Żyd wieczny tułacz (Sue, 1929)/Tom III/Część trzecia/Rozdział II
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Żyd wieczny tułacz |
Podtytuł | Powieść |
Wydawca | Bibljoteka Rodzinna |
Data wyd. | 1929 |
Druk | "Oświata" |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Le Juif Errant |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tom III Cały tekst |
Indeks stron |
Nazajutrz po dniu, w którym nieszczęsny podróżny, zstąpiwszy ze wzgórz Montmartre, wszedł do Paryża, znaczny ruch panował w pałacu Saint-Dizier. Księżna, przybrawszy sobie do pomocy panią Grivois, swoją gospodynię, wydawała ostatnie rozkazy, co do niektórych przygotowań, wykonywanych w obszernym salonie. W jednym końcu salonu ustawiono, niedaleko kominka, na którym palił się suty ogień, pewien rodzaj bufetu naprędce urządzonego; widać było na nim materjały do wybornego, smacznego przyjęcia.
Rzuciwszy zadowolonem okiem na wieczerzę, księżna Saint-Dizier rzekła do pani Grivois, wskazując jej pozłociste krzesło, przeznaczone, jak się zdawało, dla prezydującego na tem zebraniu.
— Czy położono pod stołem mój szal, aby jego przewielebność mógł wygodnie otulić nogi? bo zawsze użala się na zimno...
— Tak, proszę pani — rzekła pani Grivois, zajrzawszy pod stół.
— Powiedz także, aby nalano wrzącą wodę ogrzewaczkę cynową, na wypadek, gdyby jego przewielebność niedosyć miał szala do ogrzewania nóg...
— Dobrze, pani.
— Przyłóż jeszcze drzewa na kominek.
— Ale, proszę pani, i tak już nadto... niech tylko pani zobaczy! A wreszcie, jeżeli jego przewielebności zawsze zimno, to znowu księdzu biskupowi Halfageńskiemu zawsze gorąco: ciągle poci się.
Księżna wzruszyła ramionami i rzekła do pani Grivois:
— Alboż to jego wysokość ksiądz kardynał Malipieri nie jest starszym od biskupa Halfagen?
— Czy tak, proszę pani?
— Tak, podług hierarchji może jego przewielebność cierpieć gorąco, ale bynajmniej nie wypada jego wysokości cierpieć zimna... Tak więc zrób, co ci mówię, przyłóż drzewa na kominek. Zresztą, nic prostszego; jego wysokość jest Włoch, a jego przewielebność pochodzi z północnej Belgji; rzecz bardzo naturalna, że przyzwyczajeni są do różnych temperatur.
W chwili, kiedy księżna Saint-Dizier dokończyła przeglądu swoich przygotowań, turkot powozów, rozlegający się na dziedzińcu pałacu, ostrzegł ją, że przybyły osoby, których się spodziewała; ani wątpić, że musiały to być osoby dostojne, gdyż wbrew zwyczajowi, wyszła na ich przyjęcie aż do drzwi swego pierwszego salonu. W rzeczy samej był to kardynał Malipieri, któremu zawsze było zimno, i biskup belgijski Halfagen, któremu zawsze było gorąco; towarzyszył im ksiądz d’Aigrigny.
Ksiądz d‘Aigrigny, przystąpiwszy do księżny, rzekł jej półgłosem:
— Czy raczysz, pani, rozkazać, aby wprowadzono tu księdza Gabrjela Rennepont, który chce zanieść do niej prośbę?
— To więc ten młody ksiądz jest tu? — zapytała księżna, mocno zdziwiona.
— Od dwóch dni. Wezwaliśmy go do Paryża za pośrednictwem jego przełożonych... Dowiesz się, pani, o wszystkiem... Co do księdza Rodina, pani Grivois pójdzie, jak wprzód, i wprowadzi go tu małemi drzwiczkami od krytych schodków.
— I on przyjdzie dziś?
— Ma udzielić nam bardzo ważnych wiadomości. Żądał, aby ksiądz kardynał i ksiądz biskup byli obecni rozmowie, gdyż w Rzymie zawiadomił ich o wszystkiem ksiądz Jenerał, ich jako członków...
Księżna zadzwoniła, wydała rozkazy i zwróciwszy się do kardynała, rzekła doń z troskliwą uprzejmością:
— A jego wysokość, czy nie raczy skosztować tego ostrygowego paszteciku? — Gorący jest — dodała.
— Znam go już, mościa księżno, — rzekł kardynał, połykając ślinkę — wyborny jest, i nie będę się wzdragał.
— Jakież wino będę miała zaszczyt ofiarować waszej wysokości? — mówiła znowu uprzejmie księżna.
— Trochę wina Bordeaux, jeżeli raczysz pani.
I gdy ksiądz d’Aigrigny zabierał się do nalania wina kardynałowi, księżna nie dopuściła mu tego drogiego zaszczytu, i sama wykonała tę uprzejmą usługę.
Poczem ksiądz d‘Aigrigny mówić poważnie zaczął do księdza kardynała.
— Na szczęście, jak to zaraz powiem waszej wysokości, z powodu księdza Gabrjela, gdyby pilnie nad tem nie czuwano, niższe duchowieństwo u nas zaraziłoby się galikanizmem i wyobrażeniami buntu przeciwko temu, co oni nazywają uciskiem ze strony biskupów.
— Żeby temu zapobiec — wyrzekł z przyciskiem kardynał — wypada, aby biskupi podwoili surowość i pamiętali zawsze, że pierwej są Rzymianami, aniżeli Francuzami, gdyż we Francji reprezentują Ojca Ś-go i kościół Rzymski, jak ambasador reprezentuje zagranicą swój kraj, swego władcę i interesy narodu.
— Wówczas towarzystwo zajęłoby należne sobie miejsce, którego jednak, niestety! nie zajmuje we Francji w tych czasach bezbożności i niewiary — mówił kardynał. — Szczęściem widziałem po drodze znaczną liczbę prałatów, których oziębłość karciłem i ożywiałem gorliwość... zalecając im, aby powstali śmiało, otwarcie, na wolność druku i wyznania, pomimo że te uznane zostały przez obmierzłe ustawy rewolucyjne.
— Przebóg! więc wasza wysokość nie lękał się strasznych, okrutnych niebezpieczeństw, na które wystawieni będą nasi prałaci, gdy jej usłuchają? — rzekła naiwnie księżna. — A owe straszne apelacje od nadużyć, proszę waszej wysokości; bo gdyby wasza wysokość zamieszkał we Francji, powstałby na ustawy krajowe... A więc to straszna rzecz... rada stanu wyrzekłaby, że jest nadużycie w poleceniach waszej wysokości?...
— Trzeba pozwolić pobawić się tym krzykaczom — rzekł uśmiechając się kardynał. — Zawsze jednak my u nich będziemy, pomimo ich wiedzy i woli... Gdym przejeżdżał przez Lugdun... głęboko zostałem wzruszony... wszak to prawdziwie miasto rzymskie, bractwa, wszelkiego rodzaju klasztory... niczego tam nie brak... a co lepsze jeszcze, przeszło trzy kroć sto tysięcy talarów co rok zapisów dla naszego zakonu... Ach, Lugdun jest godną stolicą Francji katolickiej...
— Na nieszczęście, — odrzekł ksiądz d‘Aigrigny — nie wszystkie miasta Francji podobne są do Lugdunu! uprzedzić nawet muszę waszą wysokość, że spostrzegać się daje bardzo gorszące zjawisko: niektórzy członkowie z pomiędzy niższego duchowieństwa przemyśliwują o odszczepieństwie, chcąc żądać, aby kościół francuski całkiem był odłączony od Rzymu, a to pod pozorem, że ultra-montanizm zmienił pierwotną czystość nauki ewngelicznej. Pewien młody ksiądz, najprzód misjonarz, a potem proboszcz na wsi, nazwiskiem Gabrjel Rennepont, któremu nakazywałem przez jego przełożonych, by się stawił w Paryżu, jest głównym orędownikiem pewnego rodzaju propagandy; zebrał on wielu pasterzy przyległych do tej parafji, w której jest proboszczem i, zalecając im zupełne posłuszeństwo biskupom, dopóki nie nastąpi jaka zmiana w istniejącej hierarchji zobowiązywał ich, aby używali praw francuskiego obywatela dla dopięcia prawnie tego, co oni nazywają wyswobodzeniem niższego duchowieństwa.
— Tak więc, ten ksiądz Gabrjel występuje jako reformator. Musi to być niespokojna głowa, dumna? Czy jest niebezpieczny?.
— Wszystko to jest tem gorsze, — odrzekł ksiądz d‘Aigrigny, — że łagodność, miłosierdzie i wcale chrześcijańskie poświęcenie księdza Gabrjela wywołało, nietyko w jego parafji, ale w parafjach przyległych, prawdziwy zapał. Proboszczowie okolicznych parafji poszli za powszechnym popędem, i wyznać trzeba, gdyby nie jego umiarkowanie, zaczęłaby się prawdziwa schyzma.
— Ale czegóż spodziewasz, się wielebny ojcze, sprowadzając go tu? — rzekł prałat.
— Położenie księdza Gabrjela jest zawikłane, najprzód, jako spadkobierca rodziny Rennepontów...
— Wszak on zrzekł się swych praw? — zapytał kardynał.
— Tak jest, proszę waszej wysokości, a cesja jego, najprzód pełna wad co do formy, potem, za jego przyzwoleniem, powiedzieć to trzeba jeszcze, doskonale została sprostowana, gdyż przysiągł, że, ustępuje całkiem dla towarzystwa Jezuitów swojej części tego majątku. Z tem wszystkiem jego wielebność ksiądz Rodin sądzi, że jeżeliby wasza wysokość przedstawiwszy księdzu Gabrjelowi, że zostanie odwołany przez swych przełożonych, zaproponował mu dostojne miejsce w Rzymie... możeby udało się nakłonić go do opuszczenia Francji i obudzić w nim uczucie ambicji, która pewnie drzemie, gdyż wasza wysokość powiedział bardzo rozsądnie: każdy reformator musi być człowiekiem ambitnym.
— Potwierdzam tę myśl! — rzekł kardynał po chwili.
Po kilku chwilach milczenia, rzekł nagle kardynał do księdza d‘Aigrigny:
— Ponieważ mówimy o księdzu Rodinie... otwarcie, co sądzisz o nim?...
— Wasza wysokość zna jego zdolności... — rzekł ksiądz d’Aigrigny z wymuszoną miną.
— Czy uważasz, że jest ambitny? — spytał kardynał po chwili milczenia... — Czy nie sądzisz, żeby miał na myśli jakie inne cele.. a nie cel największej chwały swego zgromadzenia?... Tak... mam do tego słuszne powody, że ci to mówię... — dodał prałat.
— Ja myślę... że, jeśliby jego pozorne poświęcenie dla zgromadzenia miało jakie skryte zamiary, wypadłoby wszystkimi sposobami starać się przekonać go... bo przy takich wpływach, jakie on zjednał sobie w Rzymie, i to oddawna już... które ja odkryłem...
Ksiądz d‘Aigrigny nie mógł dokończyć. W tej chwili pani Grivois, zapukawszy wprzód, uchyliła drzwi i dała znak swej pani. Księżna odpowiedziała skinieniem głowy. W sekundę potem wszedł do salonu Rodin.