Żyd wieczny tułacz (Sue, 1929)/Tom II/Część pierwsza/Rozdział I

<<< Dane tekstu >>>
Autor Eugène Sue
Tytuł Żyd wieczny tułacz
Podtytuł Powieść
Wydawca Bibljoteka Rodzinna
Data wyd. 1929
Druk "Oświata"
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Le Juif Errant
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


CZĘŚĆ I.
UNIESZKODLIWIENIE ADRJANNY.
I
PAWILON

Pałac Saint-Dizier był największym i najwspanialszym domem na ulicy Babilońskiej w Paryżu.
Nic okazalszego i posępniejszego zarazem nad widok tej dawnej siedziby; ogromne okna o małych szybkach, pomalowane popielato, posępniejszemi jeszcze czyniły kamienne, poczerniałe podmurowanie.
Pałac ten podobny był do wszystkich innych w tej okolicy, pobudowanych w połowie zeszłego wieku; był to wielki korpus z trójkątnym frontonem, o jednem piętrze; a do wysoko podniesionego parteru wchodziło się z obszernego ganku.
Jedna jego fasada wychodziła na obszerny dziedziniec, osłonięty po obu stronach arkadami, które łączyły się z innymi obszernymi budynkami; druga fasada zakończona była przy ogrodzie, prawdziwym parku, zajmującym przestrzeń dwunastu do piętnastu morgów; z tej strony dwa skrzydła, do korpusu przytykające, tworzyły dwie boczne galerje.
Jak prawie przy wszystkich pałacach w tej dzielnicy, tak i przy tym na końcu ogrodu, był tak zwany mały pałacyk czyli domek.
Był to pawilon w kształcie rotundy, w guście epoki pani Pompadour z mnóstwem ozdób po wszystkich zewnętrznych ścianach. Pawilon ten, zamieszkany przez pannę Adrjannę Cardoville, składał się z parteru, do którego się wchodziło z przedsionka, po kilku schodach: mała sień prowadziła do okrągłego salonu, oświeconego z góry; z tym salonem, stykały się cztery pokoje i kilka izb w antresolach dla służących.
Podobne budowle przy wielkich posesjach w naszych czasach nie bywają zamieszkane, albo też przerabiają je na oranżerje; lecz osobliwszym wyjątkiem pawilon pałacu Saint-Dizier został odrestaurowany; białe jego mury świeciły się jak marmur kanaryjski, a odświeżona, powabna jego budowa szczególnie odbijała od ponurych gmachów, które widać było na drugim końcu obszernej, zielonej równiny, na której tu i owdzie rozrzucone zostały wielkie klomby zielonych drzew.
Następująca scena odbywała się nazajutrz po przybyciu Dagoberta z córkami generała Simon.
Na pobliskim kościele wybiła godzina ósma rano, pogodne zimowe słońce świetnie wschodziło na czysto lazurowem niebie, z za wielkich, ogołoconych drzew, które w lecie tworzyły zieloną kopułę nad pawilonem.
Drzwi w przedsionku otworzyły się, a promienie słońca oświeciły dwie ładne istoty, z których jedna zwłaszcza odznaczała się niezwykłą pięknością.
Inaczej mówiąc, była to młoda dziewczyna i śliczna suczka, z wyżełków angielskich, z gatunku, który Anglicy nazywają King’s Charles. Obie pokazały się pod perystylem rotundy.
Młodej dziewczynie było na imię Żorżetta, suczkę nazywano Lutyną.
Żorżetta ma lat osiemnaście: nigdy Floryna czyli Marion, nigdy subretka Marivana nie miała zgrabniejszej figurki, żywszego oka, figlarniejszego uśmiechu, bielszych ząbków, bardziej rumianych lic, powabniejszej kibici, piękniejszej nóżki, wdzięczniejszych ruchów.
Lubo jeszcze było dość rano, Żorżetta starannie już była ubrana; mały czapeczek z koronek, krojem pół-wiejskim, ugarnirowany różową wstążką, loki ślicznych konopiastych włosów, takie było przybranie jej świeżej, nadobnej twarzy, suknia z popielatej lewantyny, chusteczka liljowa, spięta na przodzie dużą kokardą z różowego aksamitu, osłaniała pięknie zaokrągloną pierś; fartuszek z holenderskiego płótna, biały jak śnieg, garnirowany u dołu trzema szerokiemu zakładkami, a nad niemi pasek przepasywał jej kibić okrągłą i giętką jak trzcina... rękawki krótkie, gładkie, obszyte wąską koronką, dozwalały widzieć jej pulchne, czerstwe, białe ręce, które duńskie, długie rękawiczki, aż po łokcie zachodzące, chroniły od ostrego zimna.
Gdy Żorżetta uniosła suknię, aby swobodniej wejść na schody perystylu, pokazały się obojętnym oczom Lutyny kształtne nóżki w białych jedwabnych pończochach z czarnego tureckiego atłasu.
Kiedy taka blondynka, jak Żorżetta, jest przytem dowcipną, gdy iskra życia błyszczy w jej wesołem niebieskiem oku; gdy żywy rumieniec okrywa jej czyste lica, bywa ona jeszcze powabniejszą, bardziej zachwycającą, niż brunetka.
Ta uprzejma, rześka subretka, co to wczoraj wprowadziła Agrykolę do pawilonu, była pierwszą pokojówką panny Adrjanny Cardoville, synownicy księżnej Saint-Dizier.
Lutynia, szczęśliwie znaleziona przez kowala, zaczęła szczekać radośnie i skakała, biegała i tarzała się po murawie; była cokolwiek większa jak pięść; włosy jej futerka, czarne jak heban, połyskiwały pod szeroką z czerwonego aksamitu przepaską na szyi; łapki osłaniał długi płomienistego koloru włos; takaż była bardzo krótka mordka w jej wielkich oczach błyszczała pojętność, a kędzierzawe uszki dotykały ziemi.
Żorżetta była tak żywa, tak swawolna, jak Lutyna, za którą biegała i, z którą figlowała, bo już to goniła ją już przed nią uciekała po zielonej murawie.
Nagle na widok drugiej osoby, poważnie zbliżającej się, Żorżetta i Lutyna stanęły pośród swych igraszek. Malutka King's Charles, co była o kilka kroków na przodzie, śmiała i wierna swemu imieniu, trzymała się krzepko na silnych nóżkach i śmiało czekała nieprzyjaciela, pokazując drwa rzędy ostrych ząbków, białych jak kość słoniowa.
Nieprzyjacielem była kobieta w podeszłym wieku, za którą biegł bardzo opasły jasno-kawowego koloru mops, ogon miał zakrzywiony w obrączkę, tułów okrągluchny, szerść połyskująca, szyjkę nieco wykrzywioną; szedł, stawiając nogi bardzo szeroko, krokiem poważnym. Jego pysk czarny, kłótliwy, zmarszczony, podwinięty od dołu z przyczyny dwóch zbyt wystających zębów, miał wyraz bardzo ponury i mściwy.
Nieprzyjemne to zwierzę nazywało się Monsieur.
Właścicielka mopsa, jejmość lat około pięćdziesięciu, średniego wzrostu, otyła, miała na sobie ubiór o tyle posępny i surowy, o ile Żorżetka wykwintny i wesoły. Składał się on z sukni koloru brunatnego, z czarnej mantyli jedwabnej i takiego kapelusza; twarz tej kobiety za młodu musiała być przyjemna, a policzki rumiane, brwi wydatne, oczy czarne, jeszcze bardzo żywe, wcale nie zgadzały się z fizjognomją cierpką, surową, jaką usiłowała sobie nadać.
Jejmość ta, powoli chodząca, ostrożna, była to pani Augustyna Grivois, pierwsza pokojówka księżnej Saint- Dizier.
Nietylko wiek, fizjognomją, ubiór tych dwóch kobiet uderzającą przedstawiały sprzeczność, ale nawet sprzeczność rozciągała się aż do zwierząt, które im towarzyszyły; taż sama była różnica między Lutyną a Monsieur, co między Żorżettą a panią Grivois.
Gdy pani Grivois spostrzegła małą King's Charles, na twarzy jej ukazały się zdziwienie i niechęć, co nie uszło oka młodej dziewczyny.
Lutyna, co ani na krok nie cofnęła się, zobaczywszy Monsieura, patrzała nań śmiało, pogardliwem okiem, a nawet postąpiła ku niemu, z miną tak wyraźnie nieprzyjacielską, iż mops, trzy razy od niej większy, wydał trwożliwy pisk i szukał schronienia za panią Grivois.
Ta odezwała się do Żorżetty ze złością:
— Zdaje mi się, moja panno, że mogłabyś zaniechać drażnienia swego psa i szczucia nim mojego.
— Ach! to pewno dla ochrony swego szanownego, szkaradnego psiska wypędziłaś pani Lutynę na ulicę ogrodowemi drzwiami. Lecz szczęściem uczciwy chłopiec znalazł Lutynę i odniósł ją mej pani. Ale, czemuż przypisać mam szczęście, że panią oglądam tak rano?
— Księżna poleciła mi — odpowiedziała panna Grivois, nie mogąc ukryć złośliwego śmiechu — odwiedzić w tej chwili pannę Adrjannę... Idzie o bardzo ważną rzecz, którą jej samej mam powiedzieć.
Na te słowa Żorżetta zarumieniła się i nie mogła się wstrzymać od okazania pewnego niepokoju, czego przecie nie spostrzegła pani Grivois, zajęta swym mopsem, do którego Lutyna zbliżyła się znów z bardzo groźną miną.
Żorżetta tymczasem, uspokoiwszy się po chwilowem wzruszeniu, odpowiedziała pewnym tonem:
— Pani moja położyła się wczoraj spać bardzo późno i zakazała mi wchodzić do siebie przed południem.
— Być może... ale kiedy tu idzie o spełnienie rozkazów księżnej, jej ciotki... będziesz więc panna tyle grzeczną, że obudzisz swoją panią... niezwłocznie.
— Mej pani nikt nie ma nic do rozkazania... ona jest w swym własnym domu; a ja nie przebudzę jej aż o dwunastej... tak mi zaleciła.
— Ha! jeżeli tak, to ja sama pójdę.
— Floryna i Hebe nie otworzą pani... Ja mam klucz od salonu... a tylko przez salon można wejść do panny Adrjanny.
— Jakto!... śmiesz mi odmówić spełnienia rozkazów księżnej?
— Tak, śmiem nie chcieć obudzić mej pani przed czasem, jaki mi oznaczyła.
— Otóż-to skutki ślepej dobroci księżnej pani dla swej siostrzenicy — mówiła jejmość coraz smutniejszym tonem. — Panna Adrjanna już nie zważa na rozkazy swej ciotki i otacza się młodemi, co to od rana zaraz stroją się, jak...
— Jak pani możesz obmawiać, ty, co niegdyś byłaś najzalotniejszą ze wszystkich kobiet u księżnej... mówiono o tem w pałacu od pokolenia do pokolenia, aż do naszych czasów.
— Jakto, od pokolenia do pokolenia?.. Cóż ja sto lat już mam, czy co!... To impertynencja.
— Ja mówię o pokoleniach pokojówek, gdyż, prócz pani, mało która wytrzyma dwa, trzy lata u księżnej. Zanadto ona cnotliwa... dla tych dziewcząt...
— Panno! proszę nie mówić tak o mej pani... której imię na klęczkach tylko wspominać należałoby...
— A jednakże... gdyby chciano źle mówić...
— Panna śmiesz!...
— A wczoraj wieczór... o wpół do dwunastej...
— Wczoraj wieczór?...
— Dorożka zatrzymała się o kilka kroków od pałacu... jakaś tajemnicza osoba, okryta płaszczem, wysiadła z niej, zapukała ostrożnie nie do drzwi, ale w okno odźwiernego... a o pierwszej zrana dorożka jeszcze stała na ulicy... ciągle czekając na tajemniczą osobę w płaszczu... która przez cały ten czas wymawiała pewno, jak dopiero powiedziałaś pani, imię księżnej... na klęczkach...
Czy to, że pani Grivois nie była uwiadomiona o odwiedzinach, które Rodin złożył wczoraj księżnej Saint-Dizier, skoro się dowiedział o przybyciu do Paryża córek generała Simon, czy też pani Grivois udawała, że nie wie o tych odwiedzinach, dość, że odpowiedziała, z pogardą tylko wzruszając ramionami:
— Nie rozumiem, co panna chcesz powiedzieć i nie poto przyszłam tu, abym słuchała takich niedorzecznych baśni, raz jeszcze pytam, czy zaprowadzisz mnie panna do panny Adrjanny, czy nie?
— Powtarzam pani, że moja pani śpi i że zabroniła mi przychodzić do siebie przed dwunastą.
Rozmowa ta toczyła się w niejakiej odległości od pawilonu, którego przedsionek widać było w końcu dość długiej alei...
Nagle pani Grivois zawołała z przestrachem, wskazując ręką w tę stronę.
— Co to! czy to podobna... cóż to ja widzę?
— Cóż takiego, cóżeś pani zobaczyła? — zapytała Żorżetta, odwracając się.
— Kogo widziałam?... — powtórzyła pani Grivois zdumiona.
— Nie domyślam się.
— Pannę Adrjannę!...
— A gdzie to?
— Szła prędko na schody... Dobrze ją poznałam po jej chodzie, po jej kapeluszu i po płaszczyku... Powracać do domu o ósmej godzinie rano! — zawołała pani Grivois — ależ to nie do uwierzenia.
— Pannę Adrjannę?... widziałaś pani?... — odparła Żorżetta i głośno śmiać się zaczęła.
— Aha!... rozumiem... chcesz się pani pomścić za moją prawdziwą historję o wczorajszej dorożce... To bardzo zręcznie!
— Powtarzam ci, że w tej chwili widziałam...
— Cóż znowu! pani Grivois, jeśli na serjo chcesz to utrzymywać, chyba ci się przewróciło w głowie...
— Mnie w głowie się przewróciło... dlatego, że mam dobre oczy... Furtka, którą się wychodzi na ulicę, jest nawprost alei blisko pawilonu, temi to pewno drzwiczkami panna Adrjanna powróciła... Ach, mój Boże! cóż się dzieje... cóż powie księżna pani. Oj! przeczucia nie myliły jej... do czego to doprowadziła słabość dla dziwactw siostrzenicy; to szkaradnie... tak szkaradnie, iż lubo własnemi oczyma widziałam, jednak jeszcze nie mogę uwierzyć..
— Ponieważ pani tak mówisz, zmuszoną jestem zaprowadzić cię do panny Adrjanny, abyś się przekonała na własne oczy, że ci się przewidziało.
— Mądra jesteś, moja kochana, ale nie mędrsza ode mnie... Chcesz, abym teraz poszła... wierzę temu... w tej chwili pewną jesteś, że zastanę pannę Adrjannę w domu...
— Ależ, pani Grivois, zapewniam cię...
— To ci tylko powiem, że ani ty, ani Floryna, ani Hebe dwudziestu czterech godzin tu nie zabawicie; księżna pani położy koniec tak brzydkiemu zgorszeniu; idę natychmiast powiedzieć jej, co się tu dzieje. Wychodzi w nocy, o! zgrozo!... powracać o ósmej godzinie rano... to niesłychana rzecz... gdybym na własne oczy nie widziała, nigdybym nie uwierzyła.
Zresztą, nastąpić to musiało... nikogo nie zdziwi. Nie...pewno nie... i wszyscy, którym opowiem to szkaradzieństwo, odpowiedzą mi pewno: To nic dziwnego. Jakie to zmartwienie dla mej biednej pani, jaki to dla niej cios okropny!
I pani Grivois spiesznie wróciła do pałacu, a za nią mops, który, równie jak ona, wydawał się zagniewany.
Zgrabna, lekka Żorżetta pobiegła także do pawilonu, aby uprzedzić Adrjannę Cardoville, że pani Grivois widziała ją, Ukradkiem wracającą małemi drzwiczkami.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Eugène Sue i tłumacza: anonimowy.