że wam są znane ledwo pierwsze zasady muzyki, jednak nie staraliście się dotąd osiągnąć tej sztuki w całej pełni. Podobnie wydaje się wam, że znacie samych siebie i nie pragniecie posiąść tej wiedzy dokładnie. Chcecie, bym was uczył muzyki, śmiejecie się jednak, gdy wam zalecam szukać siebie samych!
Przestali się śmiać i jęli wołać:
— Rozumiemy cię teraz, o mistrzu, rozumiemy! Chcemy też szukać samych siebie.
— To dobrze! — odparł Budda. — Objawię wam prawo, potem zaś oddacie zdolności swe na zbawienie ludzi, podobnie jak król Padmaka poświęcił ciało swoje dla ocalenia ludu swego.
Potem opowiedział, słuchającym uważnie muzykantom przygodę króla Padmaki:
— Panował ongiś w Benaresie król potężny i sprawiedliwy, imieniem Padmaka. Nagle jęła się szerzyć po mieście choroba, od której żółkła skóra, a wszyscy, w pełnem nawet słońcu, drżeli od zimna. Litując się ludowi swemu, czynił król, co mógł, by zło usunąć, wzywał najsłynniejszych lekarzy, rozdawał leki i sam pielęgnował chorych. Mimo to epidemja nie ustawała, a Padmaka smucił się wielce. Pewnego dnia rzekł mu stary lekarz:
— Znam ja, o królu, lekarstwo, które przywróci zdrowie mieszkańcom Benaresu.
— Jakże się zwie? — spytał król.
— Jest to wielka ryba, Rohita. Każ ją złowić, a choć mało przypadnie mięsa każdemu z chorych, epidemja ustanie zaraz.
Podziękowawszy gorąco staremu lekarzowi, kazał król szukać w morzach i rzekach ryby Rohity, ale nie znaleziono jej i króla ogarnął jeszcze większy smutek. Często słyszał w godzinach porannych i wieczornych głosy wołające:
— Cierpimy, o królu! Ratuj nas!
Płakał gorzko, a raz przyszło mu na myśl:
— Cóż mi z bogactw, cóż mi z władzy, jeśli pomóc nie mogę tym, którzy cierpią?
Wezwał najstarszego syna swego i rzekł mu:
— Opuszczam bogactwa moje i tron!
Potem wstąpił na terasę pałacu, złożył bogom ofiarę z wonności, kwiatów i zawołał:
— Poświęcam ochotnie życie zgoła nieużyteczne. Niechże to przyniesie ulgę nękanym chorobą! Chcę się przemienić w głębinie wód w rybę Rohitę!
To rzekłszy, skoczył w głąb i zaraz wypłynął w postaci ryby. Złowiono go i żywcem jeszcze pocięto na kawałki, w celu rozdania pomiędzy chorych. Nie czuł jednak ciosów noża, zdjęty miłością ku cierpiącym. Epidemja w mieście ustała, a głosy bogów jęły nucić w powietrzu:
— Padmaka, król bogobojny, ocalił was! Radujcie się!
Wszyscy uczcili pamięć Padmaki.
Muzykanci wysłuchali z uwagą słów Błogosławionego, potem zaś poszli zanim, ucząc się prawa.
Błogosławiony zastał w Uruvilvie trzech braci Kasyapów. Byli to bogobojni braminowie, którzy nauczali tysiąc zwolenników swoich. Od pewnego czasu jednak bardzo byli zaniepokojeni, albowiem wąż straszliwy przeszkadzał im w nabożeństwach i nauczaniu. Opowiedzieli to Błogosławionemu, on zaś uśmiechnął się, zawezwał przed się węża i rozkazał mu, by zostawił na przyszłość w spokoju trzech braci oraz uczniów ich. Wąż usłuchał i odtąd nabożeństwo oraz nauczanie odbywało się już bez przeszkody.
Kasyapowie prosili Błogosławionego, by został u nich przez dni kilka, a on przystał i zachwycał ich niezliczonemi cudami. Dwaj bracia postanowili tedy przyjąć i głosić prawo jego, a opierał się jeno najstarszy, mówiąc sobie:
— Zaprawdę, potężny jest ten mnich i czyni wielkie cuda, ale świątobliwością nie dorównywa mi wcale.
Przeniknąwszy myśli te, rzekł mu Błogosławiony:
— Sądzisz, o Kasyapo, że wielką jest świętość twoja, a nie wstąpiłeś nawet na ścieżkę świętości.
Zdumiał się Kasyapa, że tajemna myśl jego została odkryta, a Błogosławiony ciągnął dalej:
— Nie wiesz zgoła, co trzeba czynić, by osiągnąć
świętość. Słuchaj mnie, o Kasyapo, a rozproszę
ciemności, pośród których żyjesz.
Podumał trochę Kasyapa, potem zaś padł do stóp Błogosławionemu i rzekł:
— Naucz mnie, Mistrzu, i spraw, bym nie
chodził w ciemnościach.
Na te słowa, wstąpił Błogosławiony na górę i jął przemawiać do braci Kasyapów, oraz uczniów ich:
— O mnisi! Wszystko na świecie płonie! Płonie oko, płonie to, na co spoziera, cały świat ogarnęły płomienie. A dlaczego tak się dzieje? Bo nie wygasa miłość i nienawiść nie wygasa! Ślepią te płomienie oczy wasze i dajecie się dręczyć narodzinom, starości, śmierci i nędzy. Wszystko na świecie płonie, o mnisi! Zrozumcie mnie, a zaraz zgaśnie ogień, który ślepi oczy wasze, i przestaniecie spoglądać z upodobaniem na rzeczy płonące. Zrozumcie mnie, a poznacie, że narodziny mają koniec i że można już nie jawić się na świecie.