Żyd wieczny tułacz (Sue, 1929)/Tom III/Część druga/Rozdział XXIV
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Żyd wieczny tułacz |
Podtytuł | Powieść |
Wydawca | Bibljoteka Rodzinna |
Data wyd. | 1929 |
Druk | "Oświata" |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Le Juif Errant |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tom III Cały tekst |
Indeks stron |
Pan Hardy, wysiadłszy z powozu ze swym przyjacielem Blessac, wszedł do salonu, który zajmował tuż przy przędzalni.
Pan Blessac, poufny przyjaciel pana Hardy, długo był godnym jego tkliwego, braterskiego przywiązania; ale widzieliśmy już, jakim to szatańskim sposobem d‘Aigrigny i Rodin potrafili pana Blessac, aż do owego czasu prostodusznego i szczerego, przerobić na narzędzie swych piekielnych intryg. Dwaj przyjaciele, uczuwszy w drodze przejmujące zimno północnego wiatru, grzali się przy żywym ogniu, rozpalonym w małym salonie pana Hardy.
— Ach! kochany Marceli, wszak to ja nie żartem starzeć się zaczynam! — rzekł pan Hardy, uśmiechając się do pana Blessac — coraz bardziej staję się domatorem...
— A kiedy pomyślę, — odrzekł pan Blessac, nie mogąc wstrzymać się od lekkiego zarumienienia — kiedy pomyślę, mój przyjacielu, że to dla mnie odbywałeś niedawno długą podróż!...
— A cóż stąd, kochany Marceli... alboż nawzajem nie towarzyszyłeś mi w owej wycieczce, która bez ciebie byłaby tak nudną, jak w twem towarzystwie była dla mnie przyjemną?
— Mój przyjacielu, jaka to różnica! zaciągnąłem względem ciebie dług, z którego się nigdy godnie wypłacić nie zdołam.
— Cóż znowu, mój Marceli... czy to między nami jest jaka różnica, między twojem a mojem?
— Szlachetne serce... szlachetne serce!
— Powiedz raczej szczęśliwe serce... och! tak, bardzo szczęśliwe, dzięki przywiązaniu tych, którzy je otaczają...
— A któż, zaiste, godzien byłby szczęścia na ziemi... jeżeli nie ty, kochany przyjacielu, który jesteś tak silnego charakteru, tak zdolny czynić dobrze, ty, którego widziałem walczącego tak dzielnie i tak odważnie dla pozyskania zwycięstwa w szlachetnem, sprawiedliwem przedsięwzięciu?
— Tak, lecz im dalej w mym zawodzie postępuję, tembardziej rzeczy niegodne, haniebne wzbudzają we mnie odrazę, i tem mniej czuję w sobie siły do narażenia się na nie.
— Gdyby wypadła tego potrzeba, znalazłoby się w tobie więcej odwagi.
— Mój kochany Marceli — odpowiedział pan Hardy wzruszony — mawiałem ci bardzo często: moją odwagą była moja matka. Szczęściem Bóg tak chciał, abym, po stracie tak drogiej matki, mógł przywiązać swe życie do przyjaźni, bez której, szczerze wyznam, byłbym słabym i bezbronnym, gdyż nie uwierzyłbyś, Marceli, jaką znajduję moc, jaką podporę w twojej przyjaźni.
— Nie mówmy o mnie, mój przyjacielu — odrzekł pan Blessac, starając się ukryć zawstydzenie. — Mówmy o innej przyjaźni, której wspomnienie jest niemal tak miłe i tkliwe, jak wspomnienie matki.
— Rozumiem cię, kochany Marceli! — odpowiedziął pan Hardy — nic ukrywać przed tobą nie mogłem, gdyż w bardzo ważnych okolicznościach uciekłem się do ciebie po radę. Wszak prawda, mój przyjacielu. W rzeczy samej, zdaje mi się, że z każdym dniem powiększa się moja miłość dla tej kobiety, jedynej, którą prawdziwie kochałem, jedynej, którą teraz kochać będę na zawsze...
— A między charakterem pani de Noisy, a twoim tak dziwne zachodzi podobieństwo... nadewszystko jej przywiązanie do swej matki!
— Prawdę mówisz, Marceli! to jej wyrzeczenie się samej siebie było dla mnie przedmiotem podziwienia i udręczenia... Ileż to razy mawiała mi: „Wszystko dla ciebie poświęciłam, ale i ciebie poświęciłabym dla matki“.
— Dzięki Bogu! mój przyjacielu, nie będziesz miał nigdy potrzeby obawiać się widzieć panią Noisy wystawioną na tę okrutną próbę... Powiedziałeś mi, że jej matka oddawna już porzuciła myśl o powrocie do Ameryki, gdzie pan Noisy, wcale nie troszczący się o swoją żonę, zdaje się, postanowił osiąść nazawsze. Dzięki czułemu przywiązaniu tej dzielnej kobiety, która wychowała Małgorzatę, twoją miłość pokrywa największa tajemnica... któżby ją mógł teraz ujawnić?
— Och! nie, nie!... — zawołał pan Hardy — prawie pewny jestem, że spokojnie cieszyć się nią będę...
W tej chwili wszedł służący i rzekł do pana Hardy;
— Przybył jakiś pan w podeszłym wieku i pragnie widzieć się z panem w bardzo pilnym interesie...
— Już!... — rzekł pan Hardy z niejaką niecierpliwością. — Pozwolisz, mój przyjacielu?
Służący wyszedł i niebawem wrócił, wprowadzając Rodina, którego pan Blessac nie znał, gdyż o ową zdradę umawiał się z nim ktoś inny, jakiś pośrednik.
— Pan Hardy? — rzekł Rodin, nisko się kłaniając i pytając kolejno okiem dwóch przyjaciół.
— Ja jestem ten, o którego się pan pytasz.
— Mam udzielić panu ważną wiadomość — rzekł Rodin.
— Możesz pan mówić... Ten pan jest moim przyjacielem — rzekł pan Hardy, wskazując na pana Blessac.
— Ale ja życzę sobie mówić z panem sam na sam — odrzekł Rodin.
— A więc — odrzekł pan Hardy, nieco zdziwiony — możesz pan mówić... między mną a tym panem niema tajemnicy.
Po chwili milczenia rzekł Rodin, zwracając się do pana Hardy.
— Przybywam, aby odkryć panu niegodziwą zdradę, której pan byłeś ofiarą.
— Zdaje mi się, że się pan mylisz.
— Mam dowody na to, co mówię.
— Dowody?
— Dowody piśmienne... zdrady, którą odkrywam... mam je niezawodnie; krótko mówiąc, człowiek, którego pan uważałeś za swego przyjaciela... niegodziwie pana oszukiwał.
— Nazwisko tego człowieka?
— Pan Marceli Blessac — rzekł Rodin.
Na te słowa pan Blessac struchlał, zbladł i osłupiał. Hardy, zbliżywszy się do Rodina, któremu ciągle przypatrywał się, rzekł z upokarzającą dla tegoż pogardą:
— Ach!... pan obwiniasz pana Blessac?
— Obwiniam go — dobitnie odpowiedział Rodin.
— Czy znasz go pan?
— Nigdy go nie widziałem...
— A cóż pan masz do zarzucenia mu?... Jak śmiesz pan mówić, że on mnie zdradził?
— W oczach moich, pewnego rodzaju zdrady są równie występne jak zbrodnia, zabójstwo... I dlatego przybywam, aby wdać się między zabójcę i ofiarę...
— Zabójcę? ofiarę? — powtórzył pan Hardy z coraz większem zdziwieniem.
— Pewno pan znasz pismo pana Blessac — rzekł Rodin.
— Tak, panie...
— A więc przeczytaj to pan.
I Rodin dobył z kieszeni list, który podał do przeczytania panu Hardy.
Wtedy tylko, i to po raz pierwszy, rzuciwszy okiem na pismo Blessaca... fabrykant cofnął się o krok... przerażony śmiertelną bladością tego człowieka, który jakby skamieniał ze wstydu i nie mógł wymówić ani słowa, nie był bowiem tyle bezczelny, ile winny szkaradnej zdrady.
— Marceli!... — zawołał z przerażeniem pan Hardy, zmieszany tym niespodziewanym ciosem — Marceli!... jaki ty blady jesteś!... nie odpowiadasz.
— Marceli!... to więc pan jesteś tym, o którym tu mowa! — zawołał Rodin, udając przykre zdziwienie — ach! panie... gdybym był wiedział.
Pan Blessac nie odrzekł ani słowa. Pan Hardy, nie mogąc uwierzyć temu, co widział i słyszał, otworzył drżącą ręką list, podany mu przez Rodina i przeczytał kilka wierszy, przerywając tu i ówdzie czytanie wykrzyknikami, malującemi przerażenie i zdziwienie. Zachwiał się na nogach. Obmierzły list wypadł mu z ręki. Lecz wkrótce po tem osłabnięciu, podniecony gniewem, oburzeniem, pogardą, rzucił się do pana Blessac, zbladły i straszny.
— Nędzniku!... — krzyknął z groźnym giestem.
Potem, wstrzymawszy się na chwilę od uderzenia, rzekł ze strasznym spokojem:
— Nie, splamiłbym... moją rękę...
I dodał, zwróciwszy się do Rodina, który podskoczył, chcąc ich przegrodzić:
— Nie szkaradny policzek wymierzyć... ale pańską uczciwą rękę powinienem uścisnąć... Pan bowiem tyle byłeś dobry, iż odkryłeś mi podłego zdrajcę.
— Panie! — zawołał pan Blessac, gnąc się ze wstydu — jestem na rozkazy pana... i...
Nie mógł dokończyć.
Wtem rozległ się za drzwiami głos, jakaś kobieta weszła pomimo oporu służącego.
— Powiadam ci, — mówił do niego — że natychmiast trzeba mi się z twym panem...
Na widok tej kobiety zadyszanej, zapłakanej, pan Hardy, zapominając o panu Blessac i Rodinie, cofnął się o krok, wołając:
— Pani Duparo! pani tu!... cóż to jest?
— Ach! panie... wielkie nieszczęście...
— Małgorzata... — krzyknął pan Hardy przeraźliwie.
— Odjechała!... panie...
— Odjechała?... — odrzekł pan Hardy, jak piorunem ugodzony.
— Małgorzata odjechała?! — powtórzył.
— Wszystko się odkryło. Jej matka zabrała ją ...trzy dni temu — rzekła biedna kobieta mdlejącym głosem.
— Odjechała... Małgorzata... to nieprawda, zwodzą mnie!... — zawołał pan Hardy.
I, nic nie słuchając, strapiony, przelękniony, wybiegł z domu, pośpieszył na dziedziniec, gdzie stały powozy i, wsiadłszy co żywo do swego, w parę koni zaprzężonego, zawołał na stangreta:
— Do Paryża, najśpieszniej, co tchu!...
— | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — |
W chwili, kiedy powóz pędem błyskawicy biegł drogą ku Paryżowi, dosyć silny wiatr przyniósł odległą jeszcze wrzawę i śpiewy Wilków, którzy pośpieszali ku fabryce!