Żyd wieczny tułacz (Sue, 1929)/Tom III/Część druga/Rozdział XXV

<<< Dane tekstu >>>
Autor Eugène Sue
Tytuł Żyd wieczny tułacz
Podtytuł Powieść
Wydawca Bibljoteka Rodzinna
Data wyd. 1929
Druk "Oświata"
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Le Juif Errant
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom III
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XXV.
NAPAD.

Gdy pan Hardy oddalił się z fabryki, Rodin, nie spodziewając się tak nagłego odjazdu, poszedł powoli do fiakra; lecz właśnie gdy miał wsiadać, zatrzymał się na chwilę i podskoczył z zadziwienia i uciechy spostrzegłszy niedaleko marszałka Simon.
— Bardzo dobrze! — rzekł Rodin — coraz to lepiej byle tylko teraz udało się tamtemu wyforować i przekonać Różę Pompon.
W tych myślach zatopiony, Rodin wsiadł do dorożki. Jednocześnie, coraz bardziej wzmagający się wiatr doniósł do uszu jezuity zbliżający się zgiełk wrzaskliwych pieśni Wilków.
Dorożka puściła się drogą ku rogatkom.

Kilku robotników, w chwili, kiedy udać się mieli do Paryża z odpowiedzią na propozycję swych towarzyszy chciało naradzić się wpierw z ojcem marszałka Simon dlatego nie miał on czasu jeszcze pomówić ze swyn synem. Teraz marszałek, wziąwszy w dłonie ręce ojca rzekł do niego tak głęboko wzruszonym głosem, że starzec aż się wzdrygnął.
— Mój ojcze... jestem bardzo nieszczęśliwy.
I w tej chwili, przykre uczucie, dotąd tajone, okryło nagle smutkiem oblicze marszałka.
— Ty... nieszczęśliwy! — zawołał ojciec Simon, z niepokojem patrząc na syna.
— Kochany ojcze, opowiem ci wszystko... — odrzekł marszałek zmienionym głosem — potrzebuję bowiem rady twego nieugiętego charakteru.
— W sprawach honoru, cnoty, nie potrzebujesz niczyjej rady!
— Tak, mój ojcze, ty jeden wydźwignąć mnie możesz z niepewności, która jest dla mnie prawdziwą męczarnią.
— Mów-że mi więc otwarcie... proszę cię.
— Od kilku już dni moje córki są tak milczące, tak skryte, ponure!... W pierwszych chwilach mego połączenia się z niemi, nie posiadały się z radości, były bardzo wesołe... Nagle zmieniły się, coraz są smutniejsze... wczoraj jeszcze zastałem je płaczące; wtedy, wzruszony, przycisnąłem je do piersi, ucałowałem i prosiłem, żeby mi wyznały przyczynę swego smutku... Nic nie odpowiedziawszy, rzuciły mi się na szyję, zaczęły mnie całować i płakać.
— To rzecz osobliwa!... ale cóż za przyczyna tej zmiany?
— Czasami obawiam się, czy niedosyć ukrywam przed niemi żal po śmierci ich matki... i biedne te anioły martwią się może, że nie mogą mnie uczynić dość szczęśliwym. Z tem wszystkiem, rzecz to niedocieczona, zdaje się, że nietylko pojmują, ale podzielają mój żal... Wczoraj jeszcze mówiła mi Blanka: „O ileż to byliśmy szczęśliwsi, gdyby wpośród nas była nasza mama!...“
— A więc podzielają z tobą żal, nie mogą ci wyrzucać... Inna musi być przyczyna ich zmartwienia.
— Ja to właśnie mówię, mój ojcze: lecz jaka ona jest? Napróżno usiłuję odgadnąć. Ale co ci powiem jeszcze, ojcze? Czasami ośmielam się przypuszczać, czy jaki zły duch nie wmieszał się między moje dzieci a mnie... Jest to myśl niedorzeczna, głupia, wiem o tem; ale cóż począć?... kiedy zdrowy rozum nie wystarcza, człowiek posuwać się musi częstokroć do nierozsądnych przypuszczeń.
— Któżby mógł wmieszać się między ciebie a córki?
— Nikt... wiem o tem.
— A więc, Piotrze, zaczekaj... bądź cierpliwym, śledź te biedne, młode serca z właściwą ci troskliwością, a pewny jestem, że odkryjesz jakąś wcale niewinną tajemnicę.
— Tak, — rzekł marszałek, wpatrując się w ojca — tak, ale... chcąc dociec tej tajemnicy, wypadałoby nie opuszczać ich...
— Co mówisz?
— Wiedz najprzód, mój ojcze, o wszystkich obowiązkach, które mnie tu zatrzymują... a dowiesz się potem o tych, któreby oddalić mnie mogły od ciebie, od moich córek i od innego jeszcze mego dziecka...
— Jakiego dziecka?
— Syna mego dawnego przyjaciela, księcia indyjskiego.
— Dżalmy? a cóżby mu stać się mogło?
— Mój ojcze... lękam się o niego...
— O niego?
Nagle, straszny krzyk, z gwałtownym powiewem wiatru przyniesiony, słyszeć się dał zdaleka; krzyk ten był tak imponujący, iż marszałek przestał mówić i rzekł po chwili do ojca:
— Cóż to znaczy?
Przysłuchawszy się przez chwilę głosom, które dolatywały i znowu niknęły z wiatrem, starzec odpowiedział:
— To jacyś podochoceni śpiewacy, idą od rogatek.
— Cóż mi to mówiłeś? — rzekł stary rzemieślnik — że ten młody Indjanin sprawia ci obawę? A dlaczegóżby to?
— Powiedziałem ci, mój ojcze, o jego gorącej, nieszczęśliwej miłości ku pannie Cardoville.
— I to cię przeraża, mój synu? — rzekł starzec, spojrzawszy ze zdziwieniem na swego syna. — Dżalma ma dopiero osiemnaście lat...
— Nie masz, mój ojcze, wyobrażenia o klęskach, jakie zrządza ta namiętność w dziecku gorącem, niepohamowanem; czasami z bezsilnego osłabienia wpada w dzikie uniesienie. Wczoraj zastałem go, gdy się mnie nie spodziewał, z zaognionemi oczyma, zmienionego na twarzy z gniewu: uniesiony szałem namiętności, przeszywał puginałem poduszkę z czerwonego sukna, krzycząc przerywanym głosem:
— Zabijam człowieka. — Tak nazywa on swego mniemanego rywala.
— W rzeczy samej straszną jest taka namiętność!... w podobnem sercu — rzekł starzec.
— Innym razem — mówił znowu marszałek, — wściekłość jego burzy się przeciwko pannie Cardoville; kiedyindziej wreszcie przeciw samemu sobie. Zmuszany byłem kazać uprzątnąć jego broń, gdyż przybyły z nim człowiek z Jawy, jak się zdaje, bardzo do niego przywiązany, powiedział mi, że spostrzega w nim jakiś zamiar samobójstwa.
— Biedne dziecko!...
— Otóż, kochany ojcze, — rzekł marszałek Simon z wielkim żalem — właśnie w chwili, kiedy moje córki i kiedy to przybrane dziecko wymagają całej mej troskliwości... zmuszony będę, może jutro, oddalić się od nich...
— Oddalić się od nich?
— Tak jest... dla dopełnienia jeszcze świętszego może obowiązku nad obowiązek przyjacielski i familijny — rzekł marszałek głosem tak poważnym i tak uroczystym, iż ojciec jego, głęboko wzruszony, zawołał:
— A jakiż to obowiązek?!
— Mój ojcze, — odrzekł marszałek, pomyślawszy przez chwilę, — któż zrobił mnie tem, czem jestem? Kto mi dał tytuł książęcy, buławę marszałkowską?
— Napoleon...
— Tak, ojcze! Kiedy skazany został na wygnanie... chciałem podzielić z nim jego niedolę; odmówiono mi tej łaski... Ojcze, pozostał syn jego; wydziedziczone dziecię zdolne jest teraz władać orężem... swego ojca...
— Napoleon II, — zawołał starzec, spoglądając na syna z zadziwieniem — król Rzymski!...
— Król! nie jest on już królem... Napoleon?... — już on się nie nazywa Napoleonem... on cierpi... on jest nieszczęśliwy.
— Któż ci to powiedział?...
— Och! taki, który wie dobrze o wszystkiem..., a który powiedział prawdę, zupełną prawdę... Tak, syn cesarski walczy wszelkiemi sposobami, by się uchronić od przedwczesnej śmierci; oczy zwraca na Francję... czeka... czeka... a nikt nie przychodzi..., nikt...
— A ty... ty...
— Tak jest, bo jemu także złożyłem przysięgę...
— To spisek przeciw teraźniejszemu rządowi... pod chorągwią Napoleona II, to nie żarty.
— Powiedziałem ci, mój ojcze, że jestem bardzo nieszczęśliwy; osądź więc — zawołał marszałek. — Nietylko sam siebie pytam, czy mam opuścić me dzieci i ciebie, a rzucić się do planu tak śmiałego... ale nadto pytam się... czy nie jestem zobowiązany względem teraźniejszego rządu, który, przyznając mi tytuł i stopień, nie wyświadczył mi łaski, ale tylko wymierzył mi sprawiedliwość... Cóż mam czynić? Opuścić wszystko, co kocham, albo pozostać nieczułym, na cierpienia syna Cesarskiego... syna Cesarza, któremu winienem wszystko, któremu osobiście zaprzysiągłem wierność, i jemu i jego dziecięciu? Mój ojcze, powiedz, osądź; ty sam, kochany ojcze, ty sam, powtarzam ci... możesz mi wskazać drogę.
Po chwili namysłu starzec miał już odpowiedzieć synowi, gdy ktoś, przebiegłszy ogród, otworzył dolne drzwi i wpadł zdyszany do pokoju, w którym znajdował się marszałek Simon ze swym ojcem. Był to Olivier, młody rzemieślnik, któremu udało się umknąć z szynkowni na wsi, gdzie się byli zebrali Wilcy.
— Panie Simon... Panie Simon... — wołał blady, zdyszany — otóż... idą... będą atakowali naszą fabrykę.
— Któż taki?... — zawołał starzec, prędko się zrywając.
— Wilcy, z nimi trochę kamieniarzy i robotników kamieniarskich, do których przyłączyło się po drodze mnóstwo włóczęgów. Uważaj tylko, a usłyszysz ich... O! jak krzyczą: Śmierć Żarłokom!
W rzeczy samej, krzyki coraz bliżej, coraz wyraźniej słychać było.
— Czyżby to istotnie miał być napad? — rzekł marszałek do ojca, który wydawał się coraz niespokojniejszym. — Trzeba najprzód dobrze zatarasować wszystkie drzwi... a potem...
Nie mógł dokończyć.
Nagle, razem ze wzmagającym się krzykiem, grad kamieni stłukł kilka okien na pierwszem piętrze, odbił się po większej części od muru i upadł około marszałka i jego ojca.
Nieszczęsnym trafem, starzec, ugodzony w głowę dużym głazem, zachwiał się... schylił się naprzód i, cały skrwawiony, oparł się na ręku marszałka Simon, kiedy tymczasem poza murem rozlegały się ciągle powtarzane krzyki: „Bitwa i śmierć Żarłokom!“


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Eugène Sue i tłumacza: anonimowy.