Żyd wieczny tułacz (Sue, 1929)/Tom IV/Część trzecia/Rozdział XIII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Żyd wieczny tułacz |
Podtytuł | Powieść |
Wydawca | Bibljoteka Rodzinna |
Data wyd. | 1929 |
Druk | "Oświata" |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Le Juif Errant |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tom IV Cały tekst |
Indeks stron |
Powiemy niebawem, co się stało z listem, który Ponury trzymał w pysku, i dlaczego oddalił się od swego pana, gdy ten pobiegł do Agrykoli. Od kilku dni Dagobert nie widział swego syna; najprzód więc serdecznie go uściskawszy, zaprowadził potem do pokoju na dole, właśnie pod gabinetem marszałka, bo tam było jego mieszkanie, składające się z dwóch pokojów.
— Jakże się ma twoja żona? — rzekł żołnierz do syna.
— Zdrowa jest, kochany ojcze, zasyła ukłony — odpowiedział kowal.
Spostrzegłszy smutek na twarzy Agrykoli, rzekł Dagbert:
— Jak widzę, zmartwiony jesteś! Czy coś niepomyślnego spotkało cię od czasu, jak nie widzieliśmy się?
— Tak, mój ojcze; widziałem się z nim, mój kochany brat Gabrjel także widział się z mim, i mówił mu, oh! mówił mu, jakto on mówi głosem serca... i tak dobrze ducha w nim ożywił, taką wzbudził w nim nadzieję, iż pan Hardy postanowił powrócić do nas; wtedy ja, nie posiadając się z radości, biegnę z tą nawiną do niektórych mych towarzyszów co na mnie czekali, chcąc się dowiedzieć o skutkach mego widzenia się z panem Hardy; powracam z nimi, aby podziękować mu za jego o nas pamięć. Byliśmy już tylko może o sto kroków od jego mieszkania w domu jezuitów kiedy spostrzegłem zdala jadący naprzeciw nam powóz; nie wiem, jakie wewnętrzne przeczucie mówiło mi, że to pana Hardy wywożą...
— Przemocą! — rzekł żywo Dagobert oburzony.
— Nie — z żalem odpowiedział Agrykola — nie, aż nadto przezorni i zręczni są w tej mierze księża jezuici. Nie mogąc oprzeć się popędowi wewnętrznego uczucia, rzuciłem się przed konie, wzywając na pomoc mych towarzyszów; lecz pocztyljon, rozpędziwszy konie, uderzył mnie w głowę biczyskiem, zamroczony upadłem.. Gdym przyszedł do siebie, powóz już był daleko.
— Cóż więc zrobiłeś wtedy, moje dziecko?
— Pobiegłem żywo do opiekuńczego anioła stróża, do panny de Cardoville; opowiedziałem jej wszystko ze szczegółami. „Trzeba natychmiast, rzekła mi ona, biec w ślad za panem Hardy. Weźmiesz pan mój powóz i pocztowe konie; pan Dupont będzie panu towarzyszył“.
W godzinę potem wpadliśmy już na drogę za panem Hardy, albowiem dowiedzieliśmy się od pocztyljona, za jego powrotem, że udał się drogą ku Orleanowi: pędzimy za nim aż do Etampes; tam powiadają nam, że udał się w bok do domu, leżącego na osobności, w dolinie, odległego o cztery mile od wszelkiego pocztowego traktu, że dom w odludnem miejscu nazwany Doliną Pustelni, należy do jezuitów. Im dalej zapuszczamy się, tem dziksze okolice, aż strach zdejmuje, myślałby kto, żeśmy o sto mil od Paryża. Nareszcie stajemy przed starym, wielkim domem; gdzie-niegdzie tylko widać w ścianach małe okienka: domostwo to leży u stóp wysokiej góry, okrytej samemi łomami skał. W życiu mojem nie widziałem nic tak dzikiego tak smutnego. Wysiadamy z powozu, ja dzwonię, po niejakim czasie ksiądz d‘Aigrigny otwiera drzwi, spostrzega mnie cofa się i znika; lecz w pięć minut potem widzę się z panem Hardy.
— Cóż tedy?
Agrykola smutnie kiwnął głową i rzekł:
— Skoro tylko ujrzałem fizjognomję pana Hardy, przekonałem się, że już próżne były wszystkie nasze zabiegi i nadzieje, wszystko się już skończyło; pan Hardy, obróciwszy się do mnie, rzekł łagodnym, ale stanowczym głosem: „Pojmuję, a nawet nie mam za złe pobudek, które tu pana sprowadzają, lecz postanowiłem już żyć w odosobnieniu; uczyniłem takie postanowienie z dobrej woli rozmyślnie, albowiem myślę o zbawieniu duszy; zresztą powiedz pan swoim towarzyszom, że rozporządzenia mej dobrej woli będą takie, iż będą się oni cieszyć dobrą po mnie pamiątką“. A gdy chciałem coś powiedzieć, pan Hardy przerwał mi, mówiąc: „To daremne, mój przyjacielu, postanowienie moje jest niezłomne; nie piszcie do mnie, bo wasze listy pozostaćby musiały bez odpowiedzi...“ Wtem wszedł ksiądz d‘Aigrigny. „Mój wielebny ojcze, rzekł do niego pan Hardy, czy będziesz łaskaw odprowadzić pana Agrykolę Baudoin?“ Te słowa mówiąc, dał mi ręką znak pożegnania i oddalił się do przyległego pokoju. Wszystko się więc skończyło, na zawsze już utraciliśmy go.
— Tak — rzekł Dagobert — jezuici oczarowali go, jak tylu jemu podobnych....
— Wtedy — mówił dalej Agrykola — w rozpaczy, cóż miałem dalej robić?... powróciłem tu z panem Dupont. Oto co jezuici zrobili z panem Hardy...
— Oh! jezuici... — rzekł Dagobert, zżymając się i nie mogąc ukryć okropnego oburzenia — im więcej mam z nimi do czynienia... tem bardziej się ich lękam... Ale nie mówmy już o tem, mam ja tu znowu inne zmartwienie i obawę.
— Przerażasz mnie, mój ojcze! — rzekł Agrykola — cóż to jest?
— Posłuchaj tylko, gdyby nie ty... i te biedne dziewczyny, dawnobym już w łeb sobie palnął...
— Ależ.. dlaczego mój ojcze?
— Od kilku już dni, nie wiem co się stało z marszałkiem, ale on mnie przeraża. Jakiś zły duch uwziął się znowu, aby prześladować i dręczyć tę rodzinę To już nie do wytrzymania... Najprzód pewny jestem, że bezimienne listy, które przez jakiś czas już ustały, znowu się zjawiły
— Cóż to za listy? pierwszy raz o tem słyszę, mój kochany ojcze.
— Wiadomo ci już, jak marszałek Simon nienawidził tego zaprzańca, księdza d‘Aigrigny; kiedy się dowiedział że ten zdrajca tu się znajduje i że prześladuje, ściga dwie biedne siostry, tak samo, jak prześladował ich matkę.. do samej śmierci... i że został księdzem, myślałem, że marszałek wścieknie się ze złości i gniewu... Chciał koniecznie poszukać osobiście tego renegata... jednak udało mi się ułagodzić go.
— Powinienby gardzić tym niegodziwcem.
— A listy bezimienne?
— Jakto? mój ojcze... tego nie rozumiem... Cóż to ma znaczyć?
— Dowiedz się więc o wszystkiem; marszałek, — co tak jest szlachetny i prawy, uspokoiwszy się z pierwszego gwałtownego oburzenia, sam to poznał, ze znieważać renegata od chwili, jak ten nikczemnik przebrał się za księdza, byłoby prawie tem samem, co znieważać kobietę, lub starca; pogardzał więc nim, zapominał o nim, ale cóż, od owego czasu, — prawie codzień przychodziły z poczty bezimienne listy, a w tych listach starano się wszelkiemi sposobami budzić, drażnić gniew marszałka przeciwko renegatowi, — przypominając wszystko zło, jakie ksiądz d’Aigrigny wyrządził jemu lub innym członkom tej rodziny. Nakoniec wyrzucano marszałkowi nikczemność, lękliwość że się nie pomści na tym wrogu, na tym prześladowcy żony i dzieci, który codzień naigrawa się z niego bezczelnie.
— A te listy?... od kogo pochodzą?...
— Nic nie wiem... Zdaje się jednak, że pochodzić muszą od nieprzyjaciół marszałka, a on nie ma innych nieprzyjaciół, prócz jezuitów.
— Ależ, nie wydaje mi się, żeby listy, pobudzające marszałka do gniewu przeciwko księdzu — d‘Aigrigny, miały być pisane przez jezuitów, baliby się o swojego członka!
— Tak też właśnie i ja myślałem...
— Dziwna i niejasna sprawa! Biedny marszałek!
— A jego córki! widzi je coraz smutniejsze, zmartwione, kiedy tymczasem dociec nie można przyczyny ich zmartwienia. — Po chwili zastanowienia, mówił dalej żołnierz — przytem jednak tobie tylko mogę powiedzieć... moje kochane dziecko; oto niedawno poszedłem do marszałka... i wyjąłem pistony z zamków u pistoletów...
— Ach!... mój ojcze... — zawołał Agrykola — czyżbyś aż obawiał się!...
— W takim stanie widziałem go wczoraj, że wszystkiego lękać się należy i trzeba być ostrożnym.
— Cóż więc się stało?
— Od niejakiego czasu miewa on tajemne rozmowy z pewnym jegomościem, wyglądającym na dawnego wojskowego. Wczoraj wieczorem przyszedł ten jegomość; zabawił przeszło do jedenastej; po jego oddaleniu się poszedłem do marszałka, chcąc się dowiedzieć, czy nie potrzebuje czego; zastałem go bardzo bladego, ale przynajmniej był spokojny, podziękował mi za troskliwość, wróciłem więc na dół do swego mieszkania; otóż, gdym był u siebie, słyszę najprzód, jak marszałek prędko przechadza się po pokoju, jakgdyby był bardzo niespokojny; wkrótce zdaje mi się, że z trzaskiem przewraca, rzuca meble. Przerażony biegnę; gdym się pokazał, pyta mnie z zagniewaną miną, czego chcę, i rozkazuje, abym się natychmiast oddalił. A ponieważ jest tak dobry, jak tylko można sobie wystawić, bierze mię za rękę i rzecze mi: „Przebacz mi, że takiego nabawiam cię niepokoju, mój dobry Dagobercie; bo w tej chwili właśnie tak niepotrzebnie uniosłem się, tak straciłem głowę, iż byłbym niezawodnie wyskoczył oknem: gdyby było otwarte“.
Nie chciał mi jednak wytłumaczyć przyczyny tego uniesienia.
— Ja tego pojąć nie mogę! — rzekł Agrykola. — Marszałek... człowiek tak silnego charakteru... tak się unosić aż do zapominania się!...
W tej chwili, usłyszawszy kogoś idącego śpiesznym krokiem przez podwórze, Dagobert obejrzał się i spostrzegł marszałka Simon, bladego, z obłąkanym wzrokiem, trzymającego w ręku list, który zdawał się czytać z wielkiem przejęciem.