Żyd wieczny tułacz (Sue, 1929)/Tom IV/Część trzecia/Rozdział XII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Żyd wieczny tułacz |
Podtytuł | Powieść |
Wydawca | Bibljoteka Rodzinna |
Data wyd. | 1929 |
Druk | "Oświata" |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Le Juif Errant |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tom IV Cały tekst |
Indeks stron |
Marszałek Simon, jak wspomnieliśmy, mieszkał w skromnym domku przy ulicy Trzech-Braci; już wybiła druga godzina po południu. Drzwi, w ścianie ukryte, wychodzące do sionki, skąd prowadziły na gospodarskie podwórko, otworzyły się powoli i wszedł niemi mężczyzna; niósł on pełen kosz drzewa rąbanego, które zaczął powoli, symetrycznie układać w skrzyni, tak kilka minut strawiwszy służący ten, ciągle na klęczkach, przysunąwszy się nieznacznie do drugich drzwi, znajdujących się niedaleko od kominka, zdawał się nadstawiać ucha bardzo pilnie jakgdyby chciał usłyszeć, czy kto nie rozmawia w przyległym pokoju.
Człowiek ten, używany w domu do posług niższego rzędu, miał minę śmieszną, głupią, jak tylko wyobrazić sobie można; obowiązkiem jego było nosić drzewo, zamiatać, chodzić na targ po wiktuały i t. p. Dagobert, pełniący niejako obowiązki marszałka dworu, przezwał go gapą; co Dagobert wymówił żartem, to inni słudzy na zawsze zatrzymali i słusznie nazywali tego niedołęgę gapą, bo jego niezgrabność, rozlazłość, jego głupkowatość, a nawet potwornie przypłaszczona twarz, rozdęty nos, jakby obłąkane wytrzeszczone oczy, na nic lepszego nad to przezwisko zasłużyć nie mogł. A jednak, gdy ten niedołęga, nadstawiwszy ucha przysłuchiwał się ciekawie, czy kto nie rozmawia w przyległym pokoju, iskra przenikliwej pojętności ożywiała jego zwykle głupi wzrok i zdawała się ostrzegać że nie jest on tak głupim, jak się powierzchownie wydawał. Tak przez jakiś czas posłuchawszy u drzwi, ostrożnie zapukał. Nikt mu jednak z przyległego pokoju nie odpowiadał. Wtedy zawołał ochrypłym, skrzeczącym głosem:
— Czy nie potrzebują panienki drzewa do kominka?
Teraz, wziąwszy kosz, już zabierał się do wyjścia z pokoju marszałka Simon, gdy ukryte, na boczne schodki prowadzące drzwi znowu się otworzyły powoli, ostrożnie.
Wszedł Dagobert.
Żołnierz, zdziwiony obecnością gapy, zmarszczył czoło i zawołał opryskliwie:
— Co ty tu robisz?
Na to nagłe zapytanie, zobaczywszy jak Ponury, idąc za swym panem, najeżył sierść na karku i zaczął warczeć, gapa, czy to rzeczywiście przestraszony, czy też udający przerażenie, krzyknął bojaźliwie; bądź co bądź, dlatego, żeby nadać więcej prawdopodobieństwa swemu przestrachowi, mniemany niedołęga puścił na posadzkę kosz, do połowy napełniony drzewem, jakgdyby mu go przestrach i zdziwienie z rąk wytrąciły.
— Czy odejdziesz stąd, bydlę? — krzyknął zagniewany weteran.
I, uchwyciwszy gapę za ramię, popchnął go do drzwi, kiedy tymczasem Ponury, przytuliwszy spiczaste uszy i najeżywszy sierść na karku, chciał przyśpieszyć oddalenie się niedołęgi. Potem Dagobert zamknął na rygiel; na klucz drzwi, wiodące do pokoju panien. To uczyniwszy, żołnierz prędko przysunął się do łóżka marszałka gdzie wisiała broń, zdjął parę pistoletów, które zwykle miewał przy sobie marszałek Simon na wojnie, a które były spuszczone wprawdzie, ale nabite, powyjmował ostrożnie piitony z zamków i nie mogąc wstrzymać głębokiego westchnienia, powiesił napowrót na miejscu; już miał oddalić się od łóżka, gdy, jak się zdaje, jeszcze mu przyszła inna myśl, bo zdjął ze ściany kindżał indyjski, z bardzo ostrym końcem, wydobył go ze złocistej pochwy i, podłożywszy pod bronzowe okucie nogi łóżka, przyłamał sam koniec ostrza i, znowu włożywszy do pochwy, zawiesił. To zrobiwszy, Dagobert miał już otworzyć drzwi, ale powrócił powoli do kominka, i oparł się łokciem na marmurze, smutny, zamyślony.
W fizjognomji dawnego grenadjera konnego widać było smutek i wielkie zmartwienie. Mówił sam do siebie:
— Cóż to ma znaczyć?... Coby to była za przyczyna?.
Nie można przypuścić, żeby go tak dręczyły te listy... dopieroby to była nikczemność... on pogardza niemi... jednakże... ale nie, on nie jest taki.
I Dagobert znowu prędko przechadzać się zaczął po pokoju. Nagle Ponury podniósł uszy, obrócił głowę ku drzwiom, prowadzącym na baczne schody, i zawarczał. Po chwili zapukano.
— Kto tam? — zapytał Dagobert.
Nic nie odpowiedziano, ale znowu odezwało się pukanie.
Zniecierpliwiony żołnierz pobiegł prędko i otworzył, ujrzawszy znowu gapia-niedołęgę.
— Czemu nie odpowiadasz, kiedy pytam, kto puka? — rzekł rozgniewany żołnierz.
— Panie Dagobercie, ponieważ, niedawno wypędziłeś mnie pan, przeto nie odzywałem się z obawy, żebym pana nie rozgniewał, gdybym powiedział, że znowu tu jestem.
— O, ośle, prawdziwy ośle! — rzekł Dagobert, ściskając pięści — poco tu przylazłeś? czy cię kto przysłał?
— Jużci tak, syn pański... jest on tam na dole i chce zaraz mówić z panem, ale natychmiast.
— Chodźże za mną...
Gapa był posłuszny; lecz nim zamknął drzwi, sięgnął do kieszeni, wydobył z niej skrycie list i rzucił go w tył za siebie, nie oglądając się, mówiąc właśnie podówczas do Dagoberta jak się zdaje, pewno dlatego, żeby odwrócić jego uwagę.
— Syn pański jest na podwórzu, panie Dagobercie. Nie chciał iść ze mną na górę, i dlatego pozostał na dole.
To mówiąc, gapa zamknął drzwi, sądząc, że list pewno pozostał na posadzce w pokoju marszałka Simon.
Lecz gapa nie zwracał uwagi na znajdującego się za nim Ponurego. Czy to przez roztropność, chcąc wyjść na ostatku, czy też przez uszanowanie dla dwunożnego stworzenia, dobre psisko wyszło z pokoju ostatnie, a ponieważ doskonale i wiernie aportował, widząc, że upadł list z rąk gapy, podjął go w pysk delikatnie i wyszedł z pokoju tuż za posługaczem.