Żyd wieczny tułacz (Sue, 1929)/Tom IV/Część piąta/Rozdział II

<<< Dane tekstu >>>
Autor Eugène Sue
Tytuł Żyd wieczny tułacz
Podtytuł Powieść
Wydawca Bibljoteka Rodzinna
Data wyd. 1929
Druk "Oświata"
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Le Juif Errant
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom IV
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


II.
WIERNY SŁUGA.

Śliczna to była kaplica wielebnych ojców przy ulicy Vaugirand; ołtarz świecił się pozłotą i kryształami. Przy kropielnicy, w ciemnym zakątku, dnia 1 czerwca, bardzo rano, klęczał Faryngea. Faryngea, ukryty w ciemności kaplicy, głęboko był zadumany, gdy wtem usłyszał stąpanie; wkrótce ukazał się Rodin, a za nim socjusz, dobry ojciec jednooki. Rodin umoczył palce w kropielnicy, przy której klęczał Faryngea. Modlitwa Rodina była krótka, śpieszył się bowiem na ulicę Ś-go Franciszka. Poklęczawszy kilka minut, równie jak ojciec Cabocini, powstał, pokłonił się z uszanowaniem ołtarzowi i szedł ku drzwiom, a za nim o kilka kroków jego socjusz. W chwili, kiedy Rodin zbliżał się do kropielnicy, spostrzegł metysa; metys skłonił się z uszanowaniem Rodinowi, który mu rzekł pocichu, zamyślony:
— Dopiero o godzinie drugiej... u mnie...
To mówiąc, Rodin wyciągnął rękę, mając ją umaczać w kropielnicy; lecz Faryngea oszczędził mu tej fatygi, podając prędko kropidło, które zwykle znajdowało się w święconej wodzie.
Rodin zwilżył dostatecznie wskazujący i duży palec, poniósł je do czoła, na którem, według zwyczaju, nakreślił znak krzyża, potem na usta i, drzwi otworzywszy, wyszedł, jeszcze się raz wróciwszy dla powiedzenia Faryngei:
— O godzinie drugiej u mnie.
Sądząc, że także użyć może kropidła, które Faryngea, niewzruszony, w zadumie pogrążony, ciągle trzymał drżącą ręką, ojciec Cabocini wysunął palce, lecz metys żywo cofnął kropidło; ojciec Cabocini, zawiedziony, poszedł śpiesznie za Rodinem.
W miarę, jak dorożka zbliżała się w okolicę miasta, zwaną Bagna, gdzie się znajdował dom Rennepontów, gorączkowy niepokój i pożerająca niecierpliwość triumfu malowały się coraz wyraźniej na twarzy Rodina. Nakoniec dorożka, wjechawszy na ulicę Św. Franciszka, zatrzymała się przed mocno okutą bramą starego domu. Rodin wyskoczył z dorożki, lekki jak młodzieniec, i gwałtownie zakołatał do bramy, gdy tymczasem ojciec Cabocini, mniej zwinny, wysiadł ostrożnie. Nikt nie odpowiadał. Nagle furtka przy bramie otworzyła się; ukazał się Samuel, stary żyd, stróż domu... Na twarzy starca czytać było można głęboką boleść i smutek; widać jeszcze było na niej ślady łez, które ręce jego zgrzybiałe, drżące, ocierały jeszcze, gdy otwierał bramę Rodinowi.
— Kto panowie jesteście? — rzekł Samuel.
— Jestem pełnomocnikiem, umocowanym władzą i prawami księdza Gabrjela Rennepont, jedynego żyjącego spadkobiercy z familji Rennepontów — odpowiedział Rodin drżącym, przyśpieszonym głosem. — Ten pan to mój sekretarz — dodał, wskazując na księdza Cabocini, który się nisko ukłonił.
Samuel, uważnie przypatrzywszy się Rodinowi, rzekł.
— W rzeczy samej przypominam sobie pana. Proszę panów za mną.
I stary stróż poszedł ku domowi w ogrodzie, dając skinieniem znak wielebnym ojcom, aby szli za nimi.
Jezabela, żona Samuela, stała strapiona we drzwiach mieszkania; izraelita, przechodząc około żony, rzekł do niej po hebrajsku:
— A firanki żałobnego pokoju?
— Zasunięte są...
— A żelazna szkatułka?
— Jest przyrządzona — odpowiedziała Jezabela również po habrajsku.
Wymówiwszy te słowa, niezrozumiałe dla Rodina i dla wielebnego ojca Calbocini, Samuel i Jezabela, pomimo malującego się na ich twarzach zmartwienia, spojrzeli na siebie i uśmiechnęli się osobliwie, złowieszczo.
Wkrótce Samuel, poprzedzając dwóch wielebnych ojców, wszedł po schodach na ganek, a następnie do sieni, w której się(paliła lampa; Rodin, obdarzony wyborną pamięcią, zmierzał ku czerwonej sali, gdzie za pierwszym razem zebrali się spadkobiercy, ale Samuel zatrzymał go i rzekł mu:
— Nie, nie tam nam iść wypada...
Potem, wziąwszy lampę, wszedł na ciemne schody, gdyż okna tego domu, od półtorasta lat zamurowane, nie były jeszcze i teraz wybite.
— Ależ — rzekł Rodin — ostatnim razem... zebraliśmy się w sali na parterze...
— Dziś wypada zgromadzić się na górze — odpowiedział Samuel.
I zaczął postępować zwolna po schodach.
— Gdzież to?... na górę?... — rzekł Rodin, idąc za nim.
— Do żałobnego pokoju... — rzekł stary Izraelita.
I nie przestawał iść dalej.
— Cóż to jest ten żałobny pokój? — odrzekł zdumiony Rodin.
— Miejsce łez i śmierci... — odrzekł Izraelita.
I postępował wciąż, pośród ciemności, która coraz była większa, gdyż ledwo cokolwiek rozwidniała ją mała lampa.
— Ależ... — mówił Rodin, coraz ciekawszy — poco tam iść mamy?
— Tam są pieniądze — odpowiedział Samuel.
I szedł dalej.
— Czy prędko dojdziemy? — zapytał Rodin Samuela niecierpliwie.
— Otóż i jesteśmy — odpowiedział Samuel.
— Przecież!... to bardzo dobrze — rzekł Rodin.
— Bardzo dobrze — odpowiedział Izraelita.
I, postępując korytarzem, zawsze poprzedzając Rodina, wskazał ręką, w której trzymał lampkę, na wielkie drzwi, z których wychodziło słabe światło. Rodin, pomimo coraz większego zdziwienia, śmiało wszedł do pokoju, a za nim ojciec Cabocini i stary Samuel.
Okna, stanowiące cztery jego ściany, okryte były ołowianą blachą, która w każdej ścianie przedziurawiona była siedmioma okrągłymi otworami, układającymi się w krzyż. Ponieważ tymi tylko otworami dochodzące światło oświecałoby ten pokój bardzo słabo, przeto paliła się w nim lampa, stojąca na wielkiej z czarnego marmuru konsoli przy murze. Rzekłbyś, że jest to pokój pogrzebowy; naokoło same obicia, lub czarne, biało obszyte, firanki. Nie było tam żadnego innego sprzętu, prócz czarnej marmurowej konsoli.
Na tej konsoli stała szkatułka z kutego żelaza z XVII wieku, dziwnie ażurowej roboty, śmiało powiedzieć było można, prawdziwa stalowa koronka.
Samuel, obróciwszy się do Rodina, który, ocierając sobie czoło brudną chustką, oglądał się wkoło siebie bardzo ciekawie, ale bynajmniej nie przestraszony, rzekł doń:
— Wola testatora, jakkolwiek śmieszną wydać się panu może, jest święta... — co do mnie... spełnię co do joty, jeżeli pan zechcesz.
— Nic nad to słuszniejszego — odrzekł Rodin — ale cóż my będziemy tu robić?
— O tem dowiesz się pan niebawem. Jesteś pełnomocnikiem jedynego spadkobiercy, pozostałego przy życiu z rodziny Rennepointów, księdza Gabrjela de Rennepont?
— Tak, panie, i oto są moje dowody — odpowiedział Rodin.
— Żeby nie tracić napróżno czasu — rzekł Samuel — zanim przybędzie urzędnik sądowy, pokażę panu inwentarz gotówki spadku Rennapontów, zamkniętego w tej żelaznej szkatułce; kapitał podniosłem wczoraj z banku Francuskiego.
— Tu są pieniądze — zawołał Rodin skwapliwym głosem, biegnąc ku szkatułce.
— Tak, panie — odpowiedział Samuel — oto ich spis; sekretarz pański będzie czytał sumy; a ja pokazywać będę ich dowody, po porządku przeglądać je panowie będziecie, a potem złożę znowu do szkatułki, którą oddam panu wobec urzędnika.
— Wybornie ze wszech względów — rzekł Rodin.
Samuel podał spis księdzu Cabocini, zbliżył się do szkatułki, przycisną! sprężynę, której Rodin nie mógł dostrzec, ciężkie wieko podniosło się i w miarę, jak ksiądz Cabocini, czytając spis, wymieniał jaką sumę. Samuel pokazywał jej dowody Radlinowi, który, dokładnie je obejrzawszy, oddawał napowrót staremu żydowi. Sprawdzenie to odbyło się bardzo prędko. Gdy Rodin przeliczył ostatni z pięciuset bankowych biletów tysiąc frankowych, oddając je Samuelowi, rzekł:
— Właśnie tak jest... ogółem: dwieście dwanaście miljonów sto siedemdziesiąt pięć tysięcy franków.
Można sobie wyobrazić, jaka opanować go musiała z radości duszność, jak uczuł urok szczęścia, gdyż na chwilę zatrzymał się w nim oddech, zamknęły się oczy, tak, iż musiał oprzeć się na ramieniu ojca Cabociniego, mówiąc doń pomieszanym głosem:
— To szczególne... mniemałem, że wytrwalszy będę na wszelkie wzruszenia. Lecz to, którego teraz doznaję, jest nadzwyczajne.
I naturalna siność jezuity powiększała się i tak się zaczął trząść konwulsyjnie, iż ojciec Cabocini, przytrzymując go, zawołał:
— Miły ojcze... opamiętaj się... uspokój się... nie trzeba dozwalać tak dalece unosić się urokowi szczęścia.
Kiedy mały jednooki ojciec dawał Rodinowi ten nowy dowód czułej troskliwości, Samuel tymczasem układał napowrót w żelaznej szkatułce dowody sum.
Rodin, dzięki swojej niepokonanej energji i niewymownej radości, jaką czuł, widząc, że już, już zbliża się do celu, do którego tak gorąco dążył, Rodin powstrzymał ten napad słabości i, prostując się, spokojny, dumny, rzekł do księdza Cabocini:
— To nic, to przeminie... nie chciałem umrzeć na cholerę; pewno nie umrę z radości 1 czerwca.
I w rzeczy samej, lubo okropnie zsiniał, jednakże twarz jego wyraziła wielką pychę i zadowolenie.
Ksiądz Cabocini, ujrzawszy, że Rodin zupełnie przyszedł do siebie, wydawał się jakby przemieniony, pomimo, że był mały, pękaty, jednooki; jego twarz, niedawno tak dobroduszna nagle stała się tak poważną, tak surową, imponującą, iż, spojrzawszy nań, Rodin o krok się cofnął.
Wielebny ojciec Cabocini, dobywszy z kieszeni papier i z uszanowaniem go pocałowawszy, rzucił niesłychanie surowym wzrokiem na Rodina i czytał co następuje głosem dźwięcznym i groźnym:
„Za odebraniem niniejszego reskryptu, wielebny ojciec Rodin zda całą swoją władzę wielebnemu księdzu Cabocini, który od owej chwili sam będzie mocen, równie jak wielebny ojciec d‘Aigrigny, objąć spadek Rennepontów jeżeli, w swej wiecznej sprawiedliwości, Pan Bóg chce, aby ten majątek, niegdyś zdradziecko wydarty naszemu zgromadzeniu, był nam zwrócony.
„Nadto jeszcze, za odebraniem niniejszego reskryptu, wielebny ojciec Rodin, strzeżony przez jednego z wielebnych naszych ojców, którego wyznaczy ojciec Cabocini zostanie zaprowadzony do naszego domu w mieście Laval, gdzie w wyznaczonej celi pozostanie w odosobnieniu i pod ścisłem zamknięciem, aż do nowego rozkazu“.
I ksiądz Cabocini podał reskrypt Rodinowi, alby ten mógł widzieć na nim podpisy generała zgromadzenia.
Samuel, mocno zajęty tą scenę, pozostawiwszy szkatułkę otwartą, zbliżył się o kilka kroków.
Rodin nagle śmiać się zaczął głośno... ale śmiać śmiechem radości, pogody i triumfu, trudnego do opisania Ojciec Cabocini patrzył nań ze zdziwieniem i gniewem a Rodin, bardziej zuchwały i bardziej dumną przybrawszy minę, z większą niż kiedykolwiek wzgardą, odepchnął ręką papier, który mu podawał ksiądz Cabocini i zapytał:
— Jakiej daty jest ten reskrypt?
— Z 17 maja — rzekł surowo ojciec Cabocini.
— Proszę — tu Rodin wyjął jakiś papier z zapuszczonego pugilaresu — oto breve, które tej nocy otrzymałem z Rzymu; jest ono z dnia 18 i donosi mi, że zostałem mianowany generałem zgromadzenia. Proszę przeczytać.
Cabocini wziął pismo, przeczytał i struchlał. Potem z największą pokorą oddał napowrót reskrypt Rodinowi zginając przed nim kolano. Tak spełnił się dumny zamiar Rodina. Niemy świadek tej sceny, Samuel, uśmiechnął się i on także z miną triumfującą zamknął szkatułkę.
Ten szczęk metaliczny powołał Rodina z całej wysokości pychy do rzeczywistości życia; rzekł więc do Samuela krótko:
— Słyszałeś?... Do mnie... tylko do mnie samego należą te miljony.
I wyciągnął niecierpliwie chciwe ręce do żelaznej szkatułki, jakgdyby chciał ją wziąć w posiadanie przed przybyciem urzędnika. Lecz wtedy i Samuel zkolei zmienił się; złożywszy ręce na krzyż, wyprostowawszy pochyloną wiekiem postawę, okazał się imponującym, groźnym; oczy jego, coraz żywsze, rzucały błyskawice gniewu, i zawołał uroczystym głosem:
— Ten majątek, z początku mała cząstka dziedzictwa najszlachetniejszego z ludzi, którego intrygi synów Lojoli doprowadziły do samobójstwa... ten majątek, stawszy się monarszym majątkiem, dzięki rzadkiej poczciwości trzech pokoleń wiernych sług... nie będzie nagrodą kłamstwa, obłudy... i zabójstwa. Nie, nie... Bóg w swej wiecznej sprawiedliwości nie chce tego.
— Mój panie, co mówisz o zabójstwie? — zapytał zuchwale Rodin.
Samuel nie odpowiedział; tupnął nogą i wyciągnął lekko rękę ku głębi sali. Wtedy Rodin i ksiądz Cabocini ujrzeli przerażające widowisko. Draperje, okrywające mury rozsunęły się, jakgdyby pociągnęła je niewidzialna ręka. Sześć trupów, ustawionych jakby w pieczarze, oświetlonej grobowem, blękitnawem światłem srebrnej lampy, leżały na czarnych całunach, w długich czarnych sukniach.
Byli to: Jakób Rennepont, Franciszek Hardy, Róża i Blanka Simon, Adrjanna i Dżalma. Wydawali się jakby śpiący, powieki ich były zamknięte... ręce na krzyż złożone na piersiach.
Ksiądz Cabocini cały drżący, przeżegnał się, i cofnął aż do przeciwległej ściany, o którą oparł się, twarz rękami zakrywszy. Rodin przeciwnie, z pomieszaną twarzą, wytrzeszczonemi oczyma, najeżonemi włosami na głowie, postąpił ku martwym ciałom. Powiedziałby kto, że ci ostatni Rennepontowie dopiero przestali żyć; wydawało się bowiem, iż tylko co zasnęli snem wiecznym.
— Otóż ich masz... tych, których pozabijałeś... — rzekł Samuel głosem przerywanym łkaniem. — Tak, twoje niegodziwe zabiegi o śmierć ich przyprawiły... potrzebowałeś bowiem ich śmierci. Za każdym razem, skoro padł pod ciosem twej złości... jeden z członków tej nieszczęsnej rodziny... zdołałem dostać jego szczątki... niestety!... wszyscy spoczywać mają razem w jednym grobie. Oh! bądź przeklęty... przeklęty... przeklęty, ty, który ich pozabijałeś... lecz majątek ujdzie twoich rąk zabójczych.
Rodin cofnął się z przestrachu... przez kilka sekund drżał konwulsyjnie; lecz, ochłonąwszy z pierwszego zdumienia, odzyskał przytomność, a z przytomnością niezłomną energję, ową piekielną uporczywość charakteru, która tyle nadawała mu władzy. Surowy, ironiczny, zwrócił się do Samuela, który płakał w milczeniu, i rzekł mu głosem chrapliwym:
— Nie mam potrzeby pokazywać panu aktów zejścia., masz je pan tu, w osobach.
I ręką wskazał na sześć leżących trupów.
Na te słowa swego generała, wielebny ojciec Cabocini przeżegnał się z przestrachu, jakgdyby szatana zobaczył.
— Och! mój Boże! — rzekł Samuel — więc zupełnie oddaliłeś się od niego...
— Tak, panie — rzekł Rodin, ze strasznym uśmiechem — to wystawa żywych woskowych figur, nic więcej. Mój spokój dowodzi mej niewinności. Przystąpmy do rzeczy, bo ja muszę się śpieszyć; mam u siebie gościa o godzinie drugiej. Znieśmy na dół tę szkatułkę.
I postąpił parę kroków ku szkatułce. Samuel oburzony do najwyższego stopnia, wyprzedził Rodina i, mocno przycisnąwszy gałkę na wierzchu szkatułki, zawołał:
— Ponieważ szatańska twoja dusza nie zna wyrzutów sumienna... może więc wściekłość oszukanej chciwości potrafi zachwiać nią... majątek twych ofiar ujdzie twoich rąk, krwią splamionych.
Ledwie Samuel wymówił te słowa, kiedy przez szczeliny szkatułki ażurowej roboty zaczął się wydobywać dym, i lekka woń spalonego papieru rozeszła się po pokoju..
Rodin zrozumiał, co się dzieje...
— Ogień!... — zawołał, rzucając się na szkatułkę, chcąc ją zabrać.
Przymocowana była do masywnej marmurowej konsoli.
— Tak... ogień... — rzekł Samuel — za kilka minut z tych ogromnych skarbów popiół tylko zostanie... i lepiej że się obrócą w popiół, aniżeli dostaćby się miały tobie i twym braciom... Skarby te nie są moje... Ja mam tylko prawo zniszczyć je, gdyż Gabrjel Rennepont pozostanie wiernym przysiędze, którą wykonał.
Rodin próbował ugasić ogień, rzuciwszy się na szkatułkę i sobą ją okrywając; napróżno! Gdzie niegdzie wymykały się jeszcze płomyki niebieskiego dymu... i wreszcie wszystko zgasło!
Skończyło się...
Wtedy Rodin, z rozpaczy ledwie oddychający, obrócił się, wsparł się ręką na konsoli... pierwszy raz w życiu zapłakał... rzęsiste łzy... łzy złości... puściły się strumieniami po jego trupiej bladości licach.
Lecz nagle okropne boleści, z początku niewyraźne, ale powoli wzmagające się, pomimo że używał całej energji, aby je powściągnąć, powstały w nim z taką gwałtownością, i upadł na kolana i, schwyciwszy się obiema rękami za piersi, mruczał, jeszcze usiłując uśmiechnąć się.
— To nic... nie cieszcie się... cała rzecz... to spazmy.. ale ja zawsze jestem... generałem zgromadzenia... ale.. oh!... jakie boleści... jak okropnie piecze! — mówił, strasznie dręczony bólami — Od chwili... jak wszedłem... do tego... przeklętego domu... — dodał — nie wiem, co się ze mną stało... gdybym... nie żył... już oddawna... samemi jarzynami... wodą i chlebem... które sam sobie zawsze, kupuję... sądziłbym... żem otruty... gdyż... triumfuję.. i dlatego nie umrę... tak... nie umrę teraz... jak nie umarłem... niedawno... bo nie chcę umierać... jeszcze...
Potem, konwulsyjnie zżymając się i załamując ręce:
— Ależ to... ogień... trawi mi wnętrzności... ani wątpić, że... chciano... otruć mnie... dziś... lecz gdzie?... kto?...
Potem przeraźliwie krzyknął, jakgdyby sobie coś nagle przypomniał:
— Ach!.. Faryngea, dziś rano... święconą wodą, którą mi podał... on zna zjadliwe trucizny... Tak. To on... on się widział z Malipierim. O szatan... To mi dogodził... prawda... Borgia... to jego sztuczka... O! skończyło się... umieram.. Będą oni mnie żałowali... głupcy... O!... piekło!... tak... nie wiedzą... co tracą... palę się!... Ratunku!
Pośpieszono na ratunek Rodinowi. Usłyszano prędkie stąpanie po schodach, niebawem doktór Baleinier, a za nim księżna Saint-Dizier pokazali się we drzwiach żałobnej sali. Księżna, usłyszawszy tegoż rana o śmierci księdza d‘Aigrigny, przybiegła zapytać Rodina. Gdy ta kobieta, prędko wbiegłszy i rzuciwszy okiem na przerażające widowisko, spostrzegła Rodina wijącego się w okropnych mękach, potem, dalej postąpiwszy, ujrzała przy świetle grobowej lampy sześć trupów... a między nimi ciała swej siostrzenicy i dwóch sierot, które na śmierć była wysłała... wtedy księżna Saint-Dizier struchlała, osłupiała... rozum jej nie mógł wytrzymać tak srogiego ciosu... Obejrzawszy się powoli około siebie, wzniosła oczy ku niebu, szalonym śmiać się zaczęła, śmiechem... Dostała pomieszania zmysłów...
Kiedy przerażony doiktór Baleinier trzymał głowę konającego Rodina, ukazał się we drzwiach Faryngea i, zatrzymawszy się w cieniu, rzekł, rzucając dziki wzrok na trupa Rodina.
— Chciał zrobić się głową jezuickiego zgromadzenia, żeby je zniszczyć... dla mnie to zgromadzenie zastępuje Bohwauję... byłem posłuszny kardynałowi.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Eugène Sue i tłumacza: anonimowy.