Żyd wieczny tułacz (Sue, 1929)/Tom IV/Część piąta/Rozdział I

<<< Dane tekstu >>>
Autor Eugène Sue
Tytuł Żyd wieczny tułacz
Podtytuł Powieść
Wydawca Bibljoteka Rodzinna
Data wyd. 1929
Druk "Oświata"
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Le Juif Errant
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom IV
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


CZĘŚĆ V.
1 CZERWCA.
I.
SPOTKANIE.

Adrianna i Dżalma zakończyli życie 30 Maja.
Następująca scena działa się 31 tegoż miesiąca w wilję dnia, przeznaczonego na ostateczne zwołanie spadkobierców Marjusza Renenpont. Było około południa. Ksiądz d‘Aigrigny trzymał w ręku poranną gazetę i z pomiędzy nowin paryskich czytał co następuje:
„Jedenasta godzina wieczorem. — Wypadek równie haniebny jak tragiczny napełnił zgrozą całą okolicę przy ulicy Richelieu: podwójne spełniono zabójstwo, młodej dziewicy i młodego rzemieślnika. Dziewica zabita została sztyletem; jest jeszcze nadzieja ocalenia życia rzemieślnika. Tę zbrodnię przypisują zazdrości. Sąd zajmuje się śledztwem. Szczegóły podamy jutro“.
Przeczytawszy ten ustęp, ksiądz d‘Aigrigny rzucił gazetę na stół i zamyślił się.
— To nie do uwierzenia — rzekł z gorzką zazdrością, myśląc o Rodinie. — Więc stanął u celu, jaki sobie wyznaczył, prawie w żadnem ze swych przewidywań nie zawiódł się... Familja ta została wytępiona jedynie skutkiem gry namiętności, tak dobrych jako i złych, któremi on umiał kierować. Stało się, jak powiedział!... I wkrótce nawet ziściłaby się może ta piekielna ambicja, gdyby oddawna już, pomimo jego wiedzy, nie czuwano, jak się dowiedziałem, nad skrytemi zabiegami tego dziwnie niebezpiecznego człowieka.. Ach! — mówił znowu ksiądz d’Aigrigny z ironicznym, triumfującym uśmiechem — och! ty brudny człowiecze, chcesz grać rolę Sykstusa Piątego?.. I jeszcze nie komentując się tem zuchwałem przywidzeniem... chcesz, jeżeli tylko ci się uda, zniweczyć, wytępić nasze zgromadzenie, jak sułtan janczarów. Ach to ty mnie złamałeś, upokorzyłeś, zgniotłeś swoją zuchwałą wzgardą... Zaczekaj!... — dodał ksiądz d‘Aigrigny z powściąganą radością — zaczekaj, zbliża się dzień odwetu... ja sam tylko jestem powiernikiem woli naszego generała; nawet ojciec Cabocini, przysłany tu jako socjusz, nic o tem nie wie... Los ojca Rodina w mojem jest ręku.
Nagle przerwano księdzu d‘Aigrigny te przyjemne myśli; usłyszał, jak otwierano drzwi przyległych pokoi, przez które się przechodziło do niego. Ksiądz d‘Aigrigny nagle się poruszył i zaczerwienił, jak karmazyn. Marszałek Simon już stał przed nim. A za marszałkiem, w cieniu, ksiądz d‘Aigrigny spostrzegł trupią twarz Rodina. Ten rzuciwszy na księdza d‘Aigrigny okiem szatańskiej radości, zmilkł prędko; drzwi się za nim zamknęły, ksiądz d‘Aigrigny i marszałek Simon zostali sami. Trudno było rozpoznać ojca Róży i Blanki; siwawe jego włosy zupełnie zbielały.
Ksiądz d‘Aigrigny prędko zrozumiał, na co się zanosi. Sam na sam będąc z jezuitą, marszałek Simon, żywem poruszeniem zrzucił płaszcz z ramion, a ksiądz d‘Aigrigny ujrzał u pasa marszałka, zrobionego z jedwabnych chustek Róży i Blanki, dwie szpady. Marszałek, ciągle milczący, odpasał chustkę, która mu służywszy za pas, położył obie szpady ma stole i, założywszy na piersiach ręce na krzyż, postąpił zwolna ku księdzu d‘Aigrigny. Rodin, wychodząc, jakby przez zapomnienie, zamknął drzwi na dwa spusty. Od kilku już sekund ci dwaj ludzie stali naprzeciw siebie, twarz w twarz, a żaden jeszcze nie wymówił słowa. Na twarzy marszałka czytać można było straszną rodzicielską rozpacz; jego spokój, nieprzebłagany jak przeznaczenie, straszniejszy był, aniżeli gwałtowne oburzenie gniewu.
— Moje dzieci umarły — rzekł nareszcie do jezuity, głosem powolnym, ponurym, pierwszy przerywając milczenie — ja więc muszę cię zabić.
— Panie — zawołał ksiądz d‘Aigrigny — wysłuchaj mnie... nie wiesz...
— Muszę cię zabić — rzekł znowu marszałek, nie dając dokończyć jezuicie. — Od dwudziestu lat jesteś mym złym duchem... Dosyć tego, przypłacić to musisz swem życiem... tak... potrzeba mi twego życia... Będę je miał.. Będziemy się bili na śmierć w tym pokoju, a ponieważ ja pomścić się mam za swoją żonę i za dzieci... jestem więc spokojny.
— Panie — odpowiedział ozięble ksiądz d‘Aigrigny — zapominasz, że mój charakter zabrania mi bić się. Dawniej mogłem przyjąć wyzwanie do pojedynku, jakieś mi pan uczynił... dziś położenie moje zmieniło się.
— Więc... odmawiasz? — zapytał marszałek, obróciwszy się i zbliżając się do niego.
— Doprawdy; nicby mnie zmusić do tego nie zdołało.
— Zobaczymy — rzekł marszałek.
I ręka jego spadła na policzek księdza d‘Aigrigny.
Jezuita krzyknął zapalczywie; wszystka krew rzuciła się mu do spoliczkowanej twarzy; odwaga tego człowieka, był bowiem odważny, oburzyła się; jego dawna waleczność, pomimo chęci, przemogła, oczy mu się zaiskrzyły, i ścisnąwszy pięści, postąpił krok do marszałka, wołając:
— Szpady!... szpady!...
Uniesiony, zaślepiony gniewem, rzucił się do stołu, na którym leżała druga szpada, uchwycił ją i krzyknął:
— Ha!... pragniesz krwi!... dobrze więc... będziesz miał krew... twoją... jeżeli będę mógł...
— Przecież!... — zawołał marszałek.
Lecz raz jeszcze zastanowienie ostudziło popędliwy zapał księdza d‘Aigrigny, znowu sobie przypomniał, że ta niebezpieczna walka dopełnićby mogła życzeń Rodina, którego los trzymał w swych rękach, z wielkiem więc zdumieniem marszałka, opuścił koniec szpady, mówiąc:
— Z charakteru swego nie powinienem przelewać krwi. Ten raz jeszcze przebacz, o Stwórco, moje uniesienie, przebacz także memu bratu, który pobudził mnie do gniewu.
To mówiąc, nogą nagiął koniec szpady i ostrze pękło na dwoje. Marszałek Simon przez jakiś czas nie wyrzekł ani słowa, nie ruszył się z miejsca z gniewu i zdziwienia, wiedział bowiem, że pojedynek już odbyć się nie może; lecz, nie namyślając się długo i naśladując przykład jezuity, także nastąpił na swoją szpadę, złamał ją prawie w połowie, jak złamana była szpada jezuity, następnie, podjąwszy połowę, do osiemnastu cali długą, odwiązawszy z szyi czarną chustkę, obwinął w nią koniec złamany i zrobiwszy naprędce jakby rękojeść, rzekł do d’Aigrigny’ego:
— Idziemy na puginały.
Jezuita, przerażony zimną krwią i zawziętością marszałka, zawołał:
— Ależ to piekło?...
— Nie... to ojciec, któremu pozabijano dzieci — rzekł marszałek ponurym głosem i mimowolna łza zrosiła mu oczy, które niebawem znowu się zaiskrzyły.
— Ależ to szkaradna rzecz, na noże... nie... nie... nigdy.
— Więc ci chyba muszę plunąć w twarz, ażeby napędzić choć trochę krwi, która ci w żyłach jeszcze pozostała — zawołał rozjątrzany marszałek.
— O! tego już nadto! nadto... — rzekł z zapalczywością jezuita, podnosząc kawałek ostrza szpady, leżącego przy nogach. — Tego zanadto...
— Tego niedosyć — rzekł marszałek groźnym głosem — dla ciebie, Judaszu...
I plunął mu w twarz.
D‘Aigrigny, doznawszy takiej obelgi, stracił głowę, zapomniał o swych postanowieniach. W mgnieniu oka, zdjąwszy również z szyi czarną chustkę, obwinął nią ostrze złamanej szpady i rzucił się na marszałka, który mężnie wytrzymał napad. W tej okropnej walce wymierzano i odbierano ciosy; straszne, posiniałe głowy schylały się, według zmian walki, ręce wytężały się jak żelazne szyny, lub zwijały się, jak węże. Najwyżej może w dwie minuty przeciwnicy upadli i potoczyli się jeden na drugiego.
Potem konający głos marszałka wymówił jeszcze te słowa:
— Moje dzieci!... Dagobercie!...
— Zabiłem go — rzekł d‘Aigrigny osłabionym głosem- — lecz czuję... że jestem raniony śmiertelnie...
I, oparłszy się jedną ręką o posadzkę, drugą pomacał sobie piersi. Sutanna podarta była ostrzem szpady, lecz krew wytrysnąć nie mogła.
— Oh! umieram... umieram... tchu mi braknie — wyjąkał d‘Aigrigny a zmienione rysy twarzy już zapowiadały bliską śmierć.
W tej chwili obrócił się klucz w zamku. Rodin ukazał się w progu i, głowę tylko naprzód wysunąwszy, rzekł pokornymi głosem;
— Czy można wejść?
Usłyszawszy tę straszną ironję, d‘Aigrigny poruszył się z miejsca, Chcąc rzucić się na Rodina, lecz upadł na rękę, głucho jęknąwszy; krew zalewała mu płuca.
— Ach! piekielny potworze — mruczał, zwracając na Rodina okropny ze złości i bólu wzrok konający. — To ty jesteś przyczyną mej śmierci.
— Powtarzałem ci zawsze, mój wielebny ojcze, że twój szał wojskowy zgubny będzie dla ciebie — odpowiedział Rodin z piekielnym uśmiechem. — Kto miecza dobywa, od miecza ginie. A potem marszałek Simon miał dziedziczyć po swych córkach. Mówiąc między nami... cóż chcesz mój wielebny ojcze?... jakże miałem postąpić?... Wypadało koniecznie poświęcić ciebie dla wspólnego dobra naszego zgromadzenia, tembardziej skoro wiedziałem, co ty dla mnie, wielebny ojcze, przygotowałeś na jutro. Mnie zaś nie tak łatwo można podejść.
— Oh! — mruczał d‘Aigrigny, któremu mdlały już powieki — oby Bóg zlitował się nade mną... jeżeli już nie zapóźno... Niestety!... w tej tak ważnej chwili jestem wielkim grzesznikiem...
— Już teraz czas wołać o ratunek.
I Rodin wybiegł z krzykiem i miną przerażaną na dziedziniec domu. Na krzyk jego zbiegli się ludzie. Rodin nie odstąpił księdza d‘Aigrigny, aż dopiero gdy ten wydał ostatnie tchnienie.

Wieczorem tego dnia, Rodin sam jeden w swej izdebce przy świetle lampki, pogrążony był w zamyśleniu, przed obrazkiem, wyobrażającym Sykstusa V. Północ biła powoli na zegarze wieżowym. Gdy raz ostatni uderzył młotek zegarowy, Rodin powstał i wyprostował się w całej dzikiej okazałości swego piekielnego triumfu i zawołał:
— Mamy więc pierwszy czerwca... niema już Rennepontów!... Zdaje mi się, że słyszę bijącą gadzinę na kościele Ś-go Piotra w Rzymie.
Kiedy Rodin pogrążony był w dumnem uniesieniu i przypatrywał się z rozkoszą obrazkowi Sykstusa V, ojciec Cabacini poszedł odwiedzić Faryngeę i, dając mu odłamek krucyfiksu ze słoniowej kości, te tylko powiedział do niego słowa, z dobroduszną miną i zwykłą sobie krotochwilnością:
— Jego przewielebność kardynał Malipieri, gdym wyjeżdżał z Rzymu, polecił mi, abym to panu oddał, dopiero dziś... 31 maja.
Metys, który się wcale nie wzruszał, nagle niemal boleśnie zadrżał; twarz jego zasępiła się jeszcze bardziej, i wlepiwszy przenikliwy wzrok w jednookiego księdza odrzekł:
— O której gdzinie wielebny ojciec Rodin udaje się jutro na ulicę Ś. Franciszka?
— Bardzo rano.
— Nim się uda, czy pójdzie wprzód do kaplicy na modlitwę?
— Tak jest, pójdzie, bo taki jest zwyczaj wszystkich naszych wielebnych ojców.
— Wielebny ojciec śpisz razem z nim?
— Jako jego socjusz, zajmuję pokój obok jego pokoju.
— Mogłoby się zdarzyć — rzekł Faryngea po chwili milczenia — że wielebny ojciec, pogrążony w myślach o wielkich sprawach, jakie go obecnie zajmują, zapomniałby udać się do kaplicy... Przypomnij mu wasza wielebność ten pobożny obowiązek.
— Bądź pan o to spokojny — rzekł Cabocini.
I dwaj ci ludzie rozłączyli się.
Powróciwszy do siebie, ojciec Cabocini dowiedział się, że tej nocy przybyły z Rzymu goniec przywiózł depeszę do Rodina.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Eugène Sue i tłumacza: anonimowy.