Żywe kamienie/Część II/7
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Żywe kamienie |
Podtytuł | (opowieść rybałta) |
Wydawca | Spółka Wydawnicza „Ostoja“ |
Data wyd. | 1918 |
Druk | Tłocznia „Pracy“ w Poznaniu |
Miejsce wyd. | Poznań |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI Cała część II Cały tekst |
Indeks stron |
Odpustową bo porą nagęściło się w mieście ludu co niemiara — z za murów, z wszelakich oddali. I naniosło niepokojów z szerokiego świata. Ochraniał ludzi kościół płaszczem grodzkiego widnokręgu, usypiały głuche rogi stróżów i te ich basowe nucenia, błogosławiące ciszę i spokój dusz.
A jednak tu i owdzie wychylała się z okna głowa bezsenna. Gdzie spojrzy, dachów płachy i granie w ciemnościach zadrzemania; wyżej już tylko złote oczy powietrznej głębiny nad bezkresem świata.
Urzekło dziś tęsknotą niejednego człeka, zatargało niejednym łańcuchem. Rwą się w światy niestatki młode i złu duszę zaprzedać gotowe — byle na gościńce, byle w światy dalekie! Przez mury i rowy miejskie jak kot przeleźć gotów każdy z żaczków grodzkich, gdy poczuł w sobie dar do igry jakiej, lub gorliwość do nauki. Za bramą, — myśli, — u dróg rozstajnych zbierają się pewnie stare igrce, oraz żaki ze wszystkich szkół świata zbiegłe, — ci wiedzą: gdzie, jaki mistrz, jakiej wiedzy uczy? A z nimi wolna droga — w światy dalekie, we wszystkich królów ziemie!..
Na ulicach grodu pusto było i głucho. Tylko z wieżyc a baszt hukały sówki ponurym śmiechem po nocy. Tylko nietoperze miotają się wokół tych głów młodziańskich, tam i sam, jakby nici uroku snując niewidne, jakby znaki zaklęcia kreśląc w powietrzu. Kto zaś gadkom o rybałtkach wiarę dawał, temu zwidywały się jakoweś wyloty z kominów dalekich. Ale dobrze ich nikt nie rozpatrzył, bo za przeżegnaniem się ginęło to z przed oczu.
Pod płaszczem gwiezdnej ciszy, w surowej pogrozie kościoła, zło samo sidłało dusze kuszeniem na tułactwo.
„Przeklęte niech będą waganty i sztuki ich wszystkie! Przeklęte niech będą powieści żonglerów!“ — złorzeczył na swem łożu każdy człek stateczny w trosce o dusze młode.
A gdy chmura dymu buchnęła nad dachy i zakołowała się w rudych kłębach pożogi, gdy łuna naświetlać jęła ulice, a po oddalach zagrały rogi na trwogę, — ludziom statecznym wydała się i ta ponurość chwili czemś oczekiwanem prawie. Dzień był nad miarę rozpustny, noc zasię jeszcze gorsza — tą gorączką śród młodzieży, porywaniem się jej na ojców z gębą buntu pełną, odgrażaniem się jakowymś rozruchem, który gotuje się w grodzie.
Zaś te ludzisk pośpiechy ze stągwiami lub ciężkiemi kubły, — ich dziwacznie pogięte postaci, wynurzające się z mroków w mruganie czerwonego blasku, — wzniecały przypomnienie dusz czyscowych pod brzemionami pokuty. A cóż dopiero biało-czarnych mnichów nagłe zarojenie się na ulicach! Niejeden domini canis biegł z nosem tropiącym i chwytał w nozdrza zalot djabła w grodzie, gorsze jeszcze pomsty boże obiecując Sodomie i wysłańcom szatana, — co oznaczać miało: grodowi i wagantom.
Przyczem wskazują groźnie na kościół w oddali.
I zaprawdę: podświetlone łuną poczerniały jeszcze bardziej obie wieże, zaś tum cały wydaje się teraz, ni to w górę zaklęty olbrzym, który na kolana padł i pręży ku niebu ramiona oba, pomsty nieba wzywając na miasto grzeszne.
A niedaremnie, ponoć. Co chwila odblask pożaru błyskawicowem rozdarciem nocy pada na kościoła szczyty. A w rozwidniony znagła zacień onych krużganków i podcieni na wyży, pod łukowe wystrzępienia wnęk, wstępują blade mary kamieni żywych. Ocknięte grodu popłochem, ruszyły snadź i święte postaci z pod baldaszkowych nyż, — snują się z pacierzem po błędnikach wież, zażegnywując od ognia dom Boży... Tak rozedrgała się górą, u murów, gęstwa tajemniczych po nocy cieniów tumu; aż ocknie się i zło samo na poniżu: podejmie to kruczysko, przycupnięte na okapie. I załopoce tem skrzydłem jego — od łuny krwawem.
Tak się żegnał co chwila przedewszystkiem ten, który leżał oto powalony na ostatnich stopniach kościelnych schodów, ociekając po nagim grzbiecie strugami krwi. Zczerniał od tej posoki i biały sznur franciszkanina w skurczu dłoni. Bokiem rzuciło brata na schody, w tej rozpaczy może, iż za późno temu na pokutę, kto za kobietę skarbonkę klasztorną djabłom oddał. Już taki nawet myślami swemi nie włada, bo i pokutę nawet temi obrazami mąci, jakie mu djabeł w uszy naszeptuje.
W ustach biczownika bełkoce się jeszcze jakiś szczątek pacierza, choć ani jeden płomyk jaśniejszych wyobrażeń nie rozświetla mu tej przepaści, w jaką strącony będzie, owca zbłąkana: przyjść mu wszak kazała Pani do siebie. A dusza, w przeczuciu zatracenia, wspominać mu każe wciąż oną chwilę, gdy rycerz pocałunkiem ust swoich wzionął mu w piersi grzech swój, — potężniejszy snadź nad wszystkie pokut moce.
Bo za każdem zelżeniem ręki wraca przypomnienie onej chwili, gdy z pod białofutrzanej szaty na złoty łuk strzemienia wychynęła się łasicą stopka Pani, a za nią, jak ten wąż, z pod spódnicy ukrycia wypręża się znagła jej łydka śmigła.
W spomnieniu zaledwie ośmielał się zobaczyć, co wówczas do obejrzenia było. Po raz setny wywoływał i odtrącał od się to kuszenie. Aż się targnęły oba kułaki mnicha na wszystkie w myślach kobiety:
„Bestiae bipedales!.. Viperae pessimae!..“
A szatan śmieje się z tych szamotań swego łupu pod pazurem kobiecej chuci.
Bunt podjął wreszcie kark mnicha i wysztywnił go na klęczkach. I za pacierze, które stygły na wargach, przyniósł mu tę przestrogę świętego Augustyna: „Nie dawaj duszy swej kobiecie!.. De carnibus tuis abscinde illam!“
Poderwało się ramię. A co śmignie sznur i uderzy w krwawą już na grzbiecie pluchę, nowy węzeł zadzierga mnich na nim zębami, by się do żywego mięsa dosmagał, djabła samego w ciele dochłostał.
„Frate!..“ — usłyszy nagle nad sobą jakby pod bębnów głuche nagle uderzenie.
I ręka od szponu mocniejsza powściągnie mu ramię.
„Frate! za co ty mnie tak smagasz? Ja na twą duszę jeszcze nie nastawałem. Kogóż bo tu wlec do piekieł? Z kim się tu borykać? I o co, duszo mizerna? Ty skaczesz w smołę ognistą sam, a głową w dół, jak ta żaba w bagno. A zmaganie się z duszą, z rozdwojoną w człeku żądzą, jest naszej natury potrzebą. Bacz, jakoś to poniżył w sobie rycerski grzech pana Lancelota, który — przez żonglera opowieść, a serce skazanego rycerza — wziąłeś na się w pocałunku warg jego!.. Przypomnij: bez grzechu tęsknoty ku kobiecie możeby nawet i Lancelot sam nie pokonał wielkoludów i nie wyzwolił grodu. Tyżeś się twarzą od łuny odwrócił: ,niechby i gród cały spłonął, tu ważniejsza sprawa duszy własnej’. — Wiedzże, jaka jest różnica między żagwieniem się, a płomieniem: między grzęźnieniem duszy osiadłej, a potykaniem się tułaczej: między mieszczanami grodu, a wagantami ze świata... Gdy myśli o kobiecie odsmagać od się nie możesz, — wyświećże siebie wraz z tym djabłem z grodu! — rusz zastygłą w żyłach krew normana! — zerwij klasztoru okowy! — idź na wędrowanie!“
Osłania mnich piersi rękoma w krzyż, mamrocze cicho wszystkie zaklęcia i zażegnania.
Jakoż znikł cień czerwony wraz z tym blaskiem łuny, który zatłumił się nagle — jakby tam, w oddali, dach zapadł się na ożogę. Po ciemnym grodzie wyły tylko rogi, ni te psy na złego ducha. A spóźniony dzwon kościoła teraz dopiero się odezwał. Kołysany snadź obcem, nieporadnem ramieniem, targał się ciężko — złym pomrukiem ruszonego po nocy śpiżu. Z ciemnej wyży, słyszy mnich, wydzwania się najwyraźniej:
Bożycy wędrowania imieniem normandzkiem odzwania się wieża.
On że to, — szatan wagantów, — który kusił go przed chwilą, dorwał się ponoć i do kościelnego dzwonu?! Prawdę-ż okrakiwali dominikanie, że z wagantami Zło samo nawiedziło gród, wysyłało tej nocy swe bezszelestne gońce za duszami, a teraz zdzwania je wszystkie?! Bo nie na gaszenie pożaru odezwał się dzwon, lecz jakby tym ptakom wędrownym na zerwanie się z grodu.
Tam, w oddali, dach przed chwilą zawalony objąły widać, płomienie, — bo łuna pożogi znowuż zadrgała nad miastem grozą czerwoną. A gwałtowny jej rozbłysk na murze, tuż przed oczyma mnicha, otrząsł go znów całem ciałem.
„Frate! nie jestże wędrowny i zakon twój w założeniu świętego? Nie wędrujesz-że ty sam nieustannie w rojeniach swoich? Wszakże dziś jeszcze u kramu i chorągwi korzennego kupca rwałeś się duszą pod wachlarzowe drzewa, na których ptaki rajskie śpiewają Alleluja srebrnemi chóry?“
„Oo! z czystem sercem chadzałem ja wtedy! Żartkie wonie, bijące z juków korzennego kupca, upoiły mnie tęsknotą ku onym krainom, kędy wszystko jest piękniejsze, dla bliskości Jezusowego grobu.“
„Mnichu! — najbielszą lilią pod twoim pędzlem, każdą postacią anioła, jego skrzydeł piórem każdem, tęskni w tobie sztuka twoja ku doczesności. I w tem jest twych jasnych obrazków rzewność cała — nawet dla przeora, który ze łzami w oczach zawsze je wychwala... Nad przeorową księgą, przy pędzlach i farbach twoich, wyhodowałeś w sobie zarzewie i karm cielesnego ognia: twą nieukojoną tęsknotę za barwami świata! Tem żarliwiej ten pożąda i kocha, kto więcej i dusznych tęsknot w sobie nagromadzi — na wieńce gloryi dla umiłowanej. — I oto w powabach uroków wszystkich, w samego piękna obietnicy — ujrzałeś kobietę. Ciałem bierz ją, lub nie bierz, — (nie stoimy dziś szatany o takie grzechy wasze!) — ale duszą?.. Non des feminae animam tuam!... Na coć sięgać duszą po obietnicę zaledwie, gdy ziszczenie samo w takimże powabie i uroku rzeczy wszystkich oczekuje na cię — za morzem?!.. Frate! z mysiej nory spoglądasz ty na świat: tęskliwe zaledwie, mniszego ubóstwa, są twe jasne obrazki w przeorowej księdze, — gdy za morzem oczekują na cię Ziemi Świętej słońce i kolory!“
Łzy mnicha, w czas pokuty zaparte, teraz dopiero — na wypomnienie najgłębszej tęsknoty — polały się obficie jak ten deszcz za piorunem.
„Frate, gdy cię ogień cielesny ogarnął, zapal się w nim cały: rozpłomień w sobie i ducha twego żądze! — wyjrzyj z cieśni klasztoru! — podnieś głowę na wypisane gwiazdami powołanie twoje! — weź w piersi tchnienie pychy! — surge de profundis!..“
I roztoczyły się w wachlarz skrzydła łuny na murach, pod grzmot jakby daleki.
Rzuci się mnich ku niemu z krzyżem różańca w kułaku: „Apage! apage! apage! Jam franciszanin, ja minoryta: z maluczkich najkorniejszy.
Jakoż zgasł: wsiąknął w nagłą ciemnię przedkościelnego placu.
„Sintgunt!.. Sintgunt!..“ — huczał już tylko dzwon swem kuszeniem ponurem.
I jakby za jego to przynaglaniem, ten poszum ludzkiego zbiegowiska przy ogniu dalekim zagłuszać jął nagle jakoweś rozruchy z innej strony miasta.
I niczem zamieć gwałtowna zerwał się w dali krzyk gromad całych. Wichrem poniosło to w ulice, rozwrzasło po zaułkach w tumultów wiele: w jakoweś ścierania się zgiełkliwe, w broni wszelakiej poszczęki i gonitwy na ,huzia!’ tłumów całych.
Docucają te krzyki brata. „Na Boga, — szepcze, — co się w mieście dzieje?!“
„To samo, co i w tobie, frate: — walka, dusz osiadłych i tułaczych walka!“
Zatrzepoce się mnich nie wiadomo dokąd; może w oprzytomnieniu onem, że gdzie się takie nagłości dzieją, tam i zakonnik bywa ku potrzebie — dla dusz rozgrzeszania.
Lecz tymczasem tuż obok, gdzieś koło kościoła, zatupocą zbiry z przeraźliwym świstem pościgu i wrzaskiem uganiania się za kimś:
„Tego tu gęślarza w dzwonkowej czapie!.. tego kozodoja o łydkach włochatych!.. Kuklą wesołkową nakrywa on, ponoć, tonsurę ledwie zarosłą, powiadał kanonik. — Zetrzećby z ziemi plugastwo takie!.. Ten między nimi wiła i djabła wysłannik najgorszy!.. A widzisz? nie ustrzegła cię dziewka w alkierzu? Wyniosło cię na ulice wścibstwo igrcowe — na żałosny ponoć koniec.“
Głuchy łomot obucha o głowę chyba człeczą — i jeden tylko krzyk rozdzierający: już w niebo miłosierne, już o co innego chyba, niźli o zratowanie ciała.
Wystawia mnich krucyfiks w obu dłoniach. Z pacierzem na ustach biegnie w tamtą stronę.
„Maszże ty jeszcze, frate, władzę rozgrzeszania?..“
Zachwiały się nogi pod mnichem; runął bez czucia na ziemię.
Na gwiezdną kopułę grodzkiej nocy, ni ten okręt z Zamorza, wypłynął księżyc z nad murów. I wejrzał na plac kościelny tą omgloną źrenicą zaświatów, która i grodu mury w zamki-niewidy odmienia i człecze postaci tak odcieleśnia, że owo parobczak konny błędnym rycerzem na drodze się wyda, a człek zbrojny na koniu Parsifalem samym zgoła. — Wwiało skrzydło jasności wzwyż po schodach kościoła, nasączyło poświaty we wnękę dźwierzy, na te wniebowzięciem smukłe szeregi pań świętych i błogosławionych królowych.
Napoły ockniętemu mnichowi wypatrzyła smuga księżycowa u stóp tych postaci — dwóch rycerzy, jak dwie mary, pod okiem miesiąca bledsze życiem od onych pań w kamieniu. Rozmroczyły się i cienie po bokach miesięcznej smugi, ukazując jakieś gromady śpiącego na schodach ludu. Acedją to tknięte, grodu smutniki, w poodpustowej nocy śniły tak może u progów kościoła swój sen o wyzwoleniu.
Chyłkiem a czujnie wychyla się z za węgła ulicy pstra wataha rybałtów i żaków wędrownych, każdy z toporem, czekanem, widłami lub kłonicą w kułaku. Niejeden ramię swe, strzaskane gdzieś koło łokcia, za rękaw przy garści podtrzymuje zębami. Krwią ocieka ta i owa głowa; a wszystkie dymią jeszcze żarem uniesienia.
Na placu aż zakrzepłym w srebrzystej oćmie, w mgławej omartwicy zaświatów, stoi rumaka mara dziwokształtna: ni to koń siwy, dwoistem siodłem ukulbaczon, ni to łasica, wydłużonością ciała swego. Zstępują ku niemu rycerze, spływają po świetlistym kobiercu. Jednego panowie dosiedli konia — w zaświadczenie przyjaźni: — jak chce przykazanie drugie graalowego szukania. Sztywno trzymają się w kulbakach, prężą nogi w strzemionach ku końskiej aż szyi, w górę wznoszą koncerze. I jednym ruchem szyj obu obzierają się za wagantami.
Nie słychać wcale kopyt tententu, ani kroków ludzi.
Bo takiej ciszy uroki sączą się z naświetlonej wnęki kościoła, kędy w blasku miesięcznym uwysmuklają się jeszcze bardziej żywe kamienie pań świętych. Bo taka ponurość milczenia czerni się pogrozą wieżyc obu. Bo takie zasłuchanie, zapatrzenie jest w tym smoczym kadłubie i dziobie kruczyska, które wychynęło się całe nad wrąb okapu, pozierać, jak oto ciągnie w światy wagantów plemię bękarcie za błędnymi ojcami wszelkiego — po wieki — tułactwa dusz.
Nieodparta siła podejmuje mnicha z klęczek i wlecze musem po zaczarowanej kładce księżycowej smugi. Lecz u węgła kościoła, tuż na zakręcie, groza pęta mu nagle kroki.
W poprzek drogi leży wagant powalony, głowa młodego nurza się policzkiem w ohydnej biało-krwawej mazi i świeci nad czołem czerwienią kaptura w dzwonkach; szeroko rozrzuciły się na brukach ramiona martwe, ściskając jeszcze w dłoniach smyczek i gęśle igrca. Szmatką przyplusnął do ziemi człek zabity, tylko bose stopy i łydki waganta wysztywniają się trupio z pod oponki. A w oćmie księżycowego tumanu widzą się te nogi, chwilami, niczem racie kosmate.
W poświacie srebrzystej, pod omgloną źrenicą zaświatów, która kształt każdy w niewidy odmienia, — zda się, że postacią Panka, gędźca i joculatora padła tu pod obuchem na bruki igra sama: — wagantów bojownica ze świata smutkiem!
Mnicha tymczasem już w dal odniosło za tamtymi, którzy wychodzą z grodu. W głębi ulicy, — widzi, — leży pokotem straż pokonana. Niczem wyłom w murze, stoi na ścieżaj po nocy otwarta brama grodzka; most spuszczony. Bieleje za nim wolny gościniec świata.
Między strażnikami, wysztywnionymi i po skonie, leżą w kłębkach ciała żaków, jakby porozrzucane tu rogiem szalejącego byka. Acz nieżywy, przysiadł jakby pod murem siłacz okrutnie gruby; w piersi jego, pod giezłem otwartej, tkwią toporzyska czekanów, dziryty i bełty, miotane jak w tarcz igrzyskową. — Pod nogi położył mu się linochód, zasiekany całkiem, w swej blaszkowej łusce rycerza na linie. Włócznia z żerdzi jego popisów, strzaskana w drzazgi i wióry, ułomkiem drewna została w kułaku upartym.
Nad nimi trzyma się jeszcze na nogach płatnerz z potężnym dyszlem w garściach; nim to pewnie rozbił i wywalił bramę grodzką. Tymczasem broda jego nabija się okrzepami posoki, sączącej się z jakiejś rany na głowie, której nie czuje jeszcze wcale. Żaki ciągną go za fartuch, by pośpieszał z gromadą. Odmachuje się im niecierpliwie, by czemprędzej sami wynosili się z grodu.
Jakoż roił się już na gościńcu wszystek lud wędrowny, jaki tej nocy wysypał się było z bramy miasta. Nie jeden na zboczu drogi się zamitrężył, motając w chusty ranną głowę lub ramię, zanim lekarz nieco dalej od grodu nie opatrzy ich jak trzeba. Od barwistości szat rybałtowych, aż się mieni gościniec cały. Bokami zasię, chyłkiem — miedzą, a ścieżyną — doganiają wagantów żaczki grodzkie, które tej nocy porwały się było w światy — vitam explorare!.. probare omnia!.. Jakbyś łopot skrzydeł słyszał, podążających za kluczem: tyle w tych postaciach było ciągu wędrownego ptactwa, tyle woli tułaczej. W rozsypce pośpieszają rybałty gościńcem i dróżkami, a gubią się jakby w tej omgle księżycowej, — więc się obwołują niekiedy. A podmuchy i rozchwieje nocy wydłużą wraz, użałośnią głosy takie, ni to w blekot żórawi ciągnących za morze.
Wyruszył i franciszkanin z wagantami na wędrowanie swoje za morze, ku Ziemi Świętej. Nie z dobrawoli pielgrzymi mnich i nie za pobożnych myśli przewodem, bo go i Ziemia Święta nie Kalwarją już nęci, a pysznemi kolory — na sycenie oczu, na spysznienie dłoni. Oto wiodą go pod ramiona i wloką w miesięczne tonie, ni te topielice w wodę, one dwie: pogańskie boginie tułactwa, a panie świata kolorów: Singunt, wędrownica gościńców, i jej towarzysza Saga, wielewiedząca opowiadaczka!..
Krętym wężem pnie się a wybiela na podgórzu droga daleka, i urywa na szczycie w łęku między borami. Zastawia te wrota leśne wielka tarcza księżyca. Widmowo pomykają się ku niej na ostatnim już skręcie drogi obaj błędni rycerze na jednym koniu; płoną koncerze wzniesione. Nie zatrzymuje się to widmo na przełęczy, — a sunie wprost w banię ognistą...
Tak wpada w ogień, powiadają, ptak Feniks w polocie przeobrażeń.
Rychło patrzeć, a tarcza miesięczna podejmie się z nimi wyżej — między gwiazdy.
Tak igrce i żaki, za przewodem rycerzy błędnych, wyruszyli na szukanie Graala.