Życie Eskimosów/Nasz przyjaciel Manni

<<< Dane tekstu >>>
Autor Roald Amundsen
Tytuł Życie Eskimosów
Podtytuł Opis podróży do bieguna północnego w latach 1903-1907
Wydawca Instytut Wydawniczy „Zdrój“
Data wyd. 1925
Druk „Grafja“
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


NASZ PRZYJACIEL MANNI.

Po dwukrotnem przezimowaniu na ziemi Króla Williama, odpłynęliśmy w sierpniu w kierunku zachodnim.
Oddawna już było ułożone, że Talurnakko, najwierniejszy towarzysz w naszych podróżach saniami i w polowaniach, pojedzie z nami na zachód, a może nawet do naszego kraju. Talurnakko uważał się do pewnego stopnia za „kabluna“, t. j. białego człowieka, patrzył zgóry na swoich współziomków i nie wdawał się w rozmowę z byle kim. Ale teraz gdy śnieg topniał i zbliżał się czas odjazdu, Talurnakko zastanawiał się i wahał. Wpadał często w ogromne przygnębienie i godzinami całemi siedział bez ruchu, patrząc tępo przed siebie. W początku nie zwracałem na to uwagi. Ale, któregoś dnia, gdy siedząc obok mnie w kajucie, wybuchnął nagle głośnym płaczem, zrozumiałem, że należy poważnie odnieść się do jego stanu i zapytałem o przyczynę rozpaczy. Po dłuższej chwili zdecydował się mówić. Nie ma odwagi pojechać do „Kabluna nuna“, t. j. do kraju ludzi białych, gdyż tam zabijają. Nic nie pomogły moje zapewnienia, że jesteśmy poprostu aniołami i tylko jego dobro mamy na względzie. Nie dał się przekonać i pokazał nam parę obrazków z wojny Burów. Wreszcie powiedziałem mu, że jeśli on sam nie ma chęci z nami jechać, nie chcę i nie mogę go do tego zmusić, To zapewnienie podziałało na niego tak dobrze, że odrazu się rozpogodził i twarz jego rozjaśniała się dawnym miłym uśmiechem. Wyobraził sobie, że jesteśmy panami jego duszy i ciała — co więcej, że należy już do nas ze skórą i kośćmi.
Tak więc nie udało nam się zabrać go w żaden sposób z sobą na wyprawę. Ponieważ uważałem, że obecność Eskimosa może mieć dla nas pewne znaczenie, rozgłosiłem, że miejsce Talurnakko jest wolne. Wkrótce zjawił się gruby Tonnich, który mówił o swem namiętnem pragnieniu poznania południowych krajów. Tonnich nie był człowiekiem, któryby mi odpowiadał, gdyż był ciężki, tłusty i powolny w ruchach. Przyjąłem go jednak, ponieważ nikt inny nie okazywał chęci opuszczenia swego kraju, a Tonnich odznaczał się dobrym humorem i zachowaniem bez zarzutu. Moment był uroczysty, gdy Tonnich, jako ósmy członek naszej ekspedycji, zajął miejsce na okręcie. Czekał na niego kubeł z wodą, szczotka i mydło. Nie mogło bowiem być mowy o tem, aby stał się „kabluna”, dopóki nie poddał się gruntownemu umyciu. Na pokładzie Wiik przygotował wszystko do mycia i sam do swych czynności zabrał się z wielką gorliwością. Obciął Tonnichowi włosy, uczesał go i posypał mu głowę proszkiem perskim. Później włożył na niego ubranie spodnie. Eskimos myślał, że jest to już ubranie kompletne, ale otrzymał jeszcze piękny prosto z igły garnitur z naszego krajowego materjału. Nikt chyba w życiu nie był bardziej dumny ze swego nowego ubrania, jak nasz Tonnich. Śmiał się z radości, gładził materjał i przyglądał się sobie nieustannie.
Wyjechaliśmy 13 sierpnia. Gdy nazajutrz rano, wyszedłem na pokład, spostrzegłem, że jesteśmy właśnie w zatoce Donglasa. Tonnich, który znał doskonale całą okolicę, wymienił nam nazwy poszczególnych łańcuchów wzgórz. Odkrył też siedzibę naszych Eskimosów. Leżała ona na małem wzgórzu, wysokości jakichś 30-u metrów. Na horyzoncie rysowały się namioty. Ponieważ mgła była coraz gęstsza, a droga, którą mieliśmy przebyć wyglądała niebezpiecznie, skierowaliśmy się przeto ku wzgórzu, które leżało przed nami. Brzeg był tu bardzo poszarpany, nie mogliśmy przeto dobić do lądu. Trzeba było rzucić kotwicę w dość dużej odległości od ziemi. Mgła zakrywała nasz okręt, ażeby więc zwrócić na nas uwagę Eskimosów, zaczęliśmy dawać sygnały syreną okrętową.
Po krótkim czasie dostrzegliśmy kajak, wynurzający się z mgły. Do uszu naszych dobiegło wesołe pozdrowienie: Manik — tu — mi! Ukazał się Nulieu, a za nim wielu innych. Wszyscy ogromnie cieszyli się z tego, że nas widzą. Sund i ja wsiedliśmy do kajaków, aby dopłynąć do lądu. Mgła nie przeszkadzała Eskimosom. Śmiechem odpowiedzieli na zapytanie, czy nie zabłądzą i pośpiesznie ruszyli ku lądowi. Istotnie, jakkolwiek musieli wiosłować trzy kwadranse, trafili odrazu do przystani. Doprawdy, możnaby przypuszczać, że obdarzeni są jakimś szóstym zmysłem, skoro bez jednego promienia słońca i przy absolutnej ciszy w powietrzu, mogli z taką pewnością posuwać się naprzód. Na lądzie mgła była rzadsza. Na wierzchołku półwyspy rozłożyli się nasi przyjaciele w siedmiu namiotach i żyli tu jak w podbiegunowym raju. W zatokach, na dole mogli mieć tyle ryb, ile chcieli, a wszędzie wkoło na wielkich płaszczyznach pasły się całe stada reniferów. Polowania udały im się, to też byli dobrze zaopatrzeni w mięsiwo. Dali nam tyle mięsa i suszonego łososia, ile tylko mogliśmy zabrać. Pożegnaliśmy ich serdecznie, myśląc, że może dużo wody upłynie, nim zobaczymy się znowu.
Przed namiotem Umiktuali stał jego wychowanek Maniratcha, albo Manni, którego tak przez skrócenie nazwałem. Miał krótkie spodnie ze skóry foki i wyszarzaną starą kurtę, którą za coś wymienił sobie na okręcie. Wyglądał tak, jakby zapomniał się umyć — co zresztą przytrafić się może każdemu. Przed paru miesiącami pytał się, czy nie moglibyśmy zabrać go z sobą do kraju białych ludzi. Uważałem, że prośba jego jest tylko wyrazem odwagi i nie przywiązywałem do niej żadnego znaczenia. Ale teraz okazało się, że jest inaczej. Manni dowiedział się, że Tonnich jest u nas na statku, a więc że miejsce jest zajęte. I stał teraz przed namiotem, łkając rozpaczliwie. Podszedłem do niego i zapytałem go, czy istotnie tak gorąco pragnie odbyć tę podróż z nami. Z oczu jego popłynęły strumienie łez, gdy zapewniał mnie, że jest to jedynem pragnieniem jego życia. Było mi go serdecznie żal. Wstydziłem się przytem, że słowo złamałem i złościłem się równocześnie, gdyż o wiele chętniej zabrałbym z sobą Manni, niż Tonnicha. Manni był młodym, żywym chłopakiem, mającym nie więcej niż dziewiętnaście lat. Byłem mocno zakłopotany i powiedziałem mu, aby tymczasem zabrał się ze mną na statek, a potem zobaczę, co będę mógł zrobić dla niego.
O siódmej rano zaczęła się mgła przerzedzać, uważałem więc, że należy już powrócić na statek, aby módz odjechać, jak tylko niebo zupełnie się wypogodzi. Wzięliśmy do łódki trzydzieści sześć udźców reniferowych i całą masę wędzonych łososi. Uhu, Manni i jeszcze dwóch Eskimosów pojechało z nami, poza tem towarzyszyło nam jeszcze czterech innych, każdy w swoim kajaku. Około ósmej byliśmy na statku. Obliczyłem się z Eskimosami, płacąc im amunicją za mięso i ryby. Na statku naradziliśmy się z towarzyszami, co robić z Manni. Wszyscy zgodziliśmy się na to, że Manni byłby towarzyszem dużo więcej pożądanym, niż Tonnich, który przez czas pobytu na statku zasłużył sobie tylko na miano żarłoka. Gdy ten podszedł do mnie, zapytałem go: „Cóż, drogi mój Tonnichu, czy chcesz koniecznie jechać z nami do kraju białych?“
Na to odpowiedział mi natychmiast z rozbrajającą szczerością, że nie ma już najmniejszej ochoty do tej podróży. Ludzi tych rzeczywiście trudno było zrozumieć. Przed trzema dniami gorąco pragnął tej podróży i teraz gdy życie na statku upływało mu lekko, jak ptakowi w konopiach, ochota do podróży gdzieś zniknęła. Przyjąłem tę niespodziewaną wiadomość z zupełnym spokojem, gdyż teraz mogłem załatwić sprawę z Manni. Jednak znalazła się jeszcze przeszkoda, bo słowo ostatnie miał opiekun Manni Umiktuali, który musiał dać pozwolenie na wyjazd swego wychowanka. A tego pozwolenia nie uzyskałem za darmo. Przybył na statek i zażądał za chłopca zapłaty. Pilnik i stary nóż zaspokoiły jego wymagania — zbyt wygórowaną więc nie była cena za wychowanka.


Ristedt, który miał prowadzić statek w dalszej podróży, otrzymał rozkaz zrobienia z Manni „Kabluna“. Wielka ilość mydła i proszku perskiego, jakie przytem zużył, dawały rękojmię, że Manni jest dobrze wymyty i włosy ma w porządku. Nie mogliśmy się zdobyć na to, aby go pozbawić jego pięknych, długich włosów, tylko Ristedt wyczesał go tak porządnie, że nie zauważyliśmy już wszy na jego głowie. Ubranie jego wyglądało nieco fantazyjnie: niebieska trykotowa kurtka, spodnie ze skóry foki, białe pończochy, stare lakierowane pantofle porucznika, a na głowie stara blado-niebieska czapka kąpielowa, którą ongiś kupiłem w jakiemś miejscu kąpielowem.


Od pierwszej chwili Manni zdobył nasze serca miły jego uśmiech przepędzał troski i smutki, a i jemu nowe życie u nas bardzo się podobało. Przebywał on według pojęć Eskimosów poprostu w raju, to jest w miejscu, w którem mógł się najeść do woli. Obawiałem się nawet, czy ta zmiana życia nie odbije się źle na Manni, ale obawy moje okazały się płonne.

Na początku września znaleźliśmy się w pobliżu ujścia Mackensie i wylądowaliśmy na przylądku King Point, gdzie znajdowała się osada Eskimosów. W tym czasie Manni zapoznał się już zupełnie dobrze z życiem na okręcie. Ubierał się zupełnie jak Kabluna, a że był doskonałym myśliwym, podarowałem mu karabin i dubeltówkę, z czego był bardzo dumny. Z bronią nauczył się obchodzić doskonale. Spytałem go, czy nie wolałby odejść od nas i powrócić na ląd, ale odpowiedział z całą stanowczością, że nie.
Gdy staliśmy na kotwicy przy przylądku King Point, woda zamarzła i niespodziewanie zostaliśmy uwięzieni w lodzie. Zdarzało się często, że lód jeszcze topniał w początkach października, ale tym razem każdej nocy stawał się grubszy o kilka cali i musieliśmy się przygotować na spędzenie trzeciej zimy w tym kraju. Wszyscy, nie wyłączając Manni, mieliśmy dużo pracy. Piłował on i rąbał drzewo na opał, czego nauczył się w krótkim czasie. Poza tem jego obowiązkiem było utrzymywanie porządku w kajucie, co polegało na tem, że co rano wymiatał śmieci.
Poza tem stał się uczniem porucznika Hansena, uczył się czytać i poznawać godziny na zegarze. Nie wykazywał dużych zdolności, ale nauczył się dość szybko pisać swoje imię i umiał powiedzieć, która jest godzina, zawsze jednak z różnicą jakichś pięciu minut.
Szybciej poszło z nauczeniem się gry w warcaby, której tajemnicę tak dobrze zgłębił, że często pobijał swego pana i nauczyciela. Często siedziałem w kajucie i czytałem książkę, podczas gdy oni grali. W miły sposób odczuwałem obecność graczy, słysząc ich ciche i rozsądne uwagi. Gdy Manni wygrywał, to wpadał w taki szał radości i wydawał takie głośne okrzyki, że rozkoszowanie się literaturą przez jakiś czas było zupełnie niemożliwe. Był to nadzwyczaj miły i dzielny chłopak. Zawsze pogodny, pełen dobroci, wzbudzał duże zaufanie. Największą przyjemnością było dlań polowanie, tak że prawie ciągle uganiał się za zwierzyną. Ponieważ towarzyszył na polowaniu Ristedtowi i Hansenowi, upominałem go, aby przestał żuć tabakę. Żucie tabaki było dla mnie zawsze wstrętne, młody chłopak powinien strzedz się tego nałogu. Ristedt i Hansen żuli tytoń, tak jak kto inny zjada bułkę z masłem, zwłaszcza gdy byli na polowaniu. Próbowali Manni skusić, nie chciał on jednak wziąć do ust tytoniu. Pozwoliłem mu palić, ostrzegając jednocześnie, że nadmierne palenie może być szkodliwe. Usłuchał mnie i był bardzo wstrzemięźliwym palaczem. Ponieważ łatwo się zaziębiał — musiał, pomimo, iż się temu sprzeciwiał, kilkanaście dni przeleżeć w łóżku — obawiałem się o niego i kazałem mu zmieniać ubranie po powrocie z każdej wycieczki. Ristedt mówił mi, że Manni po każdym powrocie do domu, przebiera się od stóp do głów.
Przez pół roku porucznik uczył pilnie Manni, wykazując wielką cierpliwość, którą podziwiałem. Jeszcze dziś zdaje mi się, że słyszę ich obu sylabizujących: a — b razem ab, b — a ba, ab — ba: abba.
Po półrocznej pilnej pracy byli ciągle przy tem „abba“ i jeszcze dziś Manni jąka się, gdy wymawia to trudne słowo. W ostatnich czasach zresztą zrobiłem różne spostrzeżenia, które naprowadziły mnie na myśl, że chłopak ma chęć pozostania u Eskimosów.
Przykro było mi myśleć o rozstaniu się z nim, jednak wbrew jego woli, nie chciałem go zabierać z sobą. Zapytałem go więc pewnego dnia, czy nie chciałby przejść do Eskimosów, na co Manni odpowiedział mi twierdząco. Nazajutrz udałem się do jednego Eskimosa, imieniem Manitchja, wyjątkowo porządnego i dzielnego człowieka i zapytałem go, czy nie chciałby wziąć Manni. Manitchja przyjął tę propozycję z wielką radością, miał bowiem tylko jedną córkę i powiększenie rodziny o takiego chłopca, jak Manni było dla niego wysoce pożądane. Tego samego dnia Manni opuścił Gjöa w swojem ubraniu, dobrze zaopatrzony w zapałki, mydło, broń i amunicję. Skakał i tańczył z radości, mnie jednak było bardzo przykro. Teraz zaczęło się dla Manni życie zgoła inne. Pracował ciężko od rana do nocy, a wieczorem, gdy zgłodzony wracał do domu, często nie miał co jeść. Przedewszystkiem nowi jego rodzice obcięli mu wspaniałe włosy i wygląd jego potem był poprostu żałosny. Następnego dnia wyruszył z nimi ku zachodowi, na polowanie na foki. Po trzech tygodniach powrócili i Manni przyszedł nas odwiedzić, przynosząc nam kilkanaście upolowanych przez siebie ptaków. Był bardzo wychudzony, a jego wesołe dawniej oczy były teraz pełne smutku. Miał przytem wprost niewiarogodny apetyt, połknął wszystko, cośmy przed nim położyli. Gdy przestał jeść, żegnał się z każdym z nas zosobna. Zgadłem, jakie było jego życzenie, ale chciałem, aby sam wyjawił swą prośbę. W dwa tygodnie potem znowu zjawił się na statku, przynosząc i tym razem dużo ptaków. Wyglądał teraz bardzo marnie. Policzki mu zapadły, wychudł i zmizerniał. Zapytałem go: „Chciałbyś powrócić do nas, na statek?“
Nigdy nie zapomnę promiennego uśmiechu i oznak dziękczynienia, jakiemi odpowiedział na moją propozycję, Tak więc zagubiona owca powróciła do stada. Wszyscy na statku lubili bardzo Manni, zapanowała więc radość z powodu jego powrotu.
Manitchja naturalnie zdziwił się, że Manni ma znowu być „kabluna“, ale nie czynił żadnych trudności. Mieliśmy więc Manni między sobą, ale już tylko na kilka tygodni. Wszystko bowiem skończyło się smutnie. W połowie sierpnia ku wielkiej naszej radości, lód zaczął tajać, więc ruszyliśmy dalej, dojechaliśmy jednak tylko do wyspy Herszela. Tutaj bowiem przekonaliśmy się, że wody, w których płynęliśmy były tylko zatoką w lodzie, ślepą ulicą bez wyjścia. Pełni nadziei czekaliśmy z dnia na dzień. Dwudziestego sierpnia zaczął dąć wiatr północno-wschodni, który zdaniem łowców wielorybów, polujących w tych okolicach, powodował szybkie topnienie lodu. Wkrótce wiatr ten wzmógł się bardzo. Ale człowiek, który udał się na zwiady, powrócił z wiadomością, że lód jest jeszcze grubszy, niż był poprzednio. Dwudziestego pierwszego wsiedliśmy na łódź z Ristedtem i Sundem i pojechaliśmy na ląd, aby zobaczyć, czy pod wpływem wiatru, lód nie zaczął tajać.
W drodze spotkaliśmy Manni, który wyjechał rano na żaglowcu, aby polować na dzikie kaczki. Jeszcze nie upolował ani jednej — zawołałem na niego, ale już nie pamiętam, co mu powiedziałem. W przystani wciągnęliśmy łódkę na brzeg i weszliśmy na wzgórze, które było naszym punktem obserwacyjnym. Wynik naszych obserwacji był pomyślny, lód zaczął tajać. Gdy wsiedliśmy na łódź i zbliżyliśmy się do okrętu, Sund odezwał się nagle:
— Zdaje się, że wywiesili banderę na okręcie!
— Co mogło się stać?
— Ale bandera jest do połowy opuszczona.
Spojrzałem przez lornetkę, rzeczywiście na Gjöa powiewała na maszcie bandera. Widok ten zrobił na mnie niesłychanie przykre wrażenie. Pocieszaliśmy się myślą, że może umarł który ze znajomych Eskimosów na lądzie. Jednak naprawdę nikt z nas w to nie wierzył. Ja zaraz pomyślałem o Manni i zdaje mi się, że moi towarzysze także. Zbiegliśmy szybko ze wzgórza i pozostawiając łódź u brzega, pobiegliśmy drogą, która prowadziła prosto do okrętu. Spostrzegli nas odrazu i spuścili na wodę łódź, która nas podwiozła do okrętu.
Niestety, wywieszona bandera oznaczała śmierć Manni, który utonął. Gdy znaleźliśmy się na okręcie, opowiedział nam porucznik tę smutną historję. Rozmawiał właśnie na pokładzie, gdy zobaczył Manni, który stał na łodzi i rozglądał się za kaczkami. Widywano go, polującego w ten sposób, to też nie zwracano na niego żadnej uwagi. Gdy spojrzeli po chwili w tę stronę, łódź była już pusta, a obok niej burzyła się woda. Manni wpadł do wody. Z błyskawiczną szybkością Hansen i jeden Eskimos spuścili łódkę na morze, podczas gdy porucznik pośpiesznie wdrapał się na maszt, aby z góry kierować ich ruchami. W niespełna pięć minut łódź znalazła się na tem miejscu, gdzie przed chwilą burzyła się woda. Manni jednak znikł bez śladu. Łódź żaglowa była pełna wody, ale stała prosto. Wiosła pływały w pobliżu, ale nigdzie widać nie było chłopca, ani jego broni.
Gdy Manni stał i wypatrywał kaczki, musiała silna fala uderzyć o łódkę i wtedy biedak wpadł do wody. Ani razu nie wypłynął na powierzchnię. Wypadek ten wykazał, jak wielkiem jest nieszczęściem, że Eskimosi nie chcą uczyć się pływać.
Doniosłem o tem smutnem zdarzeniu policji na Herszela i prosiłem naczelnika, aby zajął się pogrzebem, jeśli woda wyrzuci ciało na brzeg. Ale Eskimosi twierdzili, że nie odnajdą się już zwłoki Manni, gdyż prąd wody poniósł je na pełne morze. Mieli rację, po obiedzie posłałem Hansena, aby przeszukał brzegi zachodnie wyspy, miałem nadzieję, że tam znajdzie ciało Manni, ale niestety poszukiwania jego pozostały bez skutku.
Tak straciliśmy Manni. Śmierć jego była dla nas wielkim ciosem. Wszyscy pokochaliśmy chłopca i z wielką chęcią bylibyśmy go zabrali do swego kraju. Co też byłaby zeń zrobiła cywilizacja?

Koniec.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Roald Amundsen i tłumacza: anonimowy.