Żyd wieczny tułacz (Sue, 1929)/Tom IV/Epilog/Rozdział I
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Żyd wieczny tułacz |
Podtytuł | Powieść |
Wydawca | Bibljoteka Rodzinna |
Data wyd. | 1929 |
Druk | "Oświata" |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Le Juif Errant |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tom IV Cały tekst |
Indeks stron |
Upłynęły Cztery lata od opisanych przez nas wypadków Gabrjel Rennepont napisał następujący list do księdza Józefa Charpentier, wikarjusza probostwa parafji Saint-Aubtin, wioski w Salonji.
„Wczoraj, chcąc napisać do ciebie, kochany Józefie, usiadłem przy mym starym, czarnym stoliku, który znasz: okno mego pokoju, jak ci wiadomo, wychodzi na dziedziniec folwarku, siadłem więc przy stoliku, gdy wtem przypadkiem, przez otwarte okno, uważ, co zobaczyłem, ty, mój kochany Józefie, co tak dobrze rysujesz, pewny jestem, byłbyś ślicznie przeniósł na papier tę scenę . Słońce było już na zachodzie; pod wielką gruszą, przytykającą do muru stodoły, siedział na kamiennej ławce mój przybrany ojciec, Dagobert, poczciwy dobry żołnierz, którego tak kochasz, wydawał się zamyślonym; białą głowę zwiesił na piersi i roztargnioną ręką głaskał starego Ponurego, który pojętną głowę położył na kolanach swego pana; przy Dagobercie siedziała jego żona, moja zacna przybrana matka, zajęta szyciem, a przy nich, na ławeczce, Aniela, żona Agrykoli, karmiąca swe najmłodsze dziecię, kiedy tymczasem dobra Garbuska, trzymając starsze dziecię, uczy je sylabizować.
Agrykola tylko co powrócił z pola, zaczynał wyprzęgać woły; z rozrzewnieniem, rękę mając wspartą na jarzmie, pod którem uginały swe silne karki dwa piękne czarne woły. Spoglądał na żonę i dzieci.
Ileż to różnych tkliwych wzorów! Sędziwa twarz poczciwego żołnierza... tak miła fizjognomja mej przybranej matki, świeża, śliczna twarz Anieli, uśmiechającej się do swego niemowlęcia, łagodna melancholja Garbuski, opierającej co chwila swe usta na jasnej rozkosznej główce starszego synka Agrykoli, a wreszcie sam Agrykola, piękny dzielny mężczyzna, którego cała postać zdaje się oddychać prawością szlachetnej duszy...
O mój przyjacielu, patrząc na to grono istot tak dobrych, tak szczęśliwych, szlachetnych, tak się kochających i miłych jedno drugiemu, żyjących teraz w szczęśliwem ustroniu naszej ubogiej Salonji, serce moje z rzewną wdzięcznością wzniosło się ku Bogu.
Lecz niestety! przykry wypadek zachmurzył pogodę tego obrazu.
Usłyszałem nagle wołającą żonę Dagoberta:
— Cóż to, mój mężu, ty płaczesz?..
Na te sława Agrykola, Aniela, Garbuska powstali i otoczyli żołnierza; na wszystkich twarzach malował się niepokój... wtedy on prędko podniósł głowę, i widać było w rzeczy samej kilka łez, toczących się po licach na białe wąsy.
— Nic to, moje dzieci — rzekł żołnierz rozczulonym głosem — to nic... ale to dziś... pierwszy czerwca... a cztery lata temu...
Nie mógł dokończyć, a gdy podniósł ręce dla otarcia łez, widać było, jak trzymał bronzowy łańcuszek, na którym wisiał medaljon. Były to najdroższe jego relikwie, bo przed czterema laty, prawie umierając z rozpaczy, w jaką go pogrążyła strata dwóch aniołów, o których ci tyle razy mówiłem, znalazł na szyi marszałka, zmarłego wskutek zawziętego pojedynku, ten medaljon który tak długo dzieci jego nosiły. Wybiegłem natychmiast z mego pokoju, żeby także dopomóc do ukojenia smutku tego uczciwego człowieka... Wtedy stanęły mi na myśli owe nieszczęsne ofiary strasznych i tajemnych wypadków.
Ach! mój przyjacielu, gdybyś wiedział, jak były szlachetne serca tych nieszczęsnych! Gdybyś wiedział, jak świetne były dobroczynne zamiary młodej dziewicy, w której tak wspaniałe drgało serce, tak wzniosły umysł, tak wielka dusza... W wilję swej śmierci, w końcu rozmowy, której sekret nawet przed tobą, kochany przyjacielu, zachować muszę, powierzyła do moich rąk znaczną sumę, mówiąc mi, ze zwykłą słodyczą i dobrocią:
— Mówią, że mnie przywiodą do zbiednienia... może się im to nawet uda. To, co ci powierzam, pozostanie przynajmniej dla biednych nieszczęśliwych... Daj... daj im wiele... Uszczęśliw, jak będziesz mógł najwięcej. Niech nie ja jedna będę szczęśliwa.
Osądziłem, że mogę przeznaczyć cząstkę z tego, co mi panna de Cardoville dała na miłosierne uczynki, małą sumkę na zakupienie tej kolonji na imię Dagoberta. Tak, mój przyjacielu, taki jest początek naszego mienia; gospodarz, właściciel tej kolonji, rozpoczął naszą naukę agronomiczną; nasz rozsądek, czytanie kilku dobrych książek o wiejskiem gospodarstwie, dokończyły jej; Agrykola z doskonałego rzemieślnika stał się wybornym rolnikiem, ja go naśladowałem; wziąłem się gorliwie do pługa, bez ujmy dla mego poprzedniego stanu, bo ta chlebodajna praca potrójnie jest święta, albowiem i ten Bogu służy i chwali Go, kto użyźnia ziemię, którą On stworzył. Dagobert, po ukojeniu swych zmartwień, pokrzepił swoje nadwątlone zdrowie przy wiejskiem z nami życiu; stał się on już podczas swego wygnania, niemal rolnikiem. Mogłeś ocenić podczas niedawno spędzonych u nas wieczorów dęlikatny, tak wdzięczny umysł Garbuski, wyjątkowy poetycki talent Agrykoli, wyborne macierzyńskie uczucie jego matki, doskonały, zdrowy rozsądek jego ojca, niewinny, naturalny wdzięk Anieli; powiedz mi więc, kochany przyjacielu, czy można było kiedy połączyć razem tyle wybornych żywiołów szczerej przyjaźni. Ileż to długich zimowych wieczorów przepędziliśmy przy iskrzącym się ogniu palącego się na kominie chrustu, czytając kolejno i rozbierając trochę książek, zawsze nowych, zawsze niewyczerpanych, co zawsze zagrzewają serce i uszlachetniają duszę... Ani wątpić, mój przyjacielu, że to życie, zamknięte w obrębie rodzinnym, nie udzielające się zewnątrz dla szczęścia i polepszenia bytu naszych braci, jest może nieco samolubnem szczęściem; lecz niestety! braknie nam środków i lubo ubogi zawsze znajdzie miejsce u naszego stołu i przytułek pod naszym dachem, zrzec się jednak musimy wielkiej myśli o bratnim czynie. Szczupły dochód z naszej osady wystarcza tylko na skromne potrzeby rodziny.
A z tem wszystkiem, gdy pomyślę o urzeczywistnieniu wspaniałej woli mego pradziada, prawdziwej utopji, uskutecznić się mogącej tylko przy pomocy tak niezmiernych środków, a którą panna de Cardoville, przed tylu nieszczęsnemi przypadkami, chciała urzeczywistnić z pomocą Franciszka Hardy, księcia Dżalmy, marszałka Simon, jego córek i mojej, kiedy pomyślę o niezmiernem źródle wszelkiego rodzaju żywotnych sił, jakich takie stowarzyszenie mogło dostarczyć; kiedy pomyślę o wielkim wpływie jego na dobro całej ludzkości, mój gniew, mój wstręt, maja nienawiść uczciwego człowieka i chrześcjanina, przeciw temu obmierzłemu stowarzyszeniu bardziej się jeszcze zwiększa.
Z tylu świetnych zamiarów cóż pozostaje?.... Siedem grobów... Bo i mój już wykopany w tym grobowcu, który Samuel kazał wznieść w miejscu domu przy ulicy Ś-go Franciszka, i którego postanowił być stróżem.... wiernym aż do końca.
— | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — |
„Dotąd już napisałem był mój list do ciebie, mój przyjacielu, gdy odebrałem twój. Tak więc, twój biskup nietylko zabronił ci mnie odwiedzać, ale nawet pisać do mnie nadal. Twój czuły, tak tkliwy żal do żywego mnie wzruszył, mój przyjacielu, często rozmawialiśmy z sobą... i wiem, że przysiągłeś zachować prawa; wypada ci ulec i być posłusznym; wszelka przysięga jest święta dla uczciwego człowieka. Biedny dobry Józefie, chciałbym, abyś znalazł wynagrodzenie zerwanych ze mną tak długich stosunków... Lecz otóż... mocno jestem wzruszony... słabo mi się robi... tak... mocno cierpię... bo wiem, ile ty cierpieć musisz...
Niepodobna mi pisać dalej tego listu... byłbym może przykrym dla tych, których rozkazy szanować powinniśmy.
Ponieważ tak trzeba, list ten będzie ostatni; bądź zdrów, miły mój przyjacielu, bądź jeszcze zdrów, a zdrów na zawsze. Serce mi się kraje z boleści.