Życie Henryka Brulard/Rozdział XX

<<< Dane tekstu >>>
Autor Stendhal
Tytuł Życie Henryka Brulard
Wydawca Bibljoteka Boy’a
Data wyd. 1931
Druk Drukarnia Zakładów Wydawniczych M. Arct, S.A.
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Tadeusz Boy-Żeleński
Tytuł orygin. Vie de Henri Brulard
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ XX

Po kilku latach najgłębszego i upadlającego nieszczęścia, oddychałem tylko wtedy, kiedy się ujrzałem sam, zamknięty na klucz w salonie przy ulicy des Vieux-Jesuites, dotąd tak mi znienawidzonym. Przez tych kilka lat serce moje wzbierało bezsilną nienawiścią. Gdyby nie mój pęd do rozkoszy, wychowanie to, o którem ci, co mi je narzucali, nie mieli pojęcia, byłoby mnie uczyniło czarnym zbrodniarzem lub też miłym i przylepnym łajdakiem, prawdziwym jezuitą; zato byłbym dziś z pewnością bardzo bogaty. Lektura Nowej Heloizy i skrupuły młodego Saint-Preux zrobiły ze mnie nawskroś uczciwego człowieka; po tej lekturze, której towarzyszyły łzy i wybuchy entuzjazmu cnoty, mogłem jeszcze robić łajdactwa, ale byłbym czuł, że jestem łajdakiem. Tak więc, książka czytana w wielkim sekrecie i wbrew rodzinie, zrobiła mnie uczciwym człowiekiem.
Historja rzymska mdłego Rollina, mimo jego płaskich refleksyj, wypełniła mi głowę faktami solidnej cnoty (opartej na użyteczności, a nie na czczym honorze monarchji. Saint-Simon jest pięknym przykładem na wywód Monteskjusza o niskim honorze monarchji: a to nielada rzecz spostrzec to w r. 1734, w stanie dziecięctwa, w jakiem w tej epoce była jeszcze inteligencja Francuzów).
Po faktach zaczerpniętych z Rollina a potwierdzonych i objaśnionych przez ciągłe rozmowy z kochanym dziadkiem oraz teorje bohatera Nowej Heloizy, nic nie da się porównać z głęboką odrazą i wzgardą, jaką miałem dla....[1] objaśnianych przez księży, którzy codzień, w moich oczach, martwili się ze zwycięstw ojczyzny i pragnęli aby wojska francuskie poniosły klęskę.
Rozmowy kochanego dziadka któremu zawdzięczam wszystko, jego cześć dla dobroczyńców ludzkości, tak sprzeczna z pojęciem chrystjanizmu, nie pozwoliła mi z pewnością dać się złapać, niby mucha w pajęczynę, w mój kult dla ceremonij. (Widzę dziś że to była pierwsza forma mojej miłości do muzyki, 1, malarstwa, 2, i sztuki Vigano (tańce), 3. Przypuszczam, że dziadek nawrócił się świeżo około r. 1793. Może zrobił się dewotem po śmierci mojej matki (1790); może potrzeba oparcia o kler w jego zawodzie lekarskim nałożyła mu lekki pokost obłudy wraz z peruką o potrójnym rzędzie pukli. Przypuszczałbym raczej to ostatnie, widziałem bowiem że był oddawna przyjacielem księdza Sadin, proboszcza św. Ludwika (jego parafja), kanonika Rey i panny Rey, jego siostry, do której chodziliśmy często (ciotka Elżbieta miała tam swoją partyjkę) na małą uliczkę za św. Andrzejem; nawet miłego, zanadto miłego, księdza Helie, proboszcza od św. Hugona, który mnie ochrzcił i który mi to przypominał później w kawiarni Regence w Paryżu gdzie jadałem śniadania koło 1803 w czasie mojej prawdziwej edukacji, przy ulicy d’Angiviller.
Trzeba zauważyć, że w 1790 księża nie wyciągali konsekwencyj z teorji i dalecy byli od nietolerancji i niedorzeczności, jakiemi świecą w r. 1835. Znosili doskonale, że dziadek pracował w obliczu swego biuściku Woltera i że rozmowa jego, wyjąwszy jeden temat, była tem, czem byłaby w salonie Woltera. Trzy dni, jakie spędził w owym salonie, cytował chętnie przy każdej sposobności jako najpiękniejsze dni w swojem życiu. Nie odmawiał sobie bynajmniej satyrycznej albo skandalicznej anegdotki o księżach; w czasie zaś swojej długiej karjery, bystry ten i chłodny umysł zebrał ich setkami. Nigdy nie przesadzał, nigdy nie kłamał, co mi pozwala, jak sądzę, twierdzić dzisiaj, że, co się tyczy inteligencji, nie był on kołtunem; ale znowuż umiał powziąć wiekuistą nienawiść dla bardzo błahej przewiny i nie sądzę abym mógł obmyć jego duszę z zarzutu kołtuństwa.
Odnajduję typ kołtuna nawet w Rzymie, w panu M... i jego rodzinie; w panu Bois, jego szwagrze, wzbogaconym...[2].
Dziadek miał cześć i miłość dla wielkich ludzi, co bardzo raziło dzisiejszego proboszcza św. Ludwika, oraz wielkiego wikarjusza, dzisiejszego biskupa Grenobli, który w swoim charakterze księcia Grenobli, pokłada punkt honoru w tem, aby nie oddać wizyty prefektowi.
Ojciec Ducros, ów kordeljer, którego mam za genjalnego człowieka, stracił zdrowie wypychając ptaki truciznami. Cierpiał bardzo na wnętrzności, a wuj mój zdradził mi swemi żarcikami, że on mia...[3].
Niewielem rozumiał tej choroby, która mi się zdawała zupełnie naturalna. Ojciec Ducros bardzo lubił mego dziadka, któremu zawdzięczał poczęści swoje miejsce bibljotekarza; ale nie mógł się powstrzymać aby nie pogardzać nieco słabością jego charakteru: nie mógł znosić wybryków Serafji, które dochodziły często do przerywania rozmowy, mącenia towarzystwa i wystraszania gości.
Charaktery à la Fontenelle bardzo są czułe na ten odcień milczącej wzgardy; dziadek zwalczał tedy często mój entuzjazm dla ojca Ducros. Czasami, kiedy ojciec Ducros przyszedł do domu z czemś zajmującym do opowiedzenia, wyprawiano mnie do kuchni; nie byłem tem zgoła urażony, tylko zmartwiony że nie dowiem się ciekawej rzeczy. Filozof ten czuły był na mój entuzjazm i na sympatję którą mu okazywałem, a która sprawiała, że kiedy on był, nie opuszczałem nigdy pokoju.
Obdarzał swoich przyjaciół i przyjaciółki złoconą ramą, rozmiarów trzy stopy na dwie i pół, za którą pomieszczał sześć lub osiem tuzinów gipsowych medalów średnicy osiemnastu linij. Byli to wszyscy cesarze rzymscy wraz z cesarzowemi; inna rama przedstawiała wielkich ludzi Francji od Clément Marot do Woltera, Diderota i d’Alemberta. Coby dziś powiedział ksiądz Rey na taki widok?
Te medale były okolone, bardzo zgrabnie, małemi kartonikami złoconemi na brzegach, woluty zaś, wykonane z tego samego materjału wypełniały przestrzeń między medalami. Ozdoby tego rodzaju były wówczas bardzo rzadkie, i mogę wyznać, że kontrast białego matowego koloru medalów i lekkie, delikatne, dobrze narysowane cienie, które znaczyły rysy osobistości, wraz ze złoconym brzegiem kartonów i ich złocistym kolorem robiły wrażenie bardzo wykwintne.
Mieszkańcy Vienne, Romans, La Tour du Pin, Voion, etc., którzy zachodzili na obiad do dziadka, nie mogli się dość napodziwiać tych ramek. Co do mnie, stojąc na krześle, nieustannie wgłębiałem się w rysy tych znamienitych ludzi, których życie byłbym chciał naśladować i czytać ich dzieła.
Ojciec Ducros wypisał u góry tych kartonów:

Znamienici ludzie Francji

albo

Cesarze i Cesarzowe.

W Voiron naprzykład, u mego kuzyna Allard du Plantier (potomek historyka i antykwarjusza Allard), podziwiano te ramy jako starożytne medale; nie wiem nawet, czy sam kuzyn, który nie był w tem bardzo bity, nie brał ich za starożytne medale. (Był to syn unicestwiony przez rozumnego ojca, jak następca tronu przez Ludwika XIV).
Jednego dnia, ojciec Ducros rzekł do mnie:
„Czy chcesz, abym cię nauczył robić medale?“
Miałem uczucie, że mi się niebo otwarło.
Udałem się do jego apartamentu, doprawdy rozkosznego dla człowieka który lubi myśleć; chciałbym mieć podobny, aby w nim dożyć moich dni.
Cztery małe pokoiki na dziesięć stóp wysokie, z oknami na południe i na zachód, z bardzo ładnym widokiem na Saint-Joseph, wzgórza Eybens, na most w Claix i na odległy horyzont ku Gap.
Pokoje te pełne były płaskorzeźb i medalów odlanych ze starożytnych albo ze znośnych rzeczy nowych.
Medale były przeważnie, z czerwonej siarki (poczerwienionej mięszaniną cynobru), co wygląda pięknie i poważnie; słowem nie było w tem mieszkaniu ani stopy kwadratowej, któraby nie budziła jakiejś myśli. Były też i obrazy. „Nie jestem dość bogaty, powiadał ojciec Ducros, aby kupować takie któreby mi się podobały“, Główny obraz przedstawiał śnieg, był wcale niezły.
Dziadek zaprowadził mnie kilka razy do tego uroczego mieszkanka. Z chwilą gdy byłem sam z dziadkiem, poza domem, poza sferą działania mego ojca i Serafji, byłem cudownie wesoły. Szedłem bardzo wolno, bo kochany dziadek miał reumatyzmy; przypuszczam że to była podagra (bo ja, jego prawdziwy wnuk i podobny do niego fizycznie, miałem atak podagry w maju 1835 w Civita Vecchia).
Ojciec Dueros, który był zamożny, bo zapisał wszystko co miał panu Navizet z Saint-Laurent, ex-zamszownikowi, miał bardzo dobrego służącego, dużego i pulchnego poczciwca, który był woźnym bibljotecznym, oraz wyborną służącą. Z porady ciotki Elżbiety, dawałem napiwki wszystkim.
Byłem naiwny do ostatnich granic, dzięki cudowi tego ohydnego samotnego wychowania, oraz całej rodziny, mustrującej biednego dzieciaka. Systemu tego trzymano się pilnie, ponieważ żałoba rodziny kazała jej znajdować w nim upodobanie.
Ta nieświadomość najprostszych rzeczy sprawiła, że popełniałem mnóstwo niezręczności u starego pana Daru od listopada 1799 do maja 1800.
Wróćmy do medali. Ojciec Ducros wystarał się, niewiem jak, o znaczną ilość medali gipsowych. Nasycał je oliwą i na tę oliwę lał siarkę pomieszaną z łupkiem dobrze wysuszonym i sproszkowanym.
Kiedy ta forma była zupełnie zimna, dawał nieco oliwy, i otaczał ją naoliwionym papierem, wysokim na trzy linje: forma była na dnie. W tę formę lał płynny gips, świeżo sporządzony, i zaraz potem gips mniej delikatny i gęstszy, tak aby medal gipsowy miał cztery linje wysokości. Tego nigdy nie umiałem dobrze wykonać. Nie miesiłem mego gipsu dość szybko lub raczej dawałem mu parować. Napróżno stary służący przynosił mi gips w proszku. Znajdowałem galaretę z gipsu w kilka godzin po wlaniu go w formę z siarki.
Ale to co było najtrudniejsze, formy, robiłem natychmiast, i bardzo dobrze, tylko trochę grube. Nie oszczędzałem materjału.
Pomieściłem moją pracownię medaljerską w gotowalni mojej biednej matki; wchodziłem do tego pokoju, gdzie nikt nie wchodził od kilku lat inaczej niż z uczuciem religijnem; starałem się nie patrzeć na łóżko. Nie byłbym się nigdy rozśmiał w tym pokoju, wybitym ljońskim papierem dobrze naśladującym czerwony adamaszek.
Mimo że nigdy nie doprowadziłem do tego aby zrobić ramę z medalami jak ojciec Ducros, przygotowywałem się bezustanku do tej chwały, sporządzając mnóstwo form z siarki.
Kupiłem wielką szafę, zawierającą dwanaście czy piętnaście szuflad wysokich na trzy cale, gdzie gromadziłem moje bogactwa.
Zostawiłem to wszystko w Grenobli w 1799. Od 1796 nie dbałem już o to; zrobiono z pewnością zapałki z tych szacownych form z siarki koloru łupku.
Przestudjowałem słownik medalów w Encyklopedji metodycznej.
Zdolny nauczyciel, któryby umiał wyzyskać tę pasję, byłby ze mną przeszedł całą historję starożytną; trzeba było mi dać czytać Swetonjusza, potem Djonizego z Halikarnasu, w miarę jak moja młoda głowa zdolna była przyjmować poważne idee.
Ale smak panujący wówczas w Grenobli kazał czytywać i cytować epistoły takiego pana de Bonnard, coś w rodzaju stołowego Dorata (tak jak się mówi: stołowe Mâcon). Dziadek mój wymawiał ze czcią tytuł O wielkości Rzymian Monteskjusza, ale nic z tego nie rozumiałem; rzecz nietrudna do uwierzenia, skoro nie znałem wypadków, na których Monteskjusz zbudował swoje wspaniałe rozważania.
Trzeba było bodaj dać raz czytać Liwjusza. Zamiast tego, kazano mi czytać i podziwiać hymny Santeuila: „Ecce sede tanantes”... Można sobie wyobrazić, jak przyjmowałem tę religję moich tyranów.
Księża, którzy bywali na obiedzie u dziadka, starali się odpłacić tę gościnność, karmiąc mnie biblją Royaumonta, którego obleśny i słodkawy ton budził we mnie najgłębszy wstręt. Wolałem sto razy Nowy Testament po łacinie, którego nauczyłem się całkowicie na pamięć na jakimś tanim egzemplarzu. Rodzina moja, jak dziś królowie, chciała, aby religja trzymała mnie w uległości, a ja oddychałem jeno buntem.
Patrzałem na defilującą legję Alobrogów, którą dowodził pan Caffe, zmarły u Inwalidów w 85-ym roku życia, w listopadzie lub grudniu 1835; moją wielką myślą była armja. Czy nie dobrzebym uczynił zaciągając się?
Wychodziłem sam, szedłem do Parku, ale inne dzieci zdawały mi się zbyt poufałe; zdaleka płonąłem chęcią bawienia się z niemi, zbliska zdawały mi się ordynarne.
Zaczynałem nawet, zdaje mi się, chodzić do teatru, który opuszczałem w najbardziej zajmującym momencie (w lecie o dziewiątej) kiedy słyszałem bijącą godzinę.
Wszystko co było tyranją budziło we mnie bunt, nie lubiłem władzy. Odrabiałem moje zadania (ćwiczenia, tłumaczenia, wiersze o musze utopionej w mleku) na małym orzechowym stoliczku, w przedpokoju do wielkiego włoskiego salonu, wyjąwszy w niedzielę z powodu naszej mszy; drzwi od głównych schodów były zawsze zamknięte. Wpadło mi do głowy wypisać na tym stoliku nazwiska wszystkich którzy dopuścili się zamachu ma panujących, naprzykład: Poltrot, książę de Guise, 1562. Dziadek, pomagając mi składać wiersze, lub raczej składając je sam, ujrzał tę listę; ten człowiek tak spokojny, wrogi wszelkiemu gwałtowi, zgnębił się tem: wywnioskował niemal, iż Serafja miała słuszność, że ja mam potworny charakter. Może natchnieniem mojej listy stał się czyn Karoliny Corday — 11 albo 12 lipiec 1793 — przedmiot mego najżywszego entuzjazmu. Byłem w tym czasie wielkim entuzjastą Katona z Utyki; słodkawe i chrześcijańskie refleksje zacnego Rollina, jak go nazywał mój dziadek, zdawały mi się czemś bardzo cielęcem.
A w tym samym czasie byłem takiem dzieckiem, że, znalazłszy w Historji starożytnej Rollina, zdaje mi się, osobę, która się nazywała Arystokrates, byłem tem oczarowany, i udzieliłem mego entuzjazmu siostrze mojej Paulinie, która była liberalna i trzymała moją stronę przeciw Zenaidzie-Karolinie, zaprzedanej stronnictwu Serafji i uważanej przez nas za szpiega.
Przedtem czy potem, miałem żywe zamiłowanie do optyki, co mnie skłoniło do przeczytania Optyki Smitha w bibljotece publicznej. Sporządziłem sobie okulary przy pomocy których mogłem widzieć sąsiada, udając że patrzę przed siebie. Przy odrobinie zręczności, znowuż można było, zapomocą tego środka, pchnąć mnie do studjów optycznych i dać mi przełknąć sporą porcję matematyki. Od tego do astronomji był tylko krok.




  1. Tu kilka słów angielskich, nieczytelnych.
  2. Koniec zdania nieczytelny.
  3. Słowo nieczytelne.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Stendhal i tłumacza: Tadeusz Boy-Żeleński.