Żywe kamienie/Część II/całość
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Żywe kamienie |
Podtytuł | (opowieść rybałta) |
Wydawca | Spółka Wydawnicza „Ostoja“ |
Data wyd. | 1918 |
Druk | Tłocznia „Pracy“ w Poznaniu |
Miejsce wyd. | Poznań |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI Cały tekst |
Indeks stron |
„My waganty prościej wyruszamy w światy“, — pomyślał goliard. — „A i bez pożyczki“. — Ale przychrząchnął w gorliwem potakiwaniu takiej przezorności rycerza.
„Chodźmy!“ — rzecze żwawo.
Ruszą tedy w zaułki i podmurza grodzkie.
Stoi żyd u bramy w szachowej sukni i spiczastym kołpaku; żółtą ma na ramionach chustę, jak prawo każe. Zagadnięty, toczy w palcach koniec siwej brody, krzywi gębę w spojrzeniu: zamyśla ostrożnie, coby odpowiedzieć.
Widzą: źle bardzo! Błyśnie rycerz krótką stalą mizerykordyi żydowi przed piersią. Kupiec zbladł, cofnął brodę, posiniały wraz staremu rozedrgane wargi. Ale krzepi się cofnięty. I zapala w oczach te ognie, które wszystko zapamiętać obiecują i wszystko w porę odemścić, — jak to oni. Poczem wzdął się brzuchem i rzecze hardo:
„Zbroję nabył płatnerz, miecz zasię wykupił poufnik królewski“.
Bardziej zbladł pono teraz i z większem cofnął się przerażeniem rycerz sam: gdzie królewski poufnik w sprawę się wmiesza, zawisa nad nią króla rękawica czerwona.
A żyd tymczasem:
„Wiele pieniędzy wysypał mi na stół pan z zamku. A sfukał mnie gębą i zgromił okiem, że śmiem przyjmować takie zastawy. Miecz rycerza, powiadał, od którego cenniejszy był tylko chyba oręż pana Lancelota samego“. (Już żyd wiedział o czem opowiadano w piekarni, — u nich bo wieści zawsze najprędsze).
„Prawdę ty mi powtarzasz?!..“
„Nie wierz mu, panie, nie wierz wcale!“ — goliard aż wpół obejmuje nowego przyjaciela, chcąc mu oszczędzić alteracyi tak płonnej.
„Ty w siebie tylko wierzysz!“ — odepchnie go rycerz cierpko.
I odwróciwszy się odeń, zapłacze w dłonie nad zaprzepaszczonego miecza ceną u ludzi. (Każdy rzewnie w to wierzy, co mu podchlebia).
A żyd przypomina sobie oto nagle płaszcz i szatę, które mu był za cenę miecza odprzedał. Choć palcami tknąć ich teraz nie śmie, smakuje z daleka dotyki ich miękkie, mlaska językiem na kolory, chwali sobie swój towar niedawny:
„W taki strój kogo chcesz ubierz, kobiety zjedzą go za cukier“.
Szarpnął się teraz pan bardziej pono, niźli żyd przed mizerykordyą w piersi. Że wywyższony podchlebstwem przed chwilą, tem głębiej odczuł zepchnięcie wraz potem urągliwe. Odtrąci od się bazyliszka, cmokającego szeroką wargą.
A żyd pokłony już oto bije i czoła dotyka przed osoby dostojnością. A za odchodzącymi panami zamiata ziemię kołpakiem.
Przez kolumnowe podcienia ulic i kręte zaułki, tu i owdzie sklepione w bramę, wywiodła ich droga pod gołą ścianę kościołka. W tej ciszy, zdala od zgiełku odpustowego, rozłożył lekarz swe zioła w misach na ławie; drugą ławę dla chorych przygotował, wór z narzędziami opodal położył; sam zaś siedział na dywanie pod kościołem w spokojnem oczekiwaniu na niemocnych.
Zrazu minął go rycerz idący z goliardem, nagle powiódł badawczem okiem po tych ziołach, chmurnie ściskał podbródek w dłoni i odezwał się wreszcie:
„Masz li, lekarzu, ziele zapomnienia?“
„Mam tu zioła wszelakie...“
Ciężko podejmował się stary. I nie prędzej mówić dalej raczył, zanim go na ławie chorych nie posadził.
„Mam tu zioła wszelakie“, — rzekł, zasiadając naprzeciw niego, tak, że go kolanami dotykał. — „A czegóż to, panie, zapomnieć wam trzeba?“
„Szczęścia, dobry lekarzu“.
Uważnym zezem dopyta się lekarz reszty. I doczeka się odeń ciężkiego westchnienia. Już wiedział tedy, co mu było trzeba: przytakuje swym myślom brodą siwą. Poczem palec przed się wystawia i rzecze:
„Mam tu zioła wszelakie. Mam i kamienie wielce pomocne, w których ta siła jest, że, na piersiach noszone, powracają nas do cielesnego zdrowia. Alić twoje cierpienie, panie, nie zda mi się cielesne. Bowiem wiedz: trojakie są niedole doczesności naszej, a wszystkie one z grzechu pierworodnego idą. Gdy Adam śmiertelność człeczą z jabłkiem wężowem zjadł, wówczas i ciała choroby wszystkie, i duszy zniemożenia wszelakie zjadł z temże jabłkiem. Stąd troistość nędzy doczesnej. Na śmierć lekarstwo kościół ma. Na ciała słabości zalecili nam leki skuteczne mistrze: Hipokras, Avicenna, pani Trota z Salerno, Hildegarda święta, oraz inne męże uczone i mądre niewiasty. Alić na duszy zaniemożenie, gdy pacierz nie pomaga, każdy lekarstwa w życia ochocie żwawo szukać winien. Tedy-ć rzekę: co nam Adam pod jabłonią przyczynił, tego i chrzest święty z nas nie zdjął, — a mnisze cnoty w tęsknocie za jedną znędznią cię tylko przed resztą. Znędznią i przed życiem nowem samem.“
Odgadując ku czemu zmierzają te dorady, odmachnie się rycerz od nich oburącz.
„Kobiety-ż to przyczyniają nam na ten koniec ów ciała smęt i duszy zaniedbanie w melancholii. One-ż to, dobry lekarzu!“
Pokiwa się przez chwilę lekarz siwobrody.
„Ja, stary, dawnom je sobie omierził. Ale ty innym stać się pragniesz. Uczyń mnie innym, lekarzu! — prosisz się jak wszyscy ci chorzy. Z nimi to ja ziołami paskudzić się muszę. Tobie zaś, panie, — żeś młody, — wyznam: Innymi czyni niejednego za młodu (kobietom tego nie powiadaj!) każda miłość inna. Bowiem wszystkie bujności młodego w życiu zdziaływania (mnichom tego nie powtórz!) z Ewy są jabłka i wężowej w nas ciągle namowy. Pókiś młody!.. Ja zaś, stary, jednakim już pono zostanę — do śmierci... Abyś zasię z próżną garścią ode mnie nie odszedł, odsypię ci w nią szczyptę ziela ukojenia, które sny łagodne daje i otuchę na grzechów odpuszczenie w sercu nieci... Bóg zapłać za datek szczodry... A gdy ci nalewka z ziela mego niejaką ulgę czasami przyniesie, zmów, proszę, nad ranem pacierz do świętego Józefa, który mi jest patronem: — niech będzie łaskaw w niebie dla dobrego lekarza“.
Ledwie odeszli od niego, a rycerz sposępniał coś bardzo. Pod oddech ciężki jakby kamień jaki toczył mu się w piersiach i opadał nagle pod westchnienie głuche.
„Nie tęsknijże, panie, tak strasznie, na Boga!“
„Od was to mam“, — mruknie tęskliwiec ponury.
Ale goliard, który pilnie baczył na jego zachowanie się przed żydem i lekarzem, odzyskał było tymczasem utraconą pewność klerka. Pociąga znów wisiory kaptura.
„Bywa, — rzecze, — przytrafia się, że Muzy wielbione w latach żaka pozostawiają komu na lata jego dojrzałe już tylko ten upór w tęskliwości miłosnej, do której dowiesza potem wszystkie swe porywy zacniejsze i dążenia w życiu. A że, tak poczęte, zawodzą zawsze, więc... „winne są Muzy“, — parska potem pod starość już swoją. I nas za to gromi. — Nazbyt wiele tego widzi się dzisiaj i słyszy w życiu. — Mdłe mam serce dla tych żałośników. A i lekarz prawdziwie powiadał, że tęskliwiec tylko się znędznia przed życiem. Okpi go, wyszydzi i pognębi każda chytrość zimna. I odepchnie wreszcie precz życie nawet samo“.
„O kim-że ty to mówisz?!“ — aż się w zdziwieniu rycerz na miejscu zatrzymał. — „O mnie czy o sobie to powiadasz? Nie żyjesz-że ty sam, człecze, zarojeniami tylko? Czyż nie wyszydza was goliardów za to powszechność cała?“
„My po zarojenia nasze garścią w życie nie sięgamy. Ani sięgać nie uczymy, — jak to czynią żonglerzy, którzy lubią żyć w zgodzie z powszechnością. Rzecz nasza w duszy twej się kończy, w życie nikogo nie powiedzie sama. Nie pragniemy być wodzami ślepych, jak nie pragnął tego i Paweł nawet sam“.
„Oh!“ — żachnął się rycerz na to wysokie porównanie klerkowej pychy. — „Ale ty, baczę, i w porywy człecze nie wierzysz: od zła ku dobru, od niższego ku wyższemu, — jak o tem żongler pięknie opowiadał w piekarni“.
„Nazbyt już często przoduje w duszach onym porywom pani Wenus“.
„Ty, widzę, i w ten płomień nie wierzysz, jakie nam w sercach zapalają przecie Muzy same?“
Goliard odymał wargi.
„Chłodniejsze mają serca Apollina panie, niźli się to wam laikom powszechnie wydaje. Zasię on sam nie w sercu ma płomię, lecz u czoła.“
„Wolę ja po stokroć gorące słowo żonglerów, które w życie wiedzie!“
„Wierzę-ć panie. Jesteś wszak sam z nich cały: z żonglerów ducha. A wielu dziś takich na świecie“.
Chciał było obruszyć się na to rycerz, ale, spojrzawszy na goliarda, machnął tylko ręką wzgardliwie.
„Bliżsi nam przedsię będą zawsze ci, którzy z nami naszem sercem żyją, — a nie klerki, nie goliardy“.
„Doznaję tego w życiu swem“.
I poszli dalej w milczeniu.
Tęskliwcowi każda, by najdrobniejsza, gorycz chwili a niepewność siebie samego zwraca niechybnie myśli ku kobiecie. Wróciła tedy na niego ta fala tęsknoty i objęła całkiem. Aż go z tego otępienia goliard pociąganiem za płaszcz cucić musiał.
„Panie, panie! — naglił go szeptem, — nie krewny to twój czasami: tamten, po drugiej stronie ulicy! Człek, widzę, zasobny“.
„Chyba nie“, — odrzekł jak ze snu, nie obejrzawszy się nawet uważnie za przechodniem onym.
„Chyba!.. — przedrzeźniał goliard, wielce podrażniony nagle tą niedokładnością — Chyba!.. No, „tak“ czy „nie“: koniec końców?!..
A spojrzawszy na jego twarz markotną, na ten męt roztęsknionego wejrzenia w próżnię, wpadł oto goliard w ostatnią już pasyę:
„Połknij, panie, z miejsca wszystko ziele, jakie ci dał lekarz i przestań już raz myśleć o tej k... z zamku!“
I byłby to słowo życiem bez odwłoki przypłacił, gdyby nie przechodnie na ulicy. Niedźwiedzia zjuszonego głosem ryknie coś przed nim i zamachają łapy, na oślep sięgające po głowę jego. Ale widok ludzi oprzytomnił rycerza, pewnie w tem zastanowieniu, by tajemnic swej pani nie dawać na rozgłosy uliczne. Jednak ten szał gniewu, — że niewyładowany, — odurza go wciąż jeszcze, ochmiela krwi ciągłym napływem do głowy: — aż się pod mur potoczył, niczem pijany, by go z nóg nie powalił ten gniew, w którym zabić nawet człeka nie może. By widokiem swym nie kusił ku temu, ramieniem oczy przed nim przysłania. A druga ręka szuka przecie wciąż jeszcze przed sobą goliardowego gardła. Rozwiera się i zaciska kułak, aż trzeszczą palce.
„Zabiję!.. Drugiego już pono człeka... z tej samej przyczyny“.
„Aha!“ — przytakuje goliard domysłom swoim.
„Za kim powtarzasz i ty, łotrze, tę ohydę?... Kto tobie znów powiadał to o niej?“
„Ty sam, panie, opowiadaniem swem przede mną. A i sumienie twoje w tym niepokoju od pierwszego słowa o niej: „Słyszałeś już co? Mówili ci co ludzie o niej? Nie?!“ — takeś się niepokoił wonczas w zwierzaniu swojem. Już twe sumienie dawno ją osądziło — w zatajeniu przed tęsknotą twoją... Usłyszałeś tedy słowa przyjaźni, — bo tyle tylko wart przyjaciel w życiu, że się człowiek czasem z sumieniem własnem głośno i jawnie rozmówi. Ku temu właśnie drugie przykazanie graalowego szukania...“
Przerwało mu ogromnie smutne zapatrzenie się jego oczu. Opadł kułak pomsty.
„Mądryś jak Marchołt, goliardzie. Umiesz przenikać dusze ludzkie. I wiesz jak każdą zażyć w przekonywaniu“.
Lecz oto znów ten napływ gniewu do głowy:
„Powiadaj, co ludzie o niej mówią!“ — warknie głucho.
Goliard wzruszał ramionami. „W żonglerowych opowieściach lubowała się niegdyś pani, — wie o tem miasto całe“.
„I...?!“
„My, igrce, pań świętych nie przysparzamy kościołowi Bożemu“.
Jak w ciemię uderzony opuścił rycerz głowę, tem najbardziej dociśnięty, że przed samym sobą upokorzon. Wbiły mu się oczy w ziemię:
„Czy nie szatana to aby sacerdotes ambulantes, jak tych wagantów nazywają ludzie?.. Ni te kuglce butlą, kulą i nożem, tak one igrce i mitrą, i koroną, i wiankiem dziewczęcym igrać gotowi, — a i dolą i niedolą człeczą, — a i wszelką treścią dusz ludzkich. Jakże to zwie się ich hasło? Vitam explorare! — Ni to czarowniki warzą z żywej krwi serc człeczych swej igry holocausty — pod gęśli zaklęciem. Niejedna pewnie dusza człecza, — niewieścia, czy męska, — upiwszy się tym abkochtem, wyzbyła się swej woli prawiczej: k.... się stała! Przykłada się każdy chór człowieczeństwa do jakiegoś pożytku dla powszechności, igrce zasię nie przyczyniają się niczem do pomyślności powszechnej: Quod est monstrum! — gromił to słusznie któryś tam z ojców kaznodziejów... Prawdziwie, życia to chyba potwory, wytrącony chór człowieczeństwa!“
Wreszcie rzekł głośno:
„Na śmierć przyszedł może zaśpiewać ten chór wasz ofierze ducha swego“.
Goliard zaniepokoił się. Bo te oczy smutne zapatrzyły się w tej chwili przed się jakoś niesamowicie; zaś twarz, dotychczas w gniewie czerwona, stała się nagle szara jak ten mur.
„Co z tobą, panie?!“
„Nic to! — Nic to!“ — odpycha go od się, jak to zło, by nie następowało na duszę... „Zwidziało mi się już po raz drugi dzisiaj“.
„Co takiego, na Boga?!“
„Czerwona rękawica króla...“
Tu już goliard przeraził się zupełnie tym ponurym zwidem ostatniego prawa na ziemi. I, zakrzątawszy się gorączkowo, odciągał go czemprędzej na rynek, między ludzi; bo w tłumie, powiadał, tracą moc wszelką — nie tylko duch człeczy ale i duchy zaświata: wszelkie zmory, zwidzenia i przeczucia.
Na rynku wreszcie, — rozpraszał mu uwagę jak choremu dziecku, — rychlej niźli w ulic pustce odszukać się da jaki krewny lub powinowaty, za którym wszak oglądamy się wciąż pilnie po mieście.
Oto idzie wraz naprzeciw nich pan bardzo pysznie przystrojony, o tuszy i minie wielce potężnej; mieszek jak wór kolebie mu się u pasa... — Gdybyż to był krewny jaki!
Przytakuje rycerz tym razem. Istotnie familiant to jego bliski, konia mu nawet winien od dawna, ale prosić go o nic nie będzie. „Rycerzem błędnym dawniej był — i osiadł“; — powiada z pogardą dla niego. — „I oto jak utył w dostatkach!“
„Na cóż by nam, panie, przydał się tu chudopachołek jaki?“
„Nie chcę go znać!“
Goliard machnął ręką w zniechęceniu ostatniem:
„Widzę, my w tem mieście pożyczki nie znajdziemy wcale!“
Wydostali się niebawem w ludu zgiełkliwość odpustową i śpiewne obwoływania się kupców. Najwięcej jednak gwaru i ścisku rozbrzęcza się w długim ulu sukiennic.
Tu jakbyś w tęczę wstąpił: mrużą się powieki przed kramów barwistością i weselą oczy. A kupcy z nad ław swoich napędzają chęci:
„Piękne czółka, pasy i ciżmy sprzedaję! — Mieszki, wacki i jałmużnice! — Alcbanty dumne na kobiet piersi!“
Skroś tłumu przepędza baba szkapinę objuczoną i zanosi się wołaniem:
„Świece z wosku płomieniste wiozę. Świece! A każda ci nocą jak ta gwiazda betlejemska zapłonie!“
Zgoła, tumult wrzasków czyni się naokół. A niech ścichną na chwilę te głosy, rozlegają się pomruki czarnych mnichów:
„Chleba! Dla dominikanów chleba!“
I wtórzą temu dzwonki ich torb.
To rojenie się tłumów nie z popłochu, a w bezpiecznem zażywaniu targów, zaciekawiło oczy goliarda. A niech się w tłumie oczy rozciekawią trochę, wraz i zgiełk pragnień w człeku się budzi, niczem w skupnia duszy, oraz ta niecierpliwość chęci, — jak to w ludzkim roju.
Oto wprost na niego idzie dziewka strojna; nuruje w rzece ludu, jak ta rybka w kolorach godowych. Ledwie ją zoczył, już mu powabniejsza w oczy skacze: strojem głowy wabliwym kolebie się nad i falą tłumu, niczem ważka ulotna. Bo niedługo się jej napatrzył, już zdmuchnęła, — darmo szukać w ciżbie.
Pomykają się w pstrem tłumowisku i mniszki pod włosiennicą i kapturem, ni to kupy popiołu ruchome. Drepczą po dwie, po trzy, — szarego stada rozbiegane kurki. Ledwo gdzie za grosik łaskawy pana Boga pochwalą, głuszy je wnet głos kupca z za kramu:
„Atłasy pawiobarwne mam! Jedwabie, szkarłaty i purpury na stroje kobiet pięknych! A która ma skórkę tak rozpieszczoną, że i jedwab sam dla niej za gruby, dla tej mam bisior najpieściwszy, tkany przez robaki Salamandry w czeluściach gór ognistych. Ognia ciału przydaje giezłeczko takie, — wiedzcie!.. Poszukaj sobie każda kogo, ktoć to kupi, a ja sprzedam“.
Z różańcową kostką w palcach przepychały się mniszki czemprędzej w dal, by nie zmylić porządku pacierzy.
Mrowi się wokół lud wszelaki. Nierzadko ujrzysz człeka z liściem palmowym na baranicy i z muszlami na kołpaku, na znak że z Ziemi Świętej idzie. Ci, chociaż żebrem bogobojnym tu się snują, odbiją przecie od się ciekawość ludzką, jak zwierciadła, — na towary kramów, jako na dziwy równie zamorskie.
Wystaje przed kramami i mnich bury z licem jakby w omocie ciszy klasztornej.
„Jałmużny! — zawodzi. — Dla braci franciszkanów jałmużny!“
Nie poskąpią datku i kupce. A brata dziękowanie, chocia skromne, ma w sobie refektarza echo i mniszych odczytywań ton. Więc nad zgiełkiem sukiennic rozlegnie sie gromko, a sennie:
„Niech wam stokroć wynagrodzi Pulcherya, cesarzowa świata, i Melania, — jałmużnictwa patronki!..“
I kołacze dalej chodakami, podzwania skarbonką kwestarza.
„Jałmużny! — Dla braci...“
Aż się ocknie na widok obrazu, który kupiec za chorągiew u swego kramu wywiesił: — pod wachlarzowem drzewem dźwiga etiopus białe kły cukru.
I zapamiętał się mnich nagle, zaroił o Zamorzu:
„Tam ptaki rajskie śpiewają Alleluja srebrnym chórem! Tam cukier z drzew tryska, jak woda z mojżeszowej skały! Snują się tam etiopy czarne, jak ten mag Baltazar. A dziwokształtne bestiae ultramarinae, w podobieństwo tronów wędrujących, kołyszą królów majestaty w przepychach złota i purpury!.. Wszystko tam jest cudowniejsze, dla bliskości Jezusowego grobu. Pójść w oną Ziemię Świętą! rozszerzyć duszę pobożnością, wypełnić ją światem!..“
Baśni żonglera w piekarni nasłuchał się było mnich przypadkiem — i rozkołysał duszę. Towarów po kramach napatrzył się brat — i zatęsknił w światy. Światy zwożą w jukach swoich kupce na odpusty; tęsknoty wagantów nagarniają w dusz cisze kupce i żonglery.
Wabiła tymczasem ku sobie obraźna chorągiew kupca coraz to więcej ciekawego ludu. Ni to mirry i kadzideł zawiewem buchały z kramu wonności korzenne: rogoże i wory otwarte ziały żarkim dechem krain zamorskich. I zwieszał się nad tem okręt zdziałany w kształt maleńki. — Wśród worów stał kupiec, białą chustą cały wraz z głową omotany i wyzierający z tej bieli gębą w brąz. Niemym gestem cudzoziemca wskazywał skupniom wszystkie zasoby towarów swoich: kły cukru po jukach, krupy pieprzu w pęcherzach, oliwki, cynamonu szczapy, imbiry, aleosy, limońje i gwoździki o woni oleistej.
Ale ze wszystkich korzenności najbardziej dla kobiet delectabiles są, wiadomo, rodzynki. Nasypał tedy kupiec garść onych sobie na dłoń i błysnął okiem: któraby ich zakosztować rada.
Wysunęła się naprzód dziewczyna z rozłechtanem uśmieszkami licem, pod wiankiem róż na czepeczku białym. I dziobać mu jęły miedzianą łapę te paluszki ledwie wychylone z rękawu cieśni. Białkami wyiskrzyło się nagle ku niej wejrzenie obcego kupca. Głuchym jak u zwierza pomrukiem chwalił sobie maur dziewczyny urodę.
Lecz jej oczy odkryły oto w tłumie wspaniały płaszcz i strój rycerza, przechodzącego opodal z goliardem. Zdziwiona, z rodzynką niepołkniętą w wargach, zapatrzyła się w strojnego pana z takim zachwytem, że te oczy jej żywe krzyknęły nieomal: „Lancelot chyba sam?!“
Z piekarni wracała dziewczyna, baśni żonglera nasłuchała się tam.
Nagle zatrzepocze się spódnicą szeroką i, w wachlarz rozciągnąwszy ją po bokach, wionie z szelestem za towarzyszą ujrzaną. Dopieroż się nacieszą, naśmieją w pogwarkach, poprawiając sobie wzajem coś koło tych czepeczków i wianków różanych. Niby to sobą tak się radują, a wszystkie śmiechów gamy, te pogwarki i sekrety szeptane sobie na ucho, czynią, bezwiednie może, dla rycerza opodal, — jak to dziewczęta.
Lecz oto poza sobą usłyszą nagle głos donośny:
„Kamienie najszlachetniejsze z za morza wiozę! Skarbce Trebizondy takich nie mają! Piękniejszych nie widziały sułtanki!“
Furkną do kramu jednym zaszumem, jak gdyby tam proso sypano dla takich ptaków.
Stoi za ławą chłop w aksamitach i w srebrzystym zawoju na głowie. Broda jego, o czarności nad aksamity głębszej, błyska opalami wplecionych w nią pereł. Włochate i tłuste dłonie, splecione na brzuchu, obciążają mu pierścienie na wszystkich palcach. — Podejmuje turkusowy naszyjnik z srebrnych nici zmotany i tak prawi do dziewczyn:
„Z smagłej to piersi księżniczki saraceńskiej, zmarłej z tęsknoty do chrześcijańskiego rycerza. Papież zaślubić jej nie pozwolił. Przedam, gdy poprosicie, choć dla mieszczek za pyszne to stroje. Mam za to dla was bursztyny w tych misach. Tu zaś korale z głębi mórz potworom wydarte: w gałach, paciorach i rosochach całych“.
„Gdyby pożyczka już była!..“ — westchnął ktoś nagle w tłumie.
Obejrzały się na goliarda.
„Ba!..“ — odmie się wzgardliwość na usteczkach dziewczyny i frunie, rzekniesz, bańką mydlaną ku górze.
Pogoniły tą bańkę oczy poety, zapatrzyły się w jej tęcze.
„Królom-by zamki dla takiej kobiety budować!“
Kupiec tymczasem, dłoń swą niczem biskup ludziom przed oczy wystawia:
„W onych kamieniach, — rzecze, — mam poniektóre o mocy tak skutecznej, że nie radzę-ć nosić, gdy masz chęci mdłe: wielka moc obciąża serce wątłe... Szafir to, — mówił, dając ludziom na pokaz uklejnocony mały palec swej ręki. — Za morzem przytrafia się, że wraz z rosą z najczystszego nieba szafir spada: stąd za nadzieję w pierścieniach noszony, truciznom wszystkim sporny, od jadu zawiści ochraniacz. — Sardonik zaś ten cielisty, kobiety uległemi mi czyni. Ten ci znów jest Sardes, tajemnic stróż. Na wskazującym palcu Szmaragd mam: najgłębszego blasku nabiera między piersiami kobiety, skąd miłość mężczyzn zbyt pożądliwą zbawiennie chłodzi; a rozpryskuje się sam, gdy kochanek zdradę pełni. — Tu zaś jest, — kończył, postukując uwłoszonym pazurem wielkiego palca, — tu zaś jest krwawnik, kamieni król! Dziś już go ziemia wcale nie wydaje; niegdyś przytrafiał się jako dyament biały; przetrwały tak poniektóre w rzadkości wielkiej“.
Tu już goliard nie wytrzymał dłużej. I, wziąwszy w siebie ton tego kupca, prawił dalej — dziewczynie, do której docisnął się już było tymczasem:
„Inne zasię krwawniki dostąpiły swej barwy królewskiej na piersiach takich jak ty kobiet, kędy się purpurą ich żył zabarwiły chyba? Lub, w płomienistych, jak twoje, włosach noszone, takich pań myślami rozgorzały niegdyś? Lub, nakoniec, zdobiąc takie jak twoje palce, czyniły z onych rąk kobiecych płomieniste rózgi miłowania i zazdrości. W takich rękach i kamień najtwardszy, a przeczysty jak dyament, przekrwawiłby się chyba i rozgorzał na rubin!.. Użala się przecie tą biadą prorok Ezechiel sam: — Dałem manele na ręce twoje, a łańcuch koło szyje twojej i wieniec klejnotny na głowę twoją. I ozdobiłem cię złotem i srebrem, i oblokłem cię w bisior i w szatę wzorzystą i w rozmaite farby...“
A mówiąc to, czynił goliard mimowoli takie ruchy rękoma, jak gdyby w te drogocenności wszystkie przyoblekał ją oto — w wielkiej szczodrobliwości poety.
„Ba..!“ prysło, niby druga bańka mydlana, na wzdętych usteczkach dziewczyny.
Goliard tymczasem, jak gdyby już ją przystroiwszy, ramiona na piersi krzyżował i w tył się nieco odchylał, dla przyjrzenia się uklejnoceniu temu:
„...I stałaś się piękną bardzo wielce, — byłaś doskonała w ozdobności mojej!..“
„Baa..!“ — uderzyła ku górze trzecia bańka mydlana, — nie wzgardliwie przecie tym razem, lecz w smęcie, lecz w żalu...
On zaś przychylał się do jej ucha:
„...A ufając w piękności twojej... wystawiałaś się każdemu mijającemu...: — przepowiada prorok nawet sam! — Takie to z klejnotów wasze szczęście i niedola nasza“.
Niepokój roziskrzył się w wymownych oczach dziewczyny: „Niesamowity człek jakiś!“ Alić druga w bok ją trącała; skrzyżowały ze sobą pytające spojrzenia i — dziewczęta bystre — odgadły wraz wszystko. Jedna za szyję towarzyszę objęła, przychylają do się główki w tych czepeczkach ukwieconych, proszą przymilnem wyciąganiem szyi... by wędrowny poeta prawił im dalej — o krwawniku, o rubinie!
Ale kupiec tymczasem, skończywszy swoje, zachęcał pośpiesznie do targów.
Na czerwonych twarzach żonek mieszczańskich wyszkliły się rumieńce próżności, a w oczach aż łzawie rozbłysła chciwość. Każda zdała się sobie duchem aż nazbyt krzepka, byle tylko to złoto, to srebro, te drogocenności klejnotów — mieć, a mieć!..
Goliard inaczej rozumiał — za dziewczęta — klejnotowe szczęście kobiet, nie wiedząc już nawet, że głośno wypowiada te odczucia swe za nie:
„Byle tylko to łaskotanie czarodziejskich mocy życia na młodem i prężnem ciele czuć!.. A w te skry i ognie klejnotów na nieosłonionych powabach strojna, stanąć w nagości jawnej przed króla samego obliczem: jak ta Sara niepłodna przed Abimelechem, jak Bethsabee przed Dawidem!..“
Pierwszym odruchem trwożnego instynktu cofnęły się o krok dziewczęta. Lecz zaokrągliły im się oto oczy, oddech stał się krótki i rozchylał im usta na te dziwy... jak to wędrowny poeta prawi im snadź dalej — o krwawniku, o rubinie!..
A goliardowi zdało się, że to dwa krzewy różane w powojowym splocie wychylają ku niemu swe rozkwiecone główki. Tak róże pod rosy owiewem piękniejsze się stają, jakby w zadumaniu swej krasy — nad własnych woni i barw dostałością.
Nad tem bodaj zadumały się w tej chwili dziewczęta.
Prawdę powiadał poeta! Ileż to razy, przynosząc z grodu tylu oczu ludzkich zachwyty, roiły nad tem, by księcia lub króla zachwytem owładnąć: miłość, skarby i dzierżstwo razem wziąć, — jak tamte panie z Pisma. Lub bodaj co dzień w tryumfach je zdobywać, — jak pani Aspazia, jak pani Tais, o których prawią opowieści mówione.
Świata i życia wielkie obietnice wabią ze wszystkich kramów na odpuście. Użycia tęsknice nagarniają w dusz cisze kupce i poety.
Mieszczanie tymczasem chmurzyli się u kramów, spozierając z pode łba na uklejnocone pazury obcego człeka, czy tu aby duszy swej w niebezpieczeństwo nie wiodą. Aliści już ich sidłały żony, uwisając u ramion i trzosów. Wszczynały się tedy targi. A choć się rzecz przez mężczyzn w powadze czyniła, chichotały kobiety, — nie radością przecie, nie życia ochoczością nawet, lecz chciwości samej podłechtaniem.
Gdy w te szwargoty targów u kramu uderzy nagle bas organowy:
„Chle — ba!.. Dla dominikanów chleba!..“
Daremnie klekotał naprzykrzony dzwonek torby, daremnie mnich czekał, żebrał i Pana Boga chwalił. Wreszcie, zgorszony ludzi skąpstwem, łokciami przepchał się do kramu. Przyjrzawszy się bacznie kupcowi, gorszy się jeszcze bardziej i ramieniem a palcem sprężonym, ni to włócznią, wprost w jego oczy mierzy:
„A rańtuch twój żółty z ramion — gdzie?!.. Myślisz, nie poznająć ludzie, coś za jeden, po grzechów twoich smrodzie, Lewito?!.. Włochatemi łapami w klejnotach czarować tu przyszedłeś chrześcijan jak ropuchami?!..“
Zadarł mnich głowę do góry, poziomo wystawia się ta jego broda miedziana u szyi:
„Cieszcie się djabłowie, którzy nad tym kramem unosicie się chmarą! Babilonia się czyni. Nie nakarmiliście djabły grzechu kobiecego miodem i patoką wszystką, nie nasyciliście żarłoczności jego wszeteczeństwem i brzydliwością ziemi, owo kamienie klejnotne łykać mu dajecie, aby się zatwardziły serca kobiet, a razem serca mężów i miłośników ich... Huu! jak się cieszą djabły, jak pląsają kołem, zczepiwszy się ogonami!..“
„Nie baczę nawet, nad czyją to głową najraźniej wyskakują,“ — mówił wodząc surowem okiem po ludziach i zatrzymując mimowoli spojrzenie na onej dziewczynie z wiankiem róż u czepca. — „Nie baczę, nad czyją to głową... (powtarzały mu się słowa, zmylone jej urodą)... Nie baczę wcale! Ale temu może na dzisiejszą jeszcze noc śmierć się tym znakiem wróży. Nie mam zmiłowania! Niech idzie, niech idzie na sąd ostateczny ze szkaradą skąpstwa swego na ziemi i tym najczarniejszym grzechem Babilonii, którym i djabeł niejeden paskudzić się nie raczy... A owoż to! owoż wam kobiety za poły mnie teraz targać i szczypać w ramiona: jaki grzech to? jakie jego nazwanie? Wam i do skruchy przez ciekawość! Wam i do nieba przez nią droga! Wam i lęk piekła jeszcze ciekawością z oczu płacze! Nie powiem. Nie nazwę. Abym onych nad waszemi głowami nie ucieszył zanadto. Odstąpcież! — Satis, skończyłem, amen.... Chle — ba! — dla dominikanów chleba!“
Śćmiły się kobietom rozblaski cudownych kamieni: nazbyt gburnie zgasił im je mnich. A i królewskie w rojeniach nałożnice, księżne panie dumne w klejnotów tęczy, stały oto za służki skomliwe, głaszczące z lękiem rękawy zagniewanego mnicha.
Opodal tymczasem innym niepokojem zaroiły się tłumy: za chłopcem kościelnym wstępował oto w sukiennice śmierci obwoływacz. Kroczył wolno, posuwał się ni to słup czarny, a z pod czarnej larwy, rozciętej przed licem w ramiona krzyża, obwieszczał swe codzienne wieści krucze. Pobrzękiwał przed nim raz po raz cichy dzwonek śmierci. Szła ta zmora w najgęstsze ciżby ludzkie tym niesamowitym spokojem kroku, który i mury chyba przeniknie.
I obwołuje się głucho:
„Ja Radocha, grzesznica, ludziom nazbyt miła, zmarłam tej nocy w przepychu i bogactwie sprośnem, w całego dobytku kościołowi darowaniu, a w grzechów nieodpokutowanych żalu. Wymódlcie duszę z czyścowej udręki, wyzwólcie jałmużną! O grosz żebrzę, o pacierz proszę!“
Podstawiał chłopiec swą torbę jałmużniczą, uderzał w dzwonek i wiódł dalej śmierci obwoływacza. Z ciszy, jaką zostawiali za sobą, zrywało się za nimi gromadne szeptanie pacierza jak wiatru zaszumienie.
Oto tuż u kramu klejnotów jęknie po raz wtóry z za kiru śmierci:
„...Wymódlcie duszę z czyścowej udręki, wyzwólcie jałmużną!“
Ale dominikanin uprzedził kościelnego chłopca i, swoją tu torbę podsunąwszy czemprędzej, w nią zgarnął datki pobożne.
Bo z rąk kobiet u kramu opadały teraz same zakupione naszyjniki, pierścienień manele i, kamieńmi zdobne, opaski biodrowe. Za tę żon jałmużnę, nazbyt już szczodrą dla duszy w czyścu tak lichej, a rzuconą nadomiar nie do właściwej torby, otrzymałby mnich niejeden przydatek mężowskiego kułaka, — gdyby nie nagłe zatrzepotanie się tamtej dziewczyny z wiankiem róż na czepcu.
„Ja nie chcę tej nocy umierać!“ — wybuchnie przeraźliwym płaczem.
Już nie modre źrenice, a białka same przelewają się w jej oczach. Za chwilę coś tężyć jej piersi poczyna, a zło jakieś miąć i wykrzywiać twarz we łzach i pocie całą. Zdarł się czepiec z wiankiem róż, dziko wywichrzył się z pod niego włos hebanowy. A ręce tak się miotać i siepać na wsze strony jęły, że pękają oto wpodłuż wąskie rękawy, obnażając całą cielistość ramion.
Nagle oprzytomnieje zaszlochem, rzewnym jak przy matce. I rzuci się mnichowi do nóg:
„Djabłów przepędź, ojcze kaznodziejo!.. Przepędź szatanów z nad głowy!“
Piskiem trwogi okrzykną się mieszczki u kramu i rozpierzchną się, rozfruną na wsze strony, niczem gdy jastrząb na stado zlata.
„Ja chcę żyć!“ — łka dziewczyna płaczem, który i śmierć samą wzruszyćby zdołał. — „Żyć!...“
Tkliwemi rączkami zatula bosą w łapciu stopę mnicha. — „Żyć!...“
Sięgnął mnich do swej kieszeni przepaścistej po dzwonek świętego Antoniego na złych duchów przepłaszanie i odzwania długo, na wsze strony powałę sukiennic.
Poczem dźwignie dziewczynę z nad swej stopy, uspokoi, życie i szczęście przyobieca. Czepeczek każe podjąć z wianuszkiem. I powlecze ją za sobą, bardziej teraz miedzianą brodą podzwaniając, niźli torbą kwestarza.
„Bodajeś!“ — sklął go w myślach niejeden, z przyczyny onych ramion dziewki, osobliwie gładkich.
Szybko iszczą się zazwyczaj marzenia kobiet pięknych. Oto klejnotami z torby mnich ją pewnie przystroi za sułtankę. Od stóp do głowy przyozdobi dla się jej ciało, jak ten Abimelech Sarę niepłodną.
Przysposobił jej duszę ku temu poeta.
Goliard zdał się jak ta kokosz, gdy jej kania pisklę z pod skrzydła nieomal porwie. Wówczas kura łeb jakoś bokiem przechyla, jednem okiem wyzierając ku górze, — żałosna bardzo w tej desperacyi swojej z ciekawością razem.
A rycerz natrząsa się oto nad nim pełnem pogardy kiwaniem głowy. W roztargnieniu chwili nie pojmował goliard, co właściwie wyrzucają mu tak ponuro. A przypominając ledwie przez pół wszystko, co przedtem było, domyśla się, że to pewnie napomnienie za opieszałość w przedsięwzięciach wyższych. I surowe wezwanie do graalowego szukania.
„Już idę!“
Zawijał się szczelnie w płaszcz.
Lecz oto w sukiennicach mieszają się znów tłumy i cichną zgiełki: — zdala słyszeć się dają kołatki trędowatych.
Kupą ciągnie ćma zarazy. Grzechocze kołatkami, jak trzeba, postukuje w swe misy cynowe i wlecze się w pełganiach kalekich. Jeden oto śród nich, żwawszego snadź ducha, podrywa się na kostyrach swoich, skacze jak ta żaba, trzepocze pstremi łachmanami. I do kobiet się wyszczerza. Takie to życie mocne w niejednym człeku.
Rzucał im, kto dobry, jaki ochłap na drogę: — niech podejmą, gdy się zwloką, — a sam umykał czemprędzej przed srogim ich fetorem i widoku obrzydliwością.
Opustoszały sukiennice.
Na miejscu pozostał rycerz tylko. Uczynił to z nawyku godności, spornej popłochom gromady. — Z odrazą jednak spoglądał na te karki ku ziemi dogięte, na łby owrzodzone i zaszłe szpetniejszą jeszcze bielą zagojeń. A od pysznego płaszcza rycerza wionęły w one łby jakoweś mętne wyobrażenia rozkoszy: odgadywały one półzwierze, że tak się panowie przyoblekają do kobiet. I zagziła się do życia płochości ponura czereda potępionych, chwytając się pazurami płaszcza zalotnika. Rzekłbyś, ta szatanów chmara, zażegnywana przez dominikanina, opadła oto na ziemię, rzuca się na swój żer grzechu, obtańcowuje go kołem wyjców.
Wyrwał jednemu z nich kij z pod pachy, oczyścił miejsce przed sobą, rozszerzył koło tych djabłów. A oni otaczają go zdala, jak te szakale. Na niejednym czubie płonie mycka czerwona, a z rozognionej rany pyska szczerzą się zębiska żółte chichotem urągliwym. Wyciągają ku niemu kostyry swoje ni to widły piekieł.
Przypomniał słowa dominikanina z przed kramu: komu to, dziś może jeszcze, śmierć się tym znakiem wróży?
I w otrząsie nagłym przysłonił oburącz twarz przed trzecim już dziś zwidem czerwonej rękawicy króla...
Wśród trędowatych zakotłowało się tymczasem. Co raźniejszy wyskakiwał z gromady na drągach swoich. — „Brat!.. Braciszek!“ dało się słyszeć z gęby niejednej, której zaraza mowy jeszcze nie odjęła.
Wstąpił brat franciszkanin między te kaleki i rozstawi nad nimi skrzydła habitu.
„Srodze was pan Bóg pokarał za grzechy wasze, bracia trądem zdjęci.“
A oni nuże łasić mu się pod ramiona i skomleć za jałmużną litościwego dotknięcia, a bardziej jeszcze za onym kęsem miłosierdzia, jaki jest w dobrem słowie człeczem.
Więc rzecze im:
„Baczcież mili, jakżeście to wy stokrotnie szczęśliwsi od Hioba starozakonnego, który zapalczywości gniewu pańskiego lamentem się jeno obwoływał z barłogu beznadziei żydowskiej. Dla was że to, chrześcijany! Bóg syna swego na mękę dał, więc i na wasze, pomnijcie! uleczenie: aby się szczęśliwość jak morze rozlała, gdy się pokuta dopełni.“
Dźwigać się jęły ku górze te karki doziemne. I ta pełgaczy chmara, niczem szarańcza za żerem nieustannie podrywna, sprężać poczyna szyje ku wejrzeniu górnemu, by chociaż raz oderwać oczy od ochłapów na śmietniskach.
Takie jest dobrego słowa miłosierdzie.
I garną się z wdzięcznością pod ramiona braciszka, tulą się do habitu jego. Dotyka brat dłonią białą te pełne wrzodów i jam oblicza.
„W obrzydłości pogrążeni, wskrześniecie z uśmiechem młodzieńców, a między chóry anielskie powiodą was za ręce najpiękniejsze panie!..“
Zatliwszy tak rojeń płomyki po duszach jak piekło ciemnych, aby płomień wiary w nich rozgorzał, przysłoni brat twarz swoją. I wymadla w dłonie on żal przed Przenajświętszą Panną na niepohamowanie gniewu Pańskiego, który smutkiem, nędzą, cierpieniem i wielkiemi szkody ciała kara wciąż i wciąż!..
Udzielił się jakby ten smęt i rycerzowi stojącemu opodal. Owiał duszę tak mocno, że zdmuchnął mu w myślach nawet grozę miecza zawisłego nad nim. I oto zadumał się, już nie nad swoją, lecz nad człeczą dolą.
Napatrzył się w sukiennicach doznań pospólstwa i rozważa, że wszystko to razem byłoby jeno gnuśnemi targi i przetargi mieszczan, gdyby przypadek nie wwiódł między tłumy — ot, jakiegoś tam gładkiego lica pod róż wiankiem i wesołych oczu młodości dziewczęcej. I przybyło rojeniu się tu ludzkiemu gdyby skrzydeł lekkości, na których zakolebała się ludziom jakby ochota sama i radość życia serdeczna! Motyl jasnobarwny, rzekniesz, — Psychy wysłannik, powiadają goliardy, — zatrzepotał tu nad gnuśnemi głowami. I spalił się ćmą u pokusy pierwszego kramu... A z doli człeczych wyjrzały, jak te ohydne maszkary smutku: — grzechów lęki, djabły, kar doczesnych pogrozy, trądy i śmierć sama.
Oto, wychyliwszy się z za węgła, następuje wprost na niego ten ruchomy słup kiru. I kracze swoje z pod krzyżowej larwy:
„...Wymódlcie duszę z czyścowej udręki, wyzwólcie jałmużną.“
Łokciem i kułakiem odepchnie rycerz od się śmierć, nałażącą nań tak niecierpliwie:
„Jest dosyć dziadów pod kościoła progiem, by omadlały grzechy nasze młode! Dosyć djabłów cupi na kościoła zrębach, by straszyły sumienia stare! Takiego dziada i djabła takiego za cały kościół w piersiach mieć — kobiet to rzecz... Więc ci pacierza nie dam, — jałmużną raczę.“
I stargnął z ramion płaszcz swój drogocenny, mnie go w gniewnych rękach.
„Bacz, dajęć tę jałmużnę za dusze wszystkich grzesznic, ludziom nazbyt miłych, — za to przydawanie życiu skrzydeł lekkości! — za ich wojnę z świata smętem!“
Chciwie chwyta śmierć w szpony swoje bodaj płaszcz jego tymczasem.
Daremnie pan szczodry płaszcza zbył, daremnie grzechem myśli grzechy cudzych czynów salwował, daremnie życie człecze przed grzechem, djabłem, trądem i śmiercią sobą rycersko zastawiał, — własne serce tylko dolą człeczą obciążył.
Jak opodal ten rycerz błędny drugi, szukający już tylko w sercu swojem Graala: — jak brat franciszkanin śród trędowatych.
W zadumie nad dolą człeczą owiało ich obu onym czyścem ducha: acedią, która jak dymami kadzideł pogrzebnych i kirem żałoby przysłania nam świat cały. —
Huczą ulice wciąż. Zewsząd rozgiełk się niesie, jakby całe to miasto żyło jeno targiem nieustającym. Gromadami szpaków obwołują kupcy, wciąż jedno, kołem. A gdy się w tych pokrzykach zwadzą, naszczekują na się, jak te psy z za kramów. Krzyczą lekarze z pod kościołów o ziół swoich mocy skutecznej; krzyczą cyruliki z pod swego znaku nogi obciętej, zachwalają swe cęgi i noże; krzyczą klasztory prośbami kwestarzy; krzyczy kościół obwoływaczami śmierci, lub głosem zakrystjanów w świąt następnych obwieszczaniu.
Niczem na bitwie skłębiają się ludzkie tłumowiska: „Pojrzyjcie!“ a „Kupujcie!“ — pod to hasło: „Pieniądze!“ które rzuca raz po raz mieniacz z nad ławy swojej. Zasię pod gołą ścianę kościółka znoszą, rzekniesz, rannych bitwy onej: tam pod ręką lekarza ten krzyk: „Ratunku!“ bełkoce w ślinie i łzach ludzkich. Gdy opodal szumią pstroczny szmatek niewieścich, wlokąc za sobą niejednych piersi zadławiony spazm: „Miłowania!..“ A śród zamętów tej bitwy dnia powszedniego snuje się czarny obwoływacz śmierci z ostatnim krzykiem powalonych na zawsze: „Pa-cie-rza!..“
Tak to w mieście! Temu uczty przesyte i rzyganie w nadmiarach, temu śmierć pod jego progiem głodowa; temu śmiechy, radość i nadzieja, temu klątwy, rozpacz i głową o mur bicie; temu rozkosz w całowaniach pod ciche pieszczoty kochanki, temu ostatniego pacierza szeptanie pod wiatyku cichy dzwonek; — a wszystkim zarówno jeden lęk a groza przed oną skoczką kościaną, która każdego z kolei poprosi w swój taniec śmierci.
Ozwały się dzwony kościoła i rozpylają jakgdyby popioły w przedwieczornej pory smęt:
„Nie karz nas, Panie, wedle win naszych, lecz wedle wielkiego miłosierdzia Twego!“
Nad ulic gwary i dzwony kościoła uderzą nagle mosiężne łoskoty — pospólstwu na baczenie.
Słowo się wieścić ma!
Jak w kotły biją łomoty tonów i biegną hen, w powietrzne dale; tam ,gonionego‘ w pędzie grają: — lecą wici skrzydlate...
Wraca echo powietrznych jeźdźców rysią: muzyka drży w ten cwał, tupotem surmy huczy z gardzieli trąb, — aż tych rytmów wysokim zakrzykiem nie rozhejnali się pobudki zew: — „Woła król!.. woła król!.. woła król!..“
Na kościoła progach stał — sam za chorągiew na wietrze łopotliwą — chłop w czerwieniach szerokich, z kitą u kraśnej czapy. Uchorągwioną trąbkę odejmuje od gęby jeszcze wzdętej i rozstawia przed swe oczy pismo.
Ścichły dzwony na kościele. Ciągną zewsząd zszeptane mrowia. A herolda głos donośny uderza królewskiem słowem na rynek cały, dudni pod stropem sukiennic: —
„Wiadomo czynimy!..
I zważyć nadewszystko każdemu rozkazujemy, że kto z dzielnych wierności sobie nie dochowa, zacną chwałę u ludzi w pogardę odmieni i odwróci się odeń najcierpliwsza Łaska Boża.
Słuchajcie!.. Setnik Naszej straży grodzkiej, w służbie Nam i grodowi dzielnie wierny, samemu sobie zdrajca nędzny, wdarłszy się nocą na Nasz zamek królewski, dziewicy Naszej dwornej rapt zadał, a dla onej sromoty zatajenia, rycerza Naszego komornego w zwadzie mieczem na zamku przybił. Zwiększa gniewu i kary miarę pohańbiona oręża dostojność. Nakazujemy tedy: gdziekolwiek on zbrodzień będzie pojman, miecz nad nim złamać, zbroję i przyodziewek zedrzeć i w nagości stworzenia mistrzowi oddać. A ma być tak: — w pręgierzu na rynku przez ludzi pohańbion, na kole łaman, po rąk odjęciu końmi na pal wwłóczon, spalony ma być za żywa na zwykłem miejscu kaźni.
Niech Bóg ma w swojej pieczy cnotliwych mieszkańców dobrego grodu Naszego. Amen.“ —
Na wtórne Amen skołysały się tłumy w westchnieniach.
Wówczas herold przybił do muru kościoła pismo z pieczęcią uwisłą i przytwierdził nad niem czerwoną rękawicę króla.
Pośrodku opustoszałych sukiennic zwalił się tymczasem ktoś na klęczki. „Odpuść nam winy nasze!“ — jękło w nim wraz z tym przypadem do ziemi. Ciemię wygolone, szyja po bary widna i biały sznur w trzy węzły oznaczały brata franciszkanina. Trędowaci, spłoszeni trąby łoskotem, zbili się w okół niego w stado owiec.
Tuż za nimi, jakby w ziemię z przerażenia wrosły, stał rycerz sam.
Gdy nad głową jego przelatywało pobudką zawołanie królewskie, otrząsł z siebie natychmiast brzemię melancholii; sprężył się w sobie, samych mięśni nagłem ubojowieniem, gotów wraz do porwania się na schwał — dla grodu i króla. Lecz gdy słowa herolda rozlegać się potem jęły, jakby błyskawica i grom razem rozdarły nad nim czeluście przerażeń. I oślepiły, zagłuszyły człeka odrętwieniem hańby.
„Tę zelżywość nikczemną o jakowejś tam dworce djabeł chyba spłodził, by króla łoże przed ludźmi osłonić! Za rapt dziewczynie zadany karze prawo zamknięciem w chlewie i karmieniem z wieprzami: — oto między jakie sromotniki domieszano mnie! Już mnie tam na rynku wystawiono pod pręgierz, zanim zbiry pochwycić zdołały.“
„Dają tam miłość nawet moją na tak żałosne pośmiewisko śród towarzyszy samych! Któż bo z rycerzy w pannie się kocha?! Ku czemu tu duszę przyłożyć? i o co? Gburów to najbardziej nieoświeconych afekty, mieszczan i żydów rzecz, łasić się na mdłe miody dziewictwa. Najżałośniejszy tylko z rycerzy, który żadnej mężatce spodobać się nie potrafił, przyłasza się na ten koniec do panien. Kiedyż to żongler jaki romans o pannie opowiadał? lub opiewał ją trubadur jaki?... Więc i miecz mój nawet ośmieszyli, — że się w onej zwadzie na zamku podjął — o pannę, powiadają!“
„Ale mojej prawdzie język i przed kaźnią już pono wydarto, bo wszak sama Pani to była, w osobie własnej! Więc tylko wasza łeż o tej dworce głosić się będzie, kabał dworskich stroiciele! Hańbę i pośmiewisko zgotowaliście mi i przed pręgierzem samym! Zasię mnie milczenie już pono pozostaje tylko — i pod mistrza łapą na kole.“
Na myśl o niem zimny pot wystąpił mu na czoło, za ciernie tej męki największej, — bo zawczas wyobrażanej. Przeżywał tedy marzyciel kaźń swoją w najokrutniejszych dla się barwach szczegółów wszystkich. I to jest darem Muz. Poetą najokrutniejszych dla się bolesności staje się człek w godzinę ponurych przewidywań.
Więc choć wolny jeszcze, i tu w sukiennicach opodal mnicha stojący, już czuł się w łapach mistrza na zwykłem miejscu kaźni, — już kolec pala wbija mu się od tyłu w trzewia...
„Pacierze mów!“ — krzyknie przed nim jakowyś szept żarliwy.
Mnich, klęczący opodal, wymachuje ku niemu w pośpiechu gwałtownym, ni ten człek z lądu, który, deskę tonącemu rzuciwszy, nawołuje znakami do chwytania się za nią. Alić topielcowa wręcz groza w tamtych oczach udzieliła się wejrzeniem i zakonnikowi. Ukrył twarz w dłoniach:
„Jakże ty będziesz mógł, bracie mistrzu, to biedne ciało człecze, przez Pana Boga stworzone...?? O, nie mogę pomyśleć!.. Oo! zmiłowania, łaski dla brata zbrodniarza!..“
A ta groza wejrzenia pociągała jakby niesamowicie jego oczy, bo raz po raz wyzierał z pod dłoni, na tem większe za każdym razem otrząsy. Nagle zerwie się z kolan, pochwyci obie ręce rycerza i do piersi je sobie przyciska: z piersi w pierś człeczą powiedzieć coś pragnie.
I spłonął brat temi słowy:
„Nie mocen jestem wziąć na się twej męki na zwykłem miejscu kaźni, — ale duszę twą piekłu wydrzeć mogę, by bodaj w czyscu nie traciła nadziei... Gdy ci czasu na pokutę nie dano, gdy dla twej duszy już tylko piekieł beznadzieja, — przerzuć, bracie zbrodniu, grzech twój śmiertelny na moje barki zakonnika, w żarliwość moich pacierzy! w moje serce mnisze!..“
Węgiel rozżarzony chyba podał mu w usta rycerz w gwałtownym pocałunku warg swoich.
Bo żar jakowyś warem krwi rycerskiej rozlewać się wraz począł mnichowi po żyłach.
Więc imał się czemprędzej pacierzy.
Ludzie z rynku nagarnęli się było tymczasem do sukiennic; wśród nich wielu panów, coś groźnie pomrukujących na króla. Z korzennego kramu wyskoczą nagle dwaj rycerze z białą chustą maura jak z żaglem w rękach. I w jednej chwili ta chusta znalazła się na skazanym, zatulając i głowę jego. Postacią maura uprowadzają go ze sobą ci ratownicy. Familia to snadź była, bo, świadcząc mu tę pomoc w ostatnim docisku losu, czyni to jednak z urągowiskiem, — jak to w rodzinie.
„Panny mu się zachciało!.. Ojcowiznę całą przepaskudził na te Muzy i żonglery, na włóczęgi tęskliwe, na błędne rycerstwo i graalowe szukanie... Wszystkich królów ziemie na to zjeździł, by się złakomić nakoniec na fartuszek i wianuszek grodzki... Panny! — (już i kułak niejednego familianta wbija mu tę wymówkę pod żebro). — Żenić może się chciałeś? sameś poszedł sobie za swata nocą do jej alkierza? Miodu w woszczynie jeszcze rozmazistej, a i z pszczołami do pyska, — zachciało się niedźwiedziowi!.. A teraz tylko srom i hańba familii całej... Ruszaj, ruszajże się prędzej, by cię ni gród, ni ziemia więcej nie oglądały!“
Z twardym zaciskiem szczęk i bledszy od tej chusty ratowniczej stąpał rycerz pod wymówkami familii. Nie wyda tajemnicy swej pani. —
Mnich tem żarliwiej się modlił, że on nagły war w żyłach jął mu zapalać i w duszy dziwne obrazy, a mącić niemi pacierze. Na słowach „odpuść nam...“ zatrzymały mu się myśli i rozłożyły ramiona przed kramami:
„Odpustową to wszak porą wabią z kramów i po piekarniach wszystkie ponęty świeckie?!.. Prawdziwie mówię, Boże, nie wódź! nie wódź! nie wódź nas na pokuszenie przez kupce i żonglery!..“
Niebawem tłum kobiet zebrał się nad nim i zachwycił cudownym darem łez u brata. Nie dały mu spokoju niewiasty: podjęły z kolan i nuże głaskać po rękawach, by z onego daru przemówił do nich. Daremnie się mnich wypraszał, lichotą słowa franciszkańskiego zasłaniał, do wymowniejszych dominikanów odsyłał; przemogły, jak zazwyczaj, kobiet upór i ciekawość. I zniewoliły brata.
Podjął powieki ciężkie, wyjrzał ku nim jakby z omotu ciszy klasztornej. A te oczy smutkiem nasiąkłe, ta bezradność młoda w wejrzeniu tej twarzy na gołej szyi franciszkanina, — któremu i ta szyja owo sama wyciągała się jakby z cisz wszystkich ku życiu, — ten smęt, ta żałość, te ciężkie od rojeń rzęsy dziwnym wyrzutem spoglądały na kobiety. Aż się markotnie uczyniło im wszystkim. A on kiwa nad niemi głową, wymawia im coś z serca, natrząsa się nad niemi gorzkością milczenia swego. Wreszcie dobył z piersi wyrzut takiego żalu, że się pod tym głosem samym otrząsła niejedna kobieta, zatulając mocniej w swą chustę.
„A stworzył was przecie Pan Bóg ku uzacnieniu miłością rodzaju ludzkiego!.. Ku temu łaską Bożą stworzone, czemżeście się stały rodzajowi ludzkiemu?!...“
Westchną chórem sapliwym.
A po długiej znów ciszy, postrzegając, że franciszkanin niewymowny nic już im dzisiaj więcej nie powie, westchną tem głębiej na amen. Najmłodsza zasię z nich, jeszcze dziecko prawie, już widzieć poczyna w myślach męki rycerza na kole; a bladość zgoła niedobra, na wargach sina, mdliła wątłe siły dziewczęce. I wybuchła nagle płaczem dziewczyna taka. Za nią inne. A i starsze kobiety poderwały nagle fartuchy do oczu.
Spłynął dar łez z pokutnego brata na wszystkie kobiety. Proszą, by je wiódł przodem w kościoła progi, kędy wzywał dzwon.
Za tym zapłakanym korowodem ruszyły chmarą sukiennice całe.
Po obwieszczeniu królewskiego wyroku coraz to bardziej ponure tchnienie krążyć jęło po mieście w powolnem przycichaniu targów. Kupować nikt nie chciał towarów; bajaniom kupców wszyscy nagle wierzyć przestali: najbardziej pstre kramy już nie pociągały. Pustkami stanęły sukiennice. Wraz z ciężkiemi dymami przedwieczerza osmętnica zasnuwała domy; ludzie przed bramami dziwne opowiadali sobie rzeczy, — jak to z wieczora. Niedobra rzecz wróży się miastu, które dzielnego strażnika i obrońcę swego hańbić ma na rynku. Bardzo rzecz się wróży niedobra! Rzekniesz, na odpust dzisiejszy przyszedł ze świata arcysędziwiec on siwobrody, złych wróżb roznosiciel, a klęsk tajemniczy zwiastun: Kartafilus sam, — żyd wieczny tułacz. Trafiali się i tacy w zaszeptanych gromadach, którzy już go spotykali po zaułkach.
Wszelaki bo naród z za murów ściągnął na odpust dzisiejszy.
Który zaś z grodzian, natury pogodniejszej, i smoka nadzieją zwalczał, ten powiadał, że nie wiadomo, na co się wyrok królewski obróci, że na gniew króla jest gniew inny, rycerski, — trzymają ze sobą pany. A obcych rycerzy, których nikt nie zna, pełno dziś w mieście.
Tu się namieszały gawędy, pewnie z piekarni rodem, i poszły słuchem między ludzi ciemnych, którzy nigdy romansu nie słyszeli w życiu. Nie każda bo z kobiet i powieść nawet zrozumie, choć wszystkie o niej gęsto rozprawiać zwykłe. Tedy jedne opowiedziały coś drugim, inne coś do tego zmyśliły, tamte znów zaniepokoiły się bardzo, bowiem rzecz całą usłyszały o zmroku, w ciemnym gdzieś kącie izby... I tak oto zrodziła się plotka: że na odpuście dzisiejszym bawią, nikomu nie znani, — Lancelot najwaleczniejszy i Parsifal sam!..
„Coś tu dziś będzie... Coś się w mieście stanie...“ — szeptano do się na rogach ulic.
Zamożnością ustatecznieni mieszczanie, wiadomo, nigdy niczemu nie wierzą, — osobliwie, by coś jutro miało być inaczej, niż było wczoraj. Ich gniewały tylko gawędy gołoty wszelkiej. A nadewszystko to ich tłoczenie się teraz oto za mnichem i nawoływanie do się miasta całego. Więc po długich odymaniach się, ledwie na zamknięcie pochodu, przyłączyć się raczyli do procesyi, wszczętej bez księży i chorągwi, a nadewszystko tak bez ładu i poszanowania miejskich godności. —
Oto w szerokich swych strojach, pobożnie, pod czarnemi rańtuchy stąpają matrony. Rozchwiane kaczym krokiem powagi, prawią między sobą o wyroku królewskim, kokoszą się cnotą i rezonem, temu osobliwie rade, że przysmalać mistrz będzie djabelskiego syna, jak tę kiełbasę na patyku!
Za matronami postępują młode niewiasty: odświętnie, w jupkach baniastych i tak suto pod piersią wypiętych, że się każda jak brzemienna zdała. Te, paluszki, ledwie wychylone z rękawów ciasnych, splatając na onej fałdzie szaty, kroczą sztywno, układnie i zszeptują się między sobą o skazanym rycerzu w smęcie i wzgardliwości zarazem:
„I patrzcież: gdzie się przypytał!.. Za jabłka świeże w grodzie jaki orzech suchy na zamku wolał!.. Wiadomo, jadu pełne są te stare skorupy cnoty. Powiadała, że panną chce zostać! — dla nieświętości stanu małżeńskiego, mówiła! — A przecie aż dwóch przyłasiła ku sobie! — aby się tam zabijali pod jej progiem... Ludzie wy dobrzy, oczami-ż oni panowie na nią, suchą wierzbę, patrzyli, — czy czem?!..“
Za córami kroczą ojcowie: osoby znaczne, o twarzach nosatych, jak te stare kruki, — z włosem tłusto zaczesanym na szyje: głowy krukowego przetrwania wszelakiej doli miejskiej. Posuwają się ciężko pod sobolowemi szubami, futrzane czapy w rękach niosą, splatając na nich upierścienione palce. Idą, rzekniesz, nie do kościoła, lecz na ławy radzieckie, na roków sprawowanie, bo przystają raz po raz w rozprawach — brzuchami do się. Radzą, — by któremu z rycerzy dać na zratowanie setnika, ile zechce; niech go sobie w klasztorze jakim przechowają tymczasem, póki prawo nazbyt świeże i parzy za dotknięciem. Gdy prawo nieco wystygnie, będzie można setnika wyprawić jakoś z grodu. Gdyby zaś nie chciał opuszczać miasta, z tęsknoty ku tej dziewce zgwałconej na zamku, to mu się ją wyśle, kędy zechce, — i do klasztoru nawet. Groszem wszystko zrobi w sekrecie, — nie trzeba wcale gwałcić po nocy.
Tak postanowili na rozum mieszczański, radzi, po swojemu, spłacać z pełnego trzosa on dług wdzięczności, który wstydowi cięży.
Bo jakby plecy im łechtały te zszeptywania się młodzieży tuż za nimi. Gromadą ciągnie młódź grodzka, wzdęta piersią w swych sajanach czerwonych i zadziorna kitami u czap. Nazbyt bo już hardo wystawia się dziś młodzież temi kity! Oto pohukuje nawet w tłumie na cześć skazanego rycerza, — nie by sami zamierzali zratować jego, lecz by innych do tego podjudzić: — Znaj młodzież! i króla przestraszy, a choćby ojców własnych tylko. — Więc pohukuje wciąż.
„Milczeć!..“ — czerwienieją ojcowie z gniewu i lęku.
I wznoszą do góry paluchy.
Baczą na nich rycerze z procesyi. I pojęli rychło, że do sumień własnych było raczej pobożnemu sobkostwu mieszczan, — starych i młodych, — niźli prawdziwie do zratowania wiernego strażnika grodu.
Goliard tymczasem przebiegał gorączkowo opustoszałe ulice. Trędowaci rozdzielili go było z rycerzem w sukiennicach, odniosły w dal tłoki ludzkie; stracił go wreszcie całkiem z oczu. Z początku nie kwapił się odszukiwać go. Nie przyrósł mu do serca ten żonglerowego ducha płód i tęskliwy wyznawca Muz — nie w duchu, lecz w sentymentach. „I chuci i ducha tkliwiec szlachetny! — myślał o nim z grymasem. — Z Esclavonii może jakiej przybyli tu ojcowie jego: ze wschodnich gdzie stron, skąd i ,Dobrzy-ludzie‘: te tkliwe kacerze dziadowskie, rozwałęsane po gościńcach świata całego.“
Ale gdy groza królewskiego wyroku, stentorem heroldowego basu, zahuczała goliardowi w uszach, odmieniły w nim się nagle uczucia dla rycerza: — Życie mu wszak ten człowiek zratował? Gołą piersią osłonił go wszak przed podraźnionych rycerzy furyą? A przemowę goliarda do nich z zapałem w piersi wziął. Zaś ten zapał dla słów poety otrzymaną raną z miejsca mu zaświadczył! I tyle ufności z pierwszego słowa mu okazał: niedolę serca swego mu opowiedział: piersi mu swe otworzył. I za przyjaciela mieć go wraz chciał. A coś z sumienia głosu miał i dla goliarda wzamian ten przyjaciel nagły, gdy mu o lichej wierze i lichej dumie poetów powiadał — z tem wnękliwem ciepłem głosu, z jakiem i tamte dziady, oni ,Dobrzy-ludzie‘, przemawiają pono po gościńcach. — I to wejrzenie ciche, gołębie, tego wielkiego chłopa!..
Jakiekolwiek byłoby nasze mniemanie o kim, w obliczu śmierci jego, lub jej pogrozy, zwracamy doń w myślach oblicze ducha i, odrzucając w pamięci wszystkie pospolitości człeka, streszczamy go sobie już tylko w odrębnościach jego, jakby Epitaphium dlań sposobiąc w sumieniu naszem. — Tak też czynił i goliard w tej chwili, mówiąc do się w duchu:
„Rycerz to błędny jednak był: romansów umiłowany bohater! niby Heracles jaki, — nie z siły, lecz z serca, — który, wyruszywszy na szukanie jabłek Hesperid, a źródeł Nektaru i Ambrozyi, dokonał siedmiu czynów — nie mocy, lecz szlachetności przygodnej — nie wiadomo po co i na co, by zginąć niewiadomo za co... Rycerz to błędny jednak był: romantyczności tęskliwiec! ostatni już pono i z przeżytków nawet, prawnuczy już chyba pogrobowiec tych żywych kamieni po grobach kościołów, — duchem zapóźniony slavonus!..“
Tak myślał goliard, z coraz to większym niepokojem przebiegając ulice. „Czyżby już pojman był?“ — szeptał do się w trwodze. Więc raz jeszcze przeszedł sukiennice, zaglądając nawet do kramów, bez końca rynek na wsze strony przebiegał, — aż mu to obrzydziły dwa gbury jakoweś, nazbyt już często ukazujące się w pobliżu jego. I z coraz to jawniejszym popłochem w oczach snuł się po przyrynkach, błąkał po wszystkich zapiecach i zakamarkach tych murów; aż wreszcie z biegiem cuchnącego ścieku zanurzył się w jakiś zaułek, ni to w piwnicę: —
Czarne prawie ściany, nie ulicy a lochu, zbliżone do się na rozpostarcie ramion, wiodą go wprost pod okna jakoweś i, ciemną jak grób jamą, wyprowadzają, ni to na placyk tej uliczki, na kamienną cembrowinę studni pod gankiem, z którego sypią się w tej chwili jak gruszki szczury spłoszone. Dalej w ponurości tych murów nad ściekiem już tylko te okienka nędzarne: ziejące paszcze trądu i czarnego powietrza. Na ludzi lepiej tu nie patrzeć. Nie twarze mają, a saraceńskie chyba mordy pomsty, ślinę żmij w pyskach, a w ślepiach wszystkie klątwy i urzeczenia na kalectwo lub śmierć nagłą. Ledwieś się z widoku tych potworów nędzy otrząsnął, a błyśnie na cię białkami i wyszczerzy się kłem w gębie jedynym jaka jędza u bramy, prosząca do swego zamtuza — na lubość ze śmiercią kościaną chyba, przepasaną w biodrach czerwoną szmatą zbrodni. Bo krwią mordu zanosi tu z każdej bramy, a wszystkich czarów i trucizn tajemnice wychytrzają się z oczu wiedźm starych.
„Tu napewno nie tryskają źródła Nektaru i Ambrozyi, ani nie kwitną jabłonie Hesperid! — otrząsnął się goliard. — Więc mój rycerz błędny tu się chyba nie zabłąkał.“
Szczur odrazy wcisnął mu się za kołnierz. Ponurość nędzy grodzkiej spoglądała na waganta cyklopowem okiem przerażeń. Nadomiar one dwa gnuśniki, przechadzające się wprzódy po rynku w tępem milczeniu gburów, i tu się za nim przywlokły. Oto pełgają u murów jak te dwa czołgi. Nawet oglądać się za nimi nie potrzebował; zęby same zgrzytnęły mu w ustach:
„Zbiry!..“
Wiadomo, — gdy wagant w mieście od gromady się odbije i luzem chodzi, snują się za nim zazwyczaj cienie takie; nie by mu co złego zrobić, lecz aby się wywiedzieć tylko: dokąd też taki chadza? z kim się też widuje?.. Dzisiaj zasię mogą mieć i inne jeszcze ku temu przyczyny.
Piekieł nienawiść zieje między wagantami a zbirami. Nie masz bo większych przeciwieństw natury, nad ptaki wolne i szakale niewoli.
Oto zgubili go snadź z oczu w krętym zaułku, bo, przyśpieszając kroków, już nie pełgają chytrze, lecz stąpają twardo zdala. I cwanem przymrugiwaniem oczu witają w przechodniach... zbrodnie przyszłe.
„Widzieli mnie pewnie z rycerzem, — myśli tymczasem goliard. — I za moim śladem szukają teraz jego tropu.“
Dogonili go znów i mijają tym razem. A swem chytrem, przenikającem wejrzeniem witają jakby i w nim zbrodnię przyszłą.
Na to wejrzenie szakali krew uderzyła mu nagle do głowy.
Z buta, czy z pod płaszcza, — nie rozróżnisz w ruchu gwałtownym, — wytargnął wagancki nóż składany. Otworzył go z chrzęstem twardego zatrzasku. I chustą okutał rękojeść wraz z kułakiem, by mocniej nóż osadzić w trzonie i garści.
Dziki ryś woli i swobody rozdął nagle nozdrza w krwawym zaułku grodu, — jawny już nienawistnik społeczności grodzkiej.
Lecz oni mijają go z chmurną pewnością siebie, która zdała się powiadać: „przyjdzie i na cię pora!..“ A odchodząc, zagadali nagle do siebie te gnuśniki oba: — o skoczce coś tam prawią między sobą.
I stąpaniem wołów oddalają się powoli — stróże mienia i spokoju mieszczan.
Lecz oto czoło procesyi zbliża się tymczasem do świątyni, w całości jeszcze nie widnej, tembardziej odczutej, bo w przedwieczornem słońcu kładł się na ten kawał miasta głęboki cień tumu. Nad czerwienie dachów, nad wielkie ich skosy i załamania bezładne, — nad cały ten chaos ludzkiego murowiska, — wychylają się gór spokojem obie wieże kościelne.
Za iglice podniebne, między obłoków przeloty, wypiętrzyć je chciała zuchwałość murarza. Alić króla wola ułamała je w połowie, wieńcząc ich rozłomy w dwie korony olbrzymie, aby tem straszniejszą zdała się wysokość tych wpół przełamanych iglic, sterczących nad grodem za dwie góry wieżate z koroną u wyniosłych czół, — aby przypominały ludziom słowa Pisma, że Bóg jest wysoki, straszny, król wielki nade wszystką ziemię!
Uczepiły się tych gór słupy strzeliste i piętrzą się ostremi łukami jak na monstrancyach: wzwyż i wzwyż. Zaś one z głazu wstęgi ustrzępione, niczem kwietnych umajeń łuki, te słupy bruzdkowane, jakby wód ociekających zastygłością, czoła onych kolumn pod fontanny tryszczem skamieniałym: wszystko to zda się jakby tryumfalnem umajeniem Bożego domu.
Zaś to rozkwiecenie i głazów nawet samych pod kształtującą dłonią człeczą rozpajęcza się w oczach, rozdymia górą w szarosrebrzystą omgłę ciosu, w rosistość ożyłego głazu: — w niedokształceń twórczych mgławicę, wstępującą na wyże kościoła, jak ta rosa Heron na Syon.
Wynurzają się z niej tryumfem dnia szóstego postaci w kamieniu człecze. Pełno ich wszędzie. Po mrokach błędnych gdzieś ganków na wysokościach, po węgłach i graniach hen, na tej górze muru, po zrębach i okopach dziwnie rojnych, — wszędy tłoczą się kamienie żywe. Że zaś ich kształtu i świętości znaku nie dojrzeć pod rozblaski zachodu, więc zda się, że po tych Jakubowych drabinach dziewięć chórów anielskich wstępuje na kościoła szczyty z tem „Hozanna!“ budowców i kamieniarzy tumu, — jako to Bóg jest wysoki, straszny, król wielki nade wszystką ziemię!..
Za trąb anielskich rozśpiewy, śpiżów dzwony głoszą to w tej chwili z wież obu.
I wydzwoniły jakby nietoperza z kryjówek wieżowych. Nad zbocz krawędzi najniższego okapu, wprost pod łunę zorzy, wychynął się żywym kamieniem jaszczurczy kadłub i chichotliwy dziób przerazy.
Bo jawnie chichocze niemym dziobem swoim to kruczysko sabatów. Ucieszył się snadź w piekle szatan grodu z tych mieszczan pychy odętej, z jaką zbliżają się oto pod dom Boży, który za Boga wolą zdziałał geniusz człeczy — duszą i dłonią wagantów.
Gdy ojcowie miasta przed ołtarze Pańskie wystąpić raczą, wagantom wszelkim w kruchcie jeno, w przedsieni kościoła wolno się przygarnąć do murów świętych, — z familią ich całą goliardową, — aby ład i porządek w społeczności był. —
Lecz oto już na schody się mają przodowni procesyi pstrą gromadą pokurczów kalekich, żebraków i bab conajstarszych: — ludu zawsze co najniecierpliwszego w kościoła progi.
Mnogie rzesze grodzian ściągały tymczasem zewsząd ku świątyni.
I sędziwce ślepe, poniechane dziś po izbach domów, wynurzają się oto z bram jak te widma czasów siwobrode; wyciągają za procesyą ramiona wyschłe na kość, proszą bełkotem, by ich kto miłosierny zawiódł do kościoła: — sam Bóg za te przewody zapłaci! — Za nimi ich prawnuczęta chyba, maleństwa bose i w giezłeczkach jeno, wybłąkały się oto z izb na ulicę z wielkim lamentem dzieci, że ich na procesyę nie poniosły matki w ramionach. A rozmachawszy rączki, maszerują na piechotę te stadka płaczliwe, podrywają się biegiem z rozżaleniem jeszcze większem, — polatują do kościoła gołąbki te białe.
Gdzieniegdzie wynoszą rodziny swych ciężko chorych wraz z łożem, by chociaż raz do roku wysłuchali mszy świętej. Żebractwo, przez tych chorych szczodrze osypane groszem, raduje się przy ich łożach: skacze, tańczy, a klaska. I śpiewa, rzekniesz, chórem:
„Wszyscy klaskajcie rękoma! wykrzykujcie Boga imieniem wesela!“
Zgoła, miasto całe, zamienione odświętnie w wagantów familię radosną, w weselnych pątników rzeszę: — takie jest dla duszy figmentum zbożnego stłumienia się procesyi.
Już czeka na nich korab dusz, już się kolebie na cichych wodach przystani, już się chwieje, bacz! masztami dwoma w rej i żaglów swych gęstwinie. Rychło poderwie kotwicę i wypłynie — za morze! — ku Ziemi Świętej! — ku Kalwaryi samej! W tej Arce jest dosyć miejsca dla wszystkich ludzi z grodu.
Obiecuje to kamień żywy na wrotach kościoła.
Za dobrym bratem najbardziej pogardzanej lichoty grodzkiej, — za franciszkaninem, wiodącym procesyę, — jak te klucze za żórawiem, dogarniali się ludzie z zaułków — tłumem, motłochem, ciżbą...
W otrząsie zaniepokojonych sumień zamykali kupcy czemprędzej swe kramy.
Szumem ludu, jak wielkiemi wody, wypełniły się ulice.
Dom Boga i ludu, który gwałtom i zdzierstwu możnych tak hardo się przeciwi, ludu zamek w grodzie, sporny zamkom panów, wzywa oto teraz i wzywa przynaglaniem dzwonów. Więc pośpieszają rzesze wszystkie. I zda się, że oto ludu świąteczną nadzieją rozdzwaniają się w tej chwili dzwony:
„Potargane będą pęta zniewolenia mego!... Żyć będę duszą moją.“
Mury grodu ogarniają jak gdyby życia i świata krańce w sąsiedzkiem przytuleniu. Nie mógł się temu nadziwić goliard, gdy, wybłąkawszy się z krętego zaułka, wstąpił niebawem, niczem na płyty zamkowego podwórca, na śliskie głazy ulicy złotników i płatnerzy, górą omal że nie zamkniętej sutemi okapami kamienic. Więc mrocznie i tu było, ale jak w kościele: rzekniesz, dla zciszenia zgiełków, a myśli skupienia.
Powaga i stateczność tej ulicy ustateczniły wnet i goliarda. Schował nóż, poprawił czemprędzej płaszcza i kaptura, by w onym tu dostatku nie czynić sobą osoby nazbyt lichej.
Wychylają się z onych domostw na śróddroże wykusze dumne, migocąc błyskami szyb w ołowiu. Dołem zaś, dla obwieszczenia zasobności kuźnic po tych wnętrzach, wystawiono u wrót niejednych kolczugę lub karacenę świeżo zdziałaną, miecz zaledwie ukuty, lub tarczę śpiżowemi ozdobami wypukłą.
Przy jednej takiej zbroi zatrzymał się mimowoli. Prostsza ona o wiele od innych, dawnego obyczaju surowością. Koncerz jej oburęczny zda się nad miarę sił ludzkich: szukaj ramion i chłopa na zamachnięcie się takiem toporzyskiem obusiecznem! Pawęż, za którą i konny by się ukrył, — czarna, w srebrne ćwieki. Kolczuga, z grubych pierścieni skuta, ma w sobie głuchą, żagwistą czerwoność miedzi, czy rdzy. Ujrzyj takiego zdala na koniu, a wyda ci się jak w żarzy świętego Jerzego.
Zrazu nie zdawał sobie goliard sprawy, co właściwie przykuwa mu oczy do tych narzędzi rycerskiego utrudzenia, których, na wspak żonglerom, na ogół nie lubił, odnosząc się do nich ze wzgardliwą niedbałością klerka. — Nagle:
„Czerwona zbroja?!..“ — błyśnie mu w pamięci. — „Toż to Parsifalowej kolczugi barwa! — jak o tem wszyscy opowiadają żonglerzy... Czyżby ten płatnerz taki rozmaszysty człek był, że dla okazania, co kuźnia jego zdziałać zdolna, ukuł oto jakby Parsifala samego zbroję, — nikomu z żywych na pożytek, — lecz ot: na pokaz tylko i na pochwałę w ratuszu?“
„Czołem biję! — kłaniał się przed pustym progiem jego domu. — Poesim czynisz młotem — bezkorzystną! — Alić dzieło twoje daremnie na ulicę wystawiasz: miną gapie — niezrozumieniem. I nie pochwalą cię na ratuszu. To-ć wróżę, brat twój wędrowny. Bywaj!“.
Tuż nad głową jego otwarło się z trzaskiem okienko wykusza.
„Witaj, goliardzie! Niech ci Bóg da długie zdrowie za to wszystko, coś nagadał rycerzom na rynku. Właśnie spełniam to zdrowie twoje w medyacyi nad winem. Więc pośpieszaj czemprędzej do mnie, na górę, bo samemu cni się przy dzbanie... Baby żadnej u mnie w domu niema, — więc się nie bój!“
Widzi goliard: — leży broda siwa na skórzanym fartuchu, po pas sięga. Przy niej ramiona ni to z powróseł, po za łokieć, jak u rzeźnika, — gołe. I gęba w ogniu cała.
„Vulcanus, widzę, prosi! Niechże się na mnie nie pogniewa boski kowal oręża, — ale kościół, ale nieszpory!..“
Tem się goliard tłómaczył, by nie mówić o sprawie rycerza, która mu z ulic zejść nie pozwala, a beztroski przy czarce żadną miarą doznać teraz nie pozwoli. — „Ale kościół, ale nieszpory!..“
„Kłaniaj się kanonikowi i dobrodzice!“ — warknie bas nad jego głową. I gniewnie zatrzasnęło się okienko wykusza.
„Oho, kacerz!..“ — roześmiał się goliard i nad konceptem jego i nad swoim wraz domysłem.
Lecz po chwili kiwał smętnie głową:
„Że baby w twym domu niema, temu chętnie wierzę: żadna żonka nie pozwoliłaby na utrudzanie się tak bezkorzystne. Ale kacerstwo?.. Hm! — Będziesz ty starcze gasił potężne, widzę, ognie w kuźnicy swojej!“
A postać jego kojarzyć mu się jęła w myślach wraz z tamtą zbroją w jednego ducha wyraz.
I on nałóg rozmyślań osępił mu wnet oblicze pod klerka kapucą.
„Czemże ten Parsifal tak nieugięty w dążeniach swych był?.. Owo że tych ramion i goleni potężnych nie czepiała się w życiu jego żadna kochanka, ani żonka, ani bachorki: — że jednem i dla tego jednego tylko żył! że oną zaciekłość dożywotnią dawnych bohaterów znał! że zęby w sercu miał, — jak Peredur, jak Cormon-Pies!..“
I aż zacisnęły się mimowoli oba kułaki goliarda.
A zaduma szeptała mu dalej pod kaptur:
„Czemże tak żyw i potężny w sumieniach naszych Parsifal ten, — choć Graala przecie niema?“
I odpowiedział jej duch sam z skupienia swego:
„Bo nie ustawał w szukaniu szukaniem!“
A sumienie nastąpi na ducha z miejsca, w mig, — jakby krzyżowym przerzutem miecza. Nie osłonią od tego ciosu pawęże żadne:
„A ty?!..“
Chciał było goliard wymknąć się westchnieniu temu, które tak ciężko podnosiło mu pierś. Spręża grzbiet, rozciąga ramiona... Alić pierś człecza, ni ten miech w kuźnicy ducha, nie oprze się mocnemu naciskowi sumienia. Opadła. I dobyło się z niej jakby to żywe i twórcze tchnienie Bożego ducha, zmarnowanego w ciele jego człeczem — (nie jednoż to: czy dla kochanki, żony, dzieci lub chudoby?) — westchnienie najboleśniejsze, jakie człek znieść zdoła.
Pokonała go sromotnie Parsifalowa zbroja sama, wywieszona u bramy płatnerza.
Ale i w turniejowem potkaniu, im przeciwnik znamienitszy, tem mniej dopuści, aby powalonemu smutek pognębieniem się stał, — pod ramię zwykł go tedy prowadzać dzień cały. — Tak się dziwnie zdało goliardowi, że ramię jakieś przemocne podwiodło go siłą przed złotniczą komorę i roztargnieniem oczu ratować mu się każe od nadmiernego przygnębienia myśli.
We wnęce muru za kratami widniały garbate szkatuły misternie w żelezie kute, — krzyżmały i cyborya o surowem tchnieniu wielce pobożnej pracy, — palec szczerosrebrny z pierścieniem biskupa, — klucz srogi, rzekniesz Piotrowy, bo o takiej mocy wejrzenia, — jakieś skrzynki i puzdra z niewidną pieczęcią tajemnicy, — w kości słoniowej cięte stacje Męki na ołtarzyki klęcznikowe, — miedziane krucyfiksy barwione polewą, czarki z opalu w obrzeżach złotych, — roztruhany królewskie rzezane w krysztale, — białe rolandy łowieckie, w których drzemią hejnały, — wreszcie w ogniu kamieni szlachetnych monstrancje złociste, spiętrzone kunsztownie, ku przechowaniu świętych kosteczek męczenników Pańskich.
Nigdy, jako żyw, nie widział wagant takiej obfitości skarbów!.. Zaś te cuda, jak z baśni, tuż obok onej zbroi w żarzy świętego Jerzego i miecza przeogromnionego nad moc człeczą, — stumaniły go całkiem. Zdało mu się, że, wstąpiwszy na śliskie tu głazy, pod wielkie okapy tych kamienic, wkroczył niby w magów pieczarę, kędy po kuźnicach kowale uparte wykuwają w utrudzeniu bezkorzystnem świat wyższej mocy i piękności!..
Oczy poety — cudowidze i bez skarbów — nie dostrzegają już wcale ani tych głazów wymoszczenia pod stopą, ani tych okapów ciężarnych nad głową; zatarły się przed niemi i mury miasta: świat cały i zmierzchł i prześwietlił się zarazem w jakowyś omrok sino-perlisty. Tęczy kołem zawisa w nim otocza gloryi z ogniowych bełtów i tęczowego wiru płomieni!.. I wyświetla się w niej cichą, barankową bielą — Graala czara.
Kacerz snać zbroję czarnoksięską zdziałał, która — i bez bohatera ramion a piersi — pokonała goliarda podwakroć Parsifalowego ducha tchnieniem.
Jak nieprzytomny wytaczał się z ulicy złotników i płatnerzy. Lecz u jej wylotu ocknął się nagle czuć wszystkich ściszeniem i kornością:
Ujrzał przed sobą katedry pierś wielkowspaniałą — w ogromie całym.
Maleńką czarną postacią zakapturzonego klerka widniał goliard na schodów jasnym rozłogu, pod wielkiem okiem kościoła: — pod różycą tumu w purpury i fioletów przyćmieniu.
Sam tu był, sam jeden w nikłości postaci swojej. Gród cały nabił się już było do wnętrza tej Arki; brzęczy w niej jak w ulu lud wszystek.
I zdało się klerkowi, któremu nawet wiary wyraz mąciły Muzy pogańskie, że niebawem, pod gęste dzwonki ministrantów, gdy się lud cały pokotem pochyli, hukną organy same na Podniesienie:
„Oto wieczyste źródło Nektaru i Ambrozyi! Oto jabłoń najpłodniejsza z ogrodu Hery! Oto Graala czara z Kalwaryi Monsalwatu! — I kędyż, kędyż wam, szaleńce, szukać jej jeszcze po świecie?!..“
Ale kościół swoje, niespokojny duch człeczy swoje. I wiecznie pono szukać będzie po bezkresach cudotwórczej mocy jakowejś — na starcie smutków z oblicza ziemi, na odnowienie serc wszystkich!
Oto na samych dźwierzach kościoła, — odkryły to już żaki, — kędy w gęstym szeregu czwórlistków spiżowych, widnieją opowieści wszystkich klęsk rodzaju ludzkiego, od wygnania z raju począwszy, i ratunków wiary, — oto w ostatniego listka ramie widać konia długiego jak łasica, a na nim rycerzy dwóch z wzniesionemi jak na tryumf mieczami. Nikt inny to, jeno Parsifal i Lancelot, wyruszający na graalowe szukanie.
I na wrota kościoła nawet, postaciami ze śpiżu, wtargnęły żonglerowych opowieści duchy.
Ogromna wpuklina na piersiach katedry, ni to na sercu jej samem, chłonie, rzekniesz, ku otwartym wrotom wnętrza.
U murów tej wnęki widnieją wniebowzięciem smukłe szeregi pań świętych i błogosławionych królowych. Stoją te stróżki kościoła, Bożego domu gospodynie, pod ustrzępionemi baldaszki z kamienia, na pognębionych grzbietach jakowychś pokurczów człeczych.
Nie grzechów przerazy zdziałać tu chciała ręka mistrza, lecz przyziemności natury człeczej wedle Pisma. Oto, z gębą jadła pełną, a czapą w garści, wychylają swe grzbiety ,tłuści ziemscy, którzy jedzą i kłaniają się‘; oto, w swarliwej zajadłości ku sobie grzbietami wychyleni, radcy grodu czy też króla, ,usidłani w radach, które wymyślają‘; oto z trzosem u serca a z czół oziębłością, ,którzy majętności nabywszy i serce do niej przyłożyli‘; oto, z bazyliszkowem wydęciem warg, żydów cmokająca przedrwina; oto wreszcie, z twarzą zgoła niewidną, ,którzy brzuchem do ziemi przylgli‘...
A wszystek on lud, wychylający się grzbietami z pod stóp świętych, zdał się w tej chwili natrząsać nad głowami igrców, stojących tuż obok w kruchcie, — że owo wszystkie fortuny dary, a podczas i szczęście nawet samo, oddają nizaco, bo za ono waganctwo goliardowe, — a niejeden z nich, bywa, jedynie za to nieustawanie w szukaniu szukaniem.
I tem urągowiskiem swojem zdają się obiecywać, iż, ,wejrzeniem złośników wypatrywać ich będą, aby ich umorzyć, głupiemu na pośmiech dać.‘
Goliardowa familia tymczasem, wśród żebraków w przedsieni, gdzie przyklęknąć jej było wolno, zwraca ku sobie ze wszystkich naw wejrzenia ciekawe. Ale o ciekawość ludzką tym razem nie stoją waganty wcale, bowiem już teraz, przed nabożeństwem nawet, odmawiają pilnie koronki. A spostrzegłszy samego goliarda przed drzwiami, poczną sykać zgoła nieprzystojnie, z wielkiem tłoczeniem się owiec czyniąc miejsce między sobą dla błędnego pasterza swego.
On zaś baczy tylko, czy skoczki między nimi niema. A nie dostrzegłszy jej, odmachnie się ręką w ich stronę: — ostawajcie sami!
Bo w takiej chwili najuroczystszej, kiedy cała społeczność człecza staje oto przed Bogiem, widok swych towarzyszy śród żebraków napełnił go taką żałością do Boga za kamratów i za się, że już tylko wargi gryzł i odmachiwał się ręką od ich sykań natarczywych. — Duchem tych mieszczan w trosce o spokój i mienie, oplwał go ktoś wejrzeniem w potwornym zaułku nędzy. Tyle bo tylko zarobił wędrowny poeta w tem mieście.
„Jest!...“ — drgnęła w nim mimo wszystko jakowaś tajona czujność i oczekiwanie.
Jak ten jeleń z gąszczy ku strudze, wychynęła się z ulicy na plac skoczka zapóźniona. I bierze w chrapki bliskie tchnienie tłumów.
Jakby wyzywając te ciężkie w swych strojach mieszczki, które podejmowały się tędy przed chwilą, wbiega chybko na schody kościoła stopą bosą, a z piersią otwartą, — ledwie u wrót samych przysłania je chustą przed zgorszeniem pobożnych.
Za rytmem kroków dziewczyny, jak za werblem na przedzie, wkracza szparko młódź rycerska cała.
I wielki rumor panów powstaje w kościele.
Goliard przypadł nagle ustami do stóp świętych jednej z onych postaci we wnęce dźwierzowej. Przysłania się płaszczem i kapturem, by nie widziano, co się z nim w tej chwili dzieje; ani że mu coś raz po raz głowę podrzuca na długie zapatrzenia się w tamto lico pod baldaszkiem z kamienia. Ujrzał bowiem w jej oczach cichych Bożego miłosierdzia mnóstwo wielkie...
Tu pod murem srogo dudniło powietrze od potrącań spiżu, jakby od rozorganiań się onych chórów anielskich na wieżycach obu. A co jedna wieża swym basem wyhuczy, druga wyższą nutą wraz podejmie i rozgłasza, rozdzwania:
Kędyż wam?.. Kędyż wam?.. — w wielką ciszę grodu dzwon bije fary na roki sumienia.
Kędyż-bo?.. Kędyż-bo?.. — wtórzy druga wieża — sumień są roki, serc waszych sędzie?
Kędyż Odpustu znajdziecie orędzie? —
Kędyż się zgarną człecze wszechcierpienia?...
I wybiegło to dzwonne załkanie hen, za mury grodzkie, na pagórków cisze, nad lasów ciemne morza w dali, — nad wagantów wolne po świecie drogi. — I rozprasza się w jasnej toni przedwieczerza.
Nieme zaciszenie legło nad grodem.
Kędyż wam?!.. Kędyż wam?!.. — jękły znów, nieukojem, skołysane serca spiżów obu.
Już i królowa, zabawiająca się w polu łowami z sokołem, zwiedziała się było od dworek o linochoda popisach w mieście. Zechciała pani ujrzeć go na własne oczy. Ale chęć wielkich państwa cierpliwa być musi. Nim się orszak należytym szykiem ustawił, przez biegacze w mieście obwieścił i ku bramie zdążył, już linochód zapomniał, kiedy dotarł było do drugiej wieży. — Nie bardzo gniewała się Pani; bo nie do uciechy pospólstwa jej było, lecz do własnej troski: zażyła tego fortelu, by przez miasto na zamek powracać i zwiedzieć się samej o rycerzu skazanym.
Miała pani lepsze szpiegi nad gburne zbiry królewskie, bo wścibstwo dworek swoich i cichą pomoc co ładniejszych kobiet w mieście. Jakoż ledwie biegacz wpadł na plac przed kościołem, a już oto z naw głębi ciągnęły niewiasty przed królowej oblicze brata-franciszkanina. Ten, myślały, będzie niechybnie coś wiedział o rycerzu: nazbyt bo żarliwie modli się i płacze od czasu ogłoszenia wyroku.
Jednego tylko nie mogły wiedzieć kobiety: — że w łówkę domysłów swoich schwyciły dla pani najwłaściwszego teraz ptaka. Bo od czasu pocałunku rycerza, już tylko o niej myślał mnich śród pacierzy.
A jednak, wywleczon z nawy, niczem osiny liść rozdygotał się brat cichy, który królów w żywych kamieniach po kościołach jeno oglądał, a w twarz ich cielesną, za żywa, pojrzeć nigdy się nie ważył, choć, bywało, mijał orszaki. Ukląkł tedy przed kobietami i rozkładał błagalnie ręce, a na gardło niemi wskazywał, że głosu nie dobędzie przed królowej obliczem. Powiada, iż tyle tylko wybiegała ku niej myśl mnisza, że jej zdrowie, jak trzeba, do pacierza włączał.
„Boże, miej w pieczy królowę! — powtórzcie jej niewiasty. I że mnich ani więcej myśli w głowie, ani śmiałości w gardle nie znajdzie przy niej. Próżno wzywać niemego.“
Co ledwie rzekłszy, wstrząśnie się gwałtownie: bo oto wszystkie gołębie sfrunęły nagle z ziemi i nuże garnąć się do murów kościoła, na figury święte: stanęła każda jak ten święty Franciszek w ptactwa chmurze.
Tymczasem psiarni pstrokatej sfora wbiega, za ptactwa wiatrem, aż na schody fary, a pod bicza klaśnięcie zawrócona zbija się w trzodę owiec. I biegnie truchtem u nóg końskich. Błyskają nad nią skrętne węże trąb u boku harcowników kraśnych. Ciągną dalej konne szeregi łuczników w kitowych czapach. Za nimi dopiero widać jasne stroje dworu.
Patrzy mnich: koń złotogłowiem, jak tron, nakryty, na nim okazała pani w szkarłatach; przy niej, na koniu, osoba duchowna. Stanęło serce mnicha na tą myśl radosną: „Królowa pani z biskupem!“ I samo ubłożenie słania go na klęczki.
Przeszkodziły kobiety. „To dworska dama ze spowiednikiem dworu.“
Ślepną mnisze oczy pod ten rozruch uroczysty i lśnienia naokół; ledwie w nich zaświeci w błękicie kształt niewiasty, smuklejszy od onych na murach kościoła; przy niej rycerz gronostajowego płaszcza rozrzutem osłania siebie i rumaka zarazem. „Król jegomość i Pani!“ — krzyknęła w mnichu pokora. I słania go wraz na kolana.
Przeszkodziły kobiety: „To panna dworska z wielkim sokolnikiem dworu.“
Już się oczom jego ten przepych w tęczę roztargnął i zmigotał w rośne blaski dyamentów. Jak z tęczy i rosy wybłysnął ku niemu uśmiech kobiecy. „O! — składa mnich dłonie, — królowej to naszej najpiękniejszej uroda! Przy niej pan! — dumniej żadne nie spoglądają króle!“
Podjęły niewiasty mnicha z klęczek. „To służebna Pani i starszy sługa pałacowy.“
Rozstęp się czyni w korowodzie i takie zaciszenie wśród tłumów, że słychać zdala ciężki chód komorowej straży. Wynurza się to z ulicy czerwienią długich pawęży i rysiowemi futrami na ramionach, a stąpa w surowości zakrzepłej. Uderzył wreszcie okrzyk ludu tak gromki, że otrząsły się z świętych murów gołębie kościelne i nuże chmarą białą wiać a wiać nad placem...
„Królowa pani!“ — krzykną kobiety mnichowi w ucho. I pchną go, by sam ku niej zeszedł.
Pogięty, przełaman w pasie, głową jeno wygoloną widny, z rozstawionemi jak u pływaka ramionami, zstępował, spływał mnich ze schodów kościoła ku strzemionom Pani.
„...Twoich ja praw spowiednika naruszać nie życzę. Ani okrutnemu wyrokowi króla przeciwić się nie śmiem. Przecie wieści o rycerzu łaknę.“
„Boże, miej w pieczy królowę!“
„Dziękuję-ć, choć po raz wtóry to słyszę. I odegnij wreszcie karku, w oczy mi spójrz: może w twej twarzy odczytam wieść jaką.“
„Boże, miej w pieczy królowę!“
„Surowość nazbyt okrutna jest, bracie, w pokorze twojej. Będę i ja surowa w błaganiu mojem: — mnichu, podejm głowę! bo, z karku ci zdjętą, pod oczy podjąć ją sobie każę.“
Aż się sokół na berle Pani strzepnął; a że oślepion w tej chwili kapturkiem złotym, nie wiedział, czego chcą od niego. Więc się tylko szponami berła lękliwie chwytał, szum orłowy czyniąc nad głową zahukanego mnicha. Podjęła się z pod konia charcica biała, ledwie tam przyległa, pręży kabłąk chudego ciała i dziwi się niuchem uporowi mnicha. Nie warkła przecie ta królowej stróżka, a tylko pysk swój długi na ramieniu mu kładzie, — łasi się nim do mnicha.
Na ten widok opadł natychmiast gniew pani w oprzytomnieniu onem, że wszak to brat franciszkanin przed nią klęczy: wszelkiego stworzenia przyjaciel najłagodniejszy. Na tę myśl, pewność siebie — ta kobieca — rozjaśniła jej twarz: jako że kobieta z dobrego zawsze swoje dobędzie, a i z niemym, gdy dobry, ugwarzy. Ku czemu wszakże najkrótsza droga, by w lica urodę choć raz przecie wejrzał!
Poprawi się pani na strzemionach, tuż u pochylonej głowy mnicha: — ujrzy brat, jak pod białofutrzanym obłogiem królewskiej szaty, na złoty łuk strzemienia, wychyli się łasiczką i zakolebie gołąbkiem siwym pani ciżemek biały. I choć oczy natychmiast zamknie, widzi wciąż tę stopkę malutką.
Dziwi się pani w duchu, że mnich jest tak zakamieniały, iż mimo tego nawet nie spojrzał jej jeszcze w twarz. Więc zgubi strzemię i „popraw, braciszku, popraw! — woła, — bo się osunę z siodła.“ Jęły ręce mnicha opływać on kształt z oddali, nie śmiejąc dotknąć, ni tę ptaszynę, gdy sfrunie z gniazda. I tak, troskę świadcząc rąk dewocyą, pomocy zaniechał; — nóżka sama trafić w strzemię musiała. I już się dawno na niem oparła, gdy przypadły do niej wreszcie ręce nieskore, a za rękoma i usta mnicha. Nie broniła pani, choć się nieco zdumiewa temu zaszlochaniu, które wstrząsa wciąż klęczącym.
„A teraz, — (cofa pani łagodnie nóżkę, by nie całował bez końca) — a teraz, powiadaj mi wszystko, co wiesz o rycerzu.“
Ruszyły się wreszcie słowa w zaciśniętem gardle mnicha.
„Królowo, nie wiele ja wiem. To jedno powiedzieć ci mogę: choć ciałem przypłaci, duszą żyć będzie rycerz wiecznie! Bowiem ja wziąłem na się jego grzech śmiertelny.“
„Ty?!..“
Aż się stupotał i sparskał pod nią biały rumak królewski.
„Ty?!...“ — spojrzy nań z żałośliwą pogardą.
I zakończy surowo:
„Bacz, co-ć powiadam! Znajdą się niewiasty, które rycerzowi do ucieczki dopomogą; ty je doń powiedziesz. I powiesz mu, że jeśli króla przebaczenie uzyskać z czasem pragnie, niech, wywiedzion na wolę, rusza w światy na szukanie Graala. Kocha się król w onej tęsknicy dawnego rycerstwa. A za królem i ja się kochać nie przestawam... Te ostatnie dwa słowa akuratnie powtórz, choćbyś wszystko inne uronił w pamięci.“
Ledwie pani o Graalu wspomniała, a mnich porwie się z kolan, nastawi się ku niej twarzą. I jakby mu licowego widzenia niedość było, ręce rozkłada, — dłońmi, rzekniesz, wziera: chłonie w siebie wid i płomienieje w tem zapatrzeniu.
A że niedość korne to olśnienie było, targnęła się poniewoli dłoń pani, — aż sokół na berle nastroszył czujnie pióra i, choć oślepion, obraca głowę za wyżą widnokręgu.
„Bacz owo, jakeś zdufniał rychło ku mnie, mnichu korny?“
Ale brat już nie z gardła zaciśniętego dobywał słowa, lecz w pierś wezbraną po nie sięgał:
„Niczem on sokół, próżno ja, Pani, w twe wyże spoglądam: — i jam oślepion kapucą. (Targnął na głowę kaptur mniszy). A przecie pod kapturem onym przeżywam ja w sobie wszystkie dzieje onego rycerstwa, o którem rzekłaś przed chwilą. Bo wiedz: składa przeor mój kroniki śpiewne o rycerzach Graala, jako że żonglerzy po piekarniach nazbyt już nieświętem uczynili słowo dawne. Na skrzyni ksiąg w swej celi siada wtedy przeor siwobrody i mówi wonczas z siebie. Ja zaś w nyży okiennej przy księdze stoję i wpisuję w nią akuratnie przeorowe słowo. A gdzie się pieśń nowa rozpocząć ma, tam ja wymyślnemi sploty w złoto i purpurę obłamiam przeorowej księgi karty wieczne; zaś gdzieniegdzie i obraz błękitny w księgę kładę. Nie za grzech mi to liczy przeor dobry. A odpustową porą nawet za kwestarza oto na miasto wysyła, bym nieco farb świata w oczy wziął: księga, powiada, piękniejsza przez to się stanie — na klasztoru chwałę... Oto napatrzyłem się dziś w sukiennicach wszystkich farb świata! Oto nasłuchałem się w piekarni takich kolorów życia, że za oczyma śćmiła mi się i dusza!... Aż nakoniec biorę w swe oczy purpurę życia, świata różę! — oblicze jakby onej królowej pana Lancelota, o której żongler opowiadał w piekarni, — lico najpiękniejsze, jakie Bóg dał kiedy kobiecie ziemskiej!...“
Wonczas dopiero pojęła pani to zapatrzenie się jego. Z pod kaptura, na bladej jak opłatek twarzy jarzą się ku niej oczy mnicha: świecą zjawie żonglerowego romansu. Aż zrumieniła się twarz pani i rzęsami przytuliły jej oczy na takie aż pochlebstwo! — Ileż bo razy w rojeniach swych skrytych miała się za królowę Ginewrę najpiękniejszą, pana Lancelota samego kochankę! ileż to razy kazała żonglerom opowiadać sobie oną powieść! — Więc aż się wstydzi. A gdy palce zabawia teraz w zmieszaniu różą u swych piersi, myśleć musi, że wszak to malarz, piękności zachwytliwiec, utonął oto oczyma w jej urodzie. Więc ta jej głowa na wiotkiej szyi sama się słania ku zapatrzeniu mnicha: — napatrz się, miły, napatrz dosyta.
I zaduma, napoły senna, skołysała nagle jej myśli:
„Miodna pszczoła na mej róży, — miód piękności wiecznotrwały!... W przeorową księgę wieczną, w błękit, złoto i purpurę, w szat królewskich gloryi całej, mnisze wwiedzie mnie pacholę.“
I skinąwszy, by pochód ruszył dalej, tę różę z przed piersi miotnie w uroczne oczy mnicha.
A gdy się wszczęły koło niej orszaku gwary i okrzyki ludu, patrzała przed się jak nie w porę ocknięta: tak dziwnie obce zdało jej się wszystko naokół, i ten plac przed kościołem, i ten lud pokrzykliwy, i ten zamek na górze widny. Kędyż to śpieszyć kazała i wieść się dworakom? W komnat swoich pustkę smętną, gdzie tłuką się marami wszystkich grzechów i zbrodni przypomnienia? Czy tak jej się niesamowicie wydało, że skinęła oto, by pochodem królewskim ruszyć po za wszystkie grzechów chwile i życia mknienie — wyżej, — dalej, — w złoty błękit wieczności...
Pod to zapatrzenie się malarza, jak gdyby łódź chwili ochynęła się w morze czasu.
„Mej urody czasom stanie — jak kościoła!“
Nad miastem wyświetlały się jeszcze wieże a wielce strome dachy martwym już odblaskiem, niby pyłem ceglastym, wypełniały rynek i ulice. Oczom nikli ludzie o tej porze, twarzy nabierały mury: — w powietrzu zmierzchowem stały teraz, każdym załomem i granią srodze wyraziste, ni to w zmarszczkach sędziwego wieku. Kędy spojrzysz: kadłuby murów, surowe kraty okien, wykusze ciężkie na rogach, dachów połamane płachy, i te warownie gołe, bez blanków nawet, — surowo jakby na mieszczan chamską pogrozę wypiętrzone wieżyska.
Za rozchwiejną ciszę pól na Ave, tu okrzepłość, chmurna kurzem ulic, opyłem murów, a wyziewami piwnic, padała i na dusze. I nie jaskółki ćwierkliwe zganiały się w powietrzu, a niemo, w bezszelestnym trzepocie, targały się między murami nietoperze.
Pod zczerniałą w mroku górą kościoła ledwie się znaczył brat franciszkanin, przyległy gdzieś do schodów szeroką kupą szmat mniszych. Zrzadka tylko przerywał pacierze, prostował grzbiet i rozglądał się po placu: czekał na one dworki, które miały rycerzowi uładzić ucieczkę z miasta. Ale niewiasty one nie zjawiały się wcale, — mnogie bo sprawy ma pewnie królowa na głowie swojej!
Pusto było. Tylko, ku przerażeniu mnicha, kozodój rogaty przechycnął tędy w poświstach i pokrzykach żaków pędzących za nim. Ujrzawszy brata, ucieszył się bardzo on cap; a gdy się zdało, że zbodzie rogami w napędzie, przytuli się do habitu kosmatą piersią, wyjmie z półdrętwych palców tę różę, którą zostawiła mu królowa, powącha kwiat, wetknie go mnichowi z powrotem w garść, sprośną swawolą połechta brata, parsknie mu w twarz jak ten koń — i poskoczy dalej w ulice. A za nim żaki. Śmieją się niecnoty z zakonnika.
I znów pusto.
Wola cudza, mnisze posłuchanie: gdy trzeba, stać będzie do rana — i z tym ogniem w palcach. U figury pod klasztoru murem złoży tę różę; może ujmie wonczas duszy ciągłego przypominania tej chwili, jak pod szaty obłogiem na złotem strzemieniu kolebie się gołąbkiem siwym ten ciżemek pani... „Oo!“ — coraz to bezradniej myślom z wieczora za furtą klasztorną... „Pana Lancelota siłą królowa do się sprowadzić kazała, opowiadał żongler... Został przyjęty in logiam, w rozmownicy, co było znakiem osobliwej przychylności pani...“
Ociężało serce; grzech rojeń czai się nad duszą i głuszy pacierze. Domarad, niedobra gorączka, otrząsa mnicha dygotną.
Na plac wjeżdża konny; — gdyby nie zatętnienie kopyt, cieniem by się zdał. Wprost na mnicha jedzie.
„W imię Ojca, Syna i Ducha... Od niej wieść!!“
„Ty żeś jest brat franciszkanin, z którym mówiła królowa?“
„Ja, panie!.. Oh, ja, ja!“
„Masz u pułapu kościoła, w absydowej bani, obraz Zwiastowania zdziałać, a królowę w nim za anioła. Zdołasz li to?“
Ku górze rozłożyły się w olśnieniu dłonie brata; niewiadomo: w nieba li się tak zapatrzył, czy też w oglądany już zawczas on obraz w absydowej bani. Aż wysłannik królowej podwakroć swe pytanie powtórzyć musiał:
„Zdołasz li to?“
„Gdy przeor każe, potrafię.“
„Pomówi się tedy z przeorem. — Wiozę-ć i drugi rozkaz. Masz się jutro na zamku u królowej pani stawić.“
Mnich tylko ramionami bezradnie rozkłada i chyli się, a chyli w pasie.
„Zostaniesz, bracie....“
„Przyjęty in logiam, w rozmównicy!..“ — przerwie mu mnich. I chwyci się rozpacznie za głowę.
Podejmie się pan w strzemionach, zdumiony, o czem to właściwie mniszysko zabredziło tak gwałtownie. I odyma wargi nad tem szczególnem upodobaniem sobie jego przez królowę.
„Przyjmą cię, mnichu, na zamku, gdzie raczą w łasce. A jakiejkolwiek doznasz, w milczeniu doniesione musi być to do grobu. Inaczej biada tobie i klasztorowi!“
„Oo!..“
Zawrócił pan stępa, głucho uderzają kopyta konia.
Pędem ruszy brat do klasztoru. Lecz z za wieży kościoła zabiega przed niego nagłym wyskokiem chmara złych postaci, — jakby z górnych krawędzi wieżowych ześlizgnęły się doń po murze.
Z twarzą w dłoniach przypadł mnich do ziemi.
Na rynku tymczasem, po nieszporach, zatańczono znowuż. Te skoczne gromady wszelakiego ludu, w siwym zmierzchu dymami zasnute i naświetlone zwiewnemi wybłyskami płomieni, wydawały się z za szyb ludzi statecznych nieledwie zmorą wieczora, strzyg tajemniczym zlotem. Bo choć niby radosne te pląsy, w posuwiste reje snują się przy pochodniach, w ciężkich mieszczan upojenia lube.
Tylko rybałty czynią skoczne wyrwańce. Tylko mieszczka jaka, z mężatek mocno już podłechtanych, szerokie swe stroje jeszcze bardziej poszerzy spódnic podjęciem i pod oną kupą ciężkiego szychu śmiga lekką jak u kozy nóżką — żakom pod nos niemal.
I kogo na rynku wonczas nie było! kto nie pląsał tą porą! — a sprośnie, jak tamta żonka czyjaś. Różne bo stają się w chęciach swoich w czas odpustu i najzacniejsze panie! Osobliwie, gdy się nasłuchały wprzódy romansów po piekarniach. — Bywają bo bardzo pochutne opowieści; a gdy panie szczodre, i najzacniejszy żongler nie długo będzie się wzbraniał, aby takiego romansu nie opowiedzieć z powagą, — z powagą koniecznie i ze smutkiem na końcu, — by nie stawać się jak ten gadkarz na rynku. Tylko że ta powaga i smutek nie udzielały się kobietom. Taka i przez komin przeleźć gotowa, gdy zielonemi oczyma rozmarzeń zapatrzy się w ognie tańca i swawoli miłosnej. Niczem kot o zmierzchu giętka, a od roztęsknień ciepła i cielista, pomyka się pod murami na miękkich stopach kocicy.
Rade witają je żaki w tej oćmie zmierzchowej: pociemku niejedno wolno, przed czem za dnia i pazurami się bronią; — nigdy nie zgadniesz, jaką kotka po nocy będzie. W tej zasię nadziei, oto aż ponosi żaków w zawodzeniu rybałtowego chóru:
„Bacche saepe visitas
mulierum genus,
facit eas subditas
tibi, o tu Venus!“
I prawdziwie uległemi je czyni. Opodal rynku, po głuchych z wieczora podwórcach studziennych płoszą się szczury i zlatują nietoperze ku nagłym bielom cielesnym. Tylko sówka z wieży przedrzeźnia starek chichoty.
Bo żak, jak ten kogut, nie wiele tam patrzy: która plącze mu się najbliżej, a gdacze najgłośniej, — ta dobra!
Natomiast bachowe skoczki w capów futrze zaganiają się tylko za młódkami. Brzydzą się Panki szczurów zalotem i ciemnemi zakamarki, a cieszą ich zarówno dziewcząt śmiechy, jak i dąsy; zaś nadewszystko raduje gromadzka uciecha. Bo gdy ich nawet która między rogi piąstką zdzieli, nie gniewają się wcale o to Marchołty one sprośne; parskną tylko, otrząsną kudły i skoczą wraz do innej, szczypać ją słowem Satyrów. Rychło patrzeć, jak, za dąsami i gniewem, taka skłonność wzięła kobiety ku nim, że się same ich psotom wciąż nastręczają: za kozią bródkę targają, kłują, czem się da, w łydy.
Oto wtuliła się któraś sama takiemu w kosmate łapy.
„Panku!..“ — szepcze pieściwie.
„Mhm?..“ — wymrucza się cap w lubości.
„Szpetnyś, jak na pokaranie Boskie!“
I wywinie mu się wraz z ramienia, cofa się tyłem, a łapkami trzepie: psoci, ni ten kociak z kundlem grubym. Zbodnąć ją biegnie Panek drażniony, a wraz fletnię z pod pachy wyciąga i gniew swój, a jurność całą, piosenką wyśwista, wytupocze w tańcu.
Owóż i druga garnie się ku niemu: ta już się nie tuli, a wprost ramiona na szyję mu zarzuca.
„Poskoczyłabym z tobą, kozodoju, żeś leciutki! Popędziłabym w pola, żeś wesół! I że się nie naprzykrzasz wciąż o jedno tylko, jak pan mąż, lub te żaki przylepne. Nacieszyłabym się naprzód sobą przy tobie, a potem dopiero może i czem innem — razem. Bo tak potrzeba nam kobietom, aby wszystko w nas było komu lube: i śmiech nasz, i psota, i dąsy, i gniew srogi, i płacze, — i rozdąsanie. Pobiegłażbym z tobą! popędziła w światy!“
„To się rozzuj wprzódy do kopytek, — drażni ją cap, — bym widział, czyś mi kamratka.“
„O,wa! myślisz?..“
I już siedzi na ziemi, gdzie stała, ściąga ciżemki i pończochy i ciska to wszystko po kolei Pankowi na głowę. A targając się przy tej robocie, mówić nie przestaje:
„Niechże się choć rozzuję nie w pana-mężowe łoże, a sobie na ochotę, na psotę, na nic chocia, — o!.. Myślisz, capie, gdy nam z wiankiem z głowy i młodą ochotę z duszy panu mężowi oddać trza w skrzynię, pod klucze, — że my to już starki nazajutrz, — choć nas w szerokie szaty objuczą i stąpać każą jak tym kobyłom dla panów mężów godności... Myślisz, że się powstydzę? lub poboję? — O, wej!.. Niech się pan mąż pod górą pierzyny nasapie dziś pomstliwie, gdy, ocknąwszy się nocką, sięgnie łapą jak po to swoje... a tu żonki — niema!... Naciesz się, nalubuj z pierzyną. (Wybuchnie śmiechem wysokim, zatreluje radości gamą, a przecie aż zgrzytliwie w tem weselu młodem). — Patrz, jakie mi pan mąż pończoszki ładne dziś kupił... Na, masz! — (rzuca mu je na głowę)... Jestem! Zaświstaj! Potańcujem.“
Oto druga, trzecia, piąta para taka znalazła się tymczasem: ilu Panków było, każdy nimfę znalazł.
Krząta się między nimi wyziębły i zagrzewa ramiony menestrel w swem gieźle podwiewnem. Że za pieśń śpiewaną na kanoniach ledwie grosik z pod stopy uratował, tuby onym ,tańczoną’ zagrał. Dadzą co, nie dadzą: gbur, kto się z wesołą kompanią zawczas układa.
Ozwała się gęśl na przedzie par onych, a przyśpiesza tonu za głosem fletni. Rozskakał się jak ten kozieł psotny i sam smyk na strunach, — zawodzą satyry:
„O! o! — totus floreo!
igni iam venereo
totus ardeo!...
Rozprężnie pokładają się tanecznice w kosmatych ramionach Satyrów, wypuklają piersi w nabiegu szalonym. A rybałtów pieśni w skrytości snadź świadomy, zawtórzy pod fletnie cienki chór kobiet:
Novus, novus amor
est quo pereo!...
Wywiódł ich dyabeł na przedkościelny plac w chwili, gdy brat porwać się chciał było do klasztoru. Przed nimi to padł mnich na twarz. Kobiety, których w rozpętaniu swawoli nigdy nic nie powstrzyma, skore były łechtać sobą i tą cichość człeczą: oto potrącają już nóżkami kaptur mniszy.
A menestrel, — któremu się w tej chwili nazbyt dobrze grało dla płochych uszu taneczników, — rad, że się tu czulsze nastręczają uszy, pochyla się nad głową mnicha z gęślami swemi.
I gra mu wszystkich śmiechów niewieścich rozpryski na strunach, wszystkich psot i dąsów białogłowskich zakrętne pląsy, ich uporu nawrotne śpiewki, ich rozgwarne ćwierki pustoty, ich tkliwienia się rzewne na przeciwtonie fałszu, ich porywów wybuchy rozpętane, ich pychy korowody pawie, — i cisze... pod wrzeciona warkotne wspominki, pod grzesznych rojeń kołysanki nowe...
„Wiem, wiem, szatanie, o czem to gędziesz sumieniu! — okrzyknie się mnich, nie podnosząc twarzy. — One to zawieruchy duszne wziąłem na się z grzechem rycerza! one w sercach naszych przemoce! Przemogły, przemogły i w lichem sercu mojem! Nie pokutę wziąłem na się, a grzech żywy... Tęsknię!...“
„Nasyciłeś się gędźbą: ona zawsze tęsknotę żywi. Masz bracie, kwestarzu, skarbonkę zasobną, wytrząchnij za to choć grosik!“
„Jam wasz i ze szkatułą oną!“
A że mnich leży jak kłoda, choć niby wszystko oddaje, więc kompania wesoła sama ściąga zeń rzemień skarbonki. Ledwie trząchną jej grosiwem obfitem, a szał ich porwie i poniesie w skokach.
„Bacche!... Bacche!...“
„Za to klasztoru okradzenie będzież mnie ona chociaż chciała, szatany?!“
„Każda!“ — ryknie śmiechem sfora piekielna.
I w tego śmiechu rozpryskach na gęśli ruszy w pląs sabatu. Pokładają się strzygi w kosmate łapy incubów swoich, rozrywają szaty pod szyjami, snadź i wstyd sam już im za ciasny ku uciesze onej. A piersi, z pod giezła dobyte, prężą przed sobą za rogi bodliwe. I w poskokach szalonych uderzą w ten dyablic skwir:
„Novus, novus amor
est quo ardeo!...
Nie na długo jednak wróżono uciesze tej. Oto u wylotu ulicy, widzą, stoi pan mąż w szubie i ogromnej czapie na uszach, — opodal drugi, — za węgłem trzeci się czai. Satyry nie rycerze: tylko ich kopyta widziały niewiasty, gdy mąż za kark już chwytał i rzucał o ziem, sobie pod nogi.
„Tu-żeś?!... Tu-żeś mi?!... Na takiem to weselu? Ledwiem żonglera przepędził z piekarni, co ci głowę romansem zczmucił, za szatę ze skrzyni najdroższą, rozrzutnico durna!... I zgził mi przecie babę! Skoczków ci się teraz zachciało i piszczków na tańce ucieszne?... Którędyś wylazła z zapartego domu? Powiadaj!“
Bardzo gruby rzemień odpasał pan mąż pod szubą; a gdzie zdzieli, tam i przydepnie.
„Za goliardy! — wali tedy, — za waganty! za gołotą w miasto naszłą, żonka mi od krosienek, przez okno, po lince... Bacz-że, widzieli to sąsiedzi! Czekaj aż ci przyjdą wyśpiewać to pod oknami na srom mój... A wiesz ty, że one twe goliardy i rybałty nawet do łaźni wpuszczają tylko w piątki, z żydami razem?... A tyś się dała w kompanię lichocie takiej!“
Temi słowy pobudził się sam do takiego gniewu, że mu wraz spęczniała grdyka i na burak zczerwieniała twarz.
„Zechcesz mi może podmiotnąć co z onego nasienia?!...“
A ona, jak gdyby się zachwyciła tym mężowskim pomysłem, bo ścichnie nagle w zanoszeniach się od płaczu. Tę starganą jak u czarownicy głowę podejmie i wybłyśnie mściwemi oczyma. I wraz ramionami coś niby tuli do swych piersi.
„Jakżebym takiego kołysała, panie mężu! jakżebym pieściła! Pewnieby gędziec lub pieśniarz wyrósł z niego“.
I on jad wsączywszy mu w myśli na pomstę, wywinie mu się z pod ramienia; ucieka w ulicę. A choć do sińców zbita, obziera się przecie, czy pasya sroga zalewa należycie ten łeb czerwony.
„A ciżemki gdzie?! — spostrzegał teraz dopiero jej bose nogi. — Gdzieżeś obuwia zbyła, małpo rozrzutna?!... Ledwiem ci je kupił w sukiennicach!... Ciżemkiż one i pończoszki strojne gdzie?!“
Zgoni po raz drugi i zdzieli łapą ciężką, miotnie jak tłomok w bramę domostwa. Aż się zatrzasnęły wreszcie wrota i ścichły za niemi skowyty bólu.
Ciągnęli panowie męże żonki swe do się, na one łoża wysokie, pod te baldachy a pierzyny ludzi osiadłych. —
Tam też szukać o tej porze wszystkiego, co stateczne w mieście. Na ulicach i wagantów już nie znajdziesz: pilno im było przepijać po gospodach zarobki dzisiejsze. Tu i owdzie spotkasz tylko rozwrzeszczane bandy młodzi grodzkiej. Choć ledwie co dziesiąty gębę gdzie w kufie umaczał, spoili się dziś wszyscy do onego szału urągania wszystkiemu, przed czem czapkowali wczoraj. Osobliwą radość sprawiało im teraz drzeć się przed temi oknami najpoważniejszych ojców grodu, skąd rozlegały się krzyki kobiet karconych. Księża i mnichy jakby się pod ziemię zapadli, by ich który, co się wczoraj kajał, nie zapytał o zdrowie dobrodziki. Oto wyrostek jakowyś odyma się przy dziewce grubej, pokazując niby ludziom, jak to kroczy przez miasto srogi ksiądz kanonik cum sua matrona. A tłum ryczy z uciechy.
Zadziorne i szczwane wejrzenia ma teraz młodzież grodzka, jakoby pełne sprośnych tajemnic cudzych i trefnego z nich szydu. Gdzie wdowa jaka mieszkała, która za mąż wydać się rada, gdzie panna nieprawicza, gdzie rogacz cichy, który kukułczęta poczciwie chowa, — tam ściągały ucieszniki grodzkie, by, w maszkary przyodziane, w blachy pod oknami dzwonić i skoki urągliwe wyczyniać.
Radosność wagantów tyle bo wznieciła w sercach grodzian: rozpalając do biała nienawiść ku sobie wśród ojców miasta, zgziła im żonki i córy, a w młodzieży wzbudziła oną zadziorność z sąsiady i pomstliwe wścibstwo w cudze sprawy i dole.
Tyle wnieśli wędrowni między osiadłych, tyle on wiew swobody z gościńców świata, tyle ducha wici z uciechą razem, tyle gędźba i menestrelstwo zacniejsze, tyle wolna igra z życia niewolnym smutkiem.
I dyabły same nie wiedziały, zali się teraz cieszyć mają; jako że w onych urągowiskach młodzieży nad ojcami, księżmi i sąsiady cnota sama święcić się pono chciała.
Wagantów już to dawno nie cieszyło. Omierzły im do cna te osiadłe satyry grodzkie; poszli za swymi, — dzikimi. Oto zasobną szkatułą franciszkańskiego kwestarza zdzwaniają Panki rybałtów wszystkich na dożynki dzisiejszego żniwa.
Rybałty, utrudzone popisami na rynku, ciężko zasiadały na ławach gospody, wdychając z lubością zapach zwilgłej kadzi, myszki i winnego wyszynku.
Piwnica była długa jak refektarz; jej strop beczkowy łamał się w łuki tuż nad głową, o ławy nieomal żebrami sparty. W głębi zwisa ciemną czeluścią komora dymnika, pod nią na rożnie wołu byś upiekł. Tymczasem kury obsiadły krawędzi jego na górze. Opodal komina stoi beczka; w żółtem świetle śród dzbanów krząta się dziewka tłusta.
„Dobrze tu! — myśli goliard, — kompania swoja, ciepło, wino obiecuje się smacznie“.
Począł trzeć grzbietem o ścianę:
„Locus est genialis!“
I chwyciwszy gęślarza, zapraszającego wciąż kamratów pobrzękiem franciszkańskiej szkatuły, sadza go przy sobie na ławie.
„Siądźże, napijże się, użyjże, człecze, choć raz czegoś więcej, prócz własnej ochoty! Bo-ć, po staremu, chciwsze gardła wino z przed nosa wypiją, zasobniejsze trzosy kobietę z ramion odbiorą, ksiądz twe grosze do skarbonki kościelnej przesypie, a ty zostaniesz pono zawsze — bosonóż i z gęślą pod pachą; — byś wiedział, za co cię kanonik ze społeczności chrześcian wytrąca, a franciszkanin za czarta samego bierze!“
„On z poczciwości! Duszę mi swoją z tą skarbonką oddał — za gędźbę piękną.“
„A przecie mniszysko ignorans jest. Choćby maszkar nie rozeznał, wiedzieć winien, co pisze święty Hieronim w żywocie świętego Antoniego: — że nie szatanów są natury, że i w pogaństwie nawet nie zostali satyrowie dzicy.“
„Prawdaż to?“ — zdziwią się żaki.
Goliard, widząc dzbany na stole, zawczas wycierał o połę łagiewkę drewnianą. I w oczekiwaniu na wino, rad gwarzy:
„Na pustyni egipskiej zastąpił drogę świętemu stwór taki. I jął go prosić imieniem całego rodu swego: faunów, panków i satyrów, aby ich polecił królowi Betlejemskiemu, o którym się zwiedzieli, że przyszedł na świat zbawić wszystkich. Że prawdziwie tak było, a wierzący w to duszy swej w pokuszenie nie wiedzie, — pisze Hieronim, — zaświadczyć mógł to potem lud mnogi, bowiem sprowadzono takiego za żywa do miasta Aleksandryi, czasu Konstantyna cesarza.“
„A dziś? — zaciekawiła się skoczka, zatrzymując się przed nim z dzbanem, — są li jeszcze Panki prawdziwe? — choćby tam: za morzem?“
„Różnie różni powiadają. Są, którzy mówią, że gdy pani Diana, postarzawszy się, wszystkie nimfy zazdrośnie wytępiła, — cherlać poczęli i kasłać Pankowie. W takiej żałosności widziano go właśnie w Aleksandryi. I tak zczeźli pono. Zasię dziś? teraz?... By prawdę rzec, mnie się onych przytrafiało widzieć tylko śród ucieszników grodzkich pod sąsiadów oknami, ale w skórze zapożyczonej pono od bydląt.“
Żaki już się znaleźli pod stołem, by szczypać w łydki skoczków bachowych, w capów skórę zaszytych, i drażnić słowem, — że bydlęca.
Aż się goliard za nimi ująć musiał:
„Nie o naszych ja przecie myślałem! Wszakże oni to, dla sztuki, mimusy tych dawnych. I nikomu na krzywdę, a sobie na zarobek poczciwy. Bo zważcie, żaki: — nie natrząsali się nigdy nad dolą i niedolą człeczą satyrowie dzicy, radzi każdemu z pod smętu życia wyłechtać jego własną ochotę, własnemu jego życiu na ulgę! Tak też i nasi czynią. I ich sztuka satyrów zacna, a z pradawniejszych piękności idzie niźli każda inna. Ich by na czoło igry wszelkiej, by zbodli ludziom wprzódy z grzbietów wszystkie pomstliwe brzemiona doli.“
Skoczka tymczasem pochyla nad jego łagiewką cynowe dzbanisko wina, przyciskając do swej napół obnażonej piersi: — z zadymionej cyny zdały się porówno, w złocistych połyskach światła. Jął głaskać dłonią te dwie obłe kruże: kobiecych piersi i dzbana.
„Od gorzkości dnia powszedniego chronią nas obie,“ — powiada żakom na pouczenie.
Zaś, widząc że od jego czarki kolejno wino nalewać zaczyna: że mu tak świadczy przy kamratach, — niebardzo snadź w to respektowanie wierząc, — dorzuca dalej, żakom ku nauce:
„Najbardziej zasię chronią nas od vulgarii dnia codziennego kobiecych świadczeń kłamstwa grzeczne, bowiem z nich rodzi się ornatio życia samego w obyczaju dwornym.“
„A któreż to kłamią?“ — wtrącił nagle bas gruby.
Tuż przy kadzi siedzi samotnie herold w czerwieniach, nie królewski przecie, a z wędrownych po zamkach. Rozwala się na stołku, miecz naprzód wystawia i pyta zadziornie: „Któreż to kłamią?“
„Kłamią, panie, wszystkie kobiety społem, życiu naszemu powszedniemu na ulgę.“
„Ty sam łżesz na ten koniec, — bo tak każe liche rzemiosło twoje. A na kobiety nie pyskuj, bo rycerz cię słucha!“
Żaki już pochowały nosy w kułaki i parskają w nie nad tem wystawnem rycerstwem ledwie pasowanego gbura. Z gęby przecie widać: nie pan to żaden, a człek chudorodny; pełny trzos tylko odyma go w takie rycerstwo szumne. Mają bo dziś pieniądze heroldy, — ho, ho! — więcej niźli kiedykolwiek miewali waganty. Bodaj to dziś rycerzom, biskupom i opatom znaki tarczowe ich przodków wykładać, każdego od króla Dawida lub od Scipiona afrykańskiego wywodzić! Zaś to zasadzanie się dziś panów na kupców juki i wory, — owszem, — chwalić. Baczyć natomiast, by rycerz nie brał takiej żonki w łoże, na jaką mu herold nie pozwoli. Ogłupili ich przecie do tyla!
„Wiodła niegdyś Muza rycerzy i na boje święte! — myślą smętnie żaki. — Hej, gdzie te czasy! Milsza dziś na zamkach heroldów Muza. Onaż to zaparła przed wagantami wrota zamkowe i opactw furty.“ —
Dziwi się goliard obecności takiego pana w waganckiej gospodzie i jego zaczepności od pierwszego słowa. Więc zezem baczy na skoczkę. Ona żachnie się ramionami, chcąc tem pewnie powiedzieć, że go siłą tu przecie nie ściągała, komu zaś jej taniec nazbyt do głowy uderzył, sztuki to sprawa, a nie czyja. „Takie zaś gbury, dodaje, są zawsze najbardziej przylepne ze wszystkich zalotników, bo się w nich krew rusza na gnuśno: długo i cierpliwie. Więc czekają z łapą na mieszku pełnym.“
„Ciszej mów..!“ — zgrzytnie goliard. I przytwierdzi ten nakaz białkami oczu.
By za chwilę twarz poczerwieniałą oburącz przysłonić.
Opanował się jednak wobec zapatrzenia kamratów. I, kładąc jej rękę na dłoń, mówi:
„Posłuchaj, coć rzekę. Gdy Blancaflora z Florą posprzeczały się o kochanków, w sprzeczkę sióstr wmieszały się ptaki: za poetą opowiedział się słowik, za rycerzem papuga.“
„To też, prawią żonglerzy, Blancaflorę rychło pochowały ptaszki,“ — przerwie, klepiąc go po policzku.
I zakuka rybałtka niską nutą swego śmiechu; aż się strzęsła jej pierś.
„Chcesz bym tak chudziutka się stała?“
Wystarczyło śmiechu, by się wzburzyła wartka krew skoczki.
„Ach ty!“ — szepcze grubą pieszczotą.
I zwinnym rzutem wgarnie mu się w ramiona — całem ciałem, bo i nogi jego nogami jakoś oplata, powojem osnuwa, wtula się w pierś, przyhołubia... I sączy mu w usta jeden pocałunek bez końca, by nie miał ni czasu ni mocy do rozmyślań nad tem wszystkiem.
Gwałtowne poszczęki ostróg i miecza dały się nagle słyszeć od stołka przy beczce. Ledwie to usłyszy skoczka, a ręce jej jakby coś targnęły przed sobą.
„Jam wolna!“ — krzyknie w stronę herolda. A słyszeć się to dało, niczem jastrzębia głos po lesie: w tak ostre echa rozbijał się jej bas w pisku kobiecej pasyi. „My tu wszyscy ludzie wolne!“...
„Bacche!..“ — dzikim wrzaskiem odkrzykną jej się rybałty na hardy wtór.
I zerwą się z ław, w górę podniosą czarki.
Gęślarz tymczasem zagonił się za karczmarką, dziewką jak piec rozłożystą, twardą i śliską. „Tożbyś ty świerszczem grającym mógł się przytulić do tego komina!“ — drwią z niego żaki. On czyni przecie te zaloty nie dla się tylko, lecz jakby kamratom na wygrodzenie i uciechę. Bo co ona mu rzecze, on wraz na izbę okrzykuje.
„Powiada, że się nazywa Helena.“
„Czemu wszystko powtarzasz!“ — zdzieli go dziewka tęgą łapą po pośladku, aż się podegnie wątlak.
A żaki w śmiech nad tem szumnem, z zamku, imieniem dziewki z pod wiechy. Oto jeden kogucik wystawi się przed nią i recytuje jej w nos:
„Si tu esses Helena, vellem esse Paris!“
Naprzykrzają jej się te żaczyska jak złe muchy; a przecie rada widzi, że się za nią po izbie wciąż merdają. Każdej lubo, gdy się zalotniki koło niej kręcą.
Gdy tak żaki płoche figlują z dziewką, przestąpiło próg aż czterech panów poważnych z krótkiemi gęślikami do opowieści. Nie odrazu poznały rybałty panów żonglerów, którzy pod żaden kościół utrudzać się nie potrzebowali, rozchwytani po wszystkich piekarniach i wieczernikach grodu.
„Bodaj to sztuka prawienia romansów! — wzdychają igrce. — Każdy z nich na świeżo wykąpan, nakarmion, w szatach dumnych...“
„Nie drażnić bestyi!“ — huknie tymczasem jakiś głos z za proga.
Rozległ się głuchy szczęk łańcucha i za chłopem w spiczastym kołpaku wwala sapliwie swe cielsko niedźwiedź ogromny; — aż zacuchniało nagle w izbie. Na zadnich łapach kołysze się w chodzie, srogi i głupi zarazem z tym kolcem w nosie. Niedźwiednik szczęka łańcuchem, a drągiem usuwa ludzi.
„Nie drażnić bestyi!“ — doprasza się wciąż.
U komina go ułożył, jakby wielkie futro z ramion na ziem cisnął. Wtedy dopiero obnaży głowę i pozdrowi gromko wszystkich kamratów.
„Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus!“
Taki to piękny obyczaj miał: — z nad Odry szedł z niedźwiedziem swoim.
Przysiadł się do stołu, spracowaną głowę obciera z potu i rozpytuje poczciwie każdego, jak mu też igra dziś poszła, ile pan Bóg zarobić pozwolił. Człeczysko było spokojne, a kompan wszystkim najlepszy. O sztuki nigdy się nie spierał.
Czyniły to tymczasem żaki z zaciekłym ferworem dysputacyi: — tak na nich podziałało wejście panów żonglerów. Ledwie ich uspokoił siłacz gruby; ozwał się jednak dziwnie cienko, głosem zdziwionego rzekniesz dziecka:
„Które żadnej igry nie czynią, — żaki, — rozgwarzyły się najgłośniej, jaka sztuka Bogu i ludziom milsza i na jaką modłę sprawować się winna. Jeszcze mnie te żaczki siły zechcą uczyć po łacinie!“
Nabijała się tymczasem gospoda. Zapóźnione waganty ściągały powoli. Zwlekali się kuglce z wymyślnemi sprzętami swoich popisów. Wokół stołów szastać się jęły i rybałtki, których sztuka na rynku nieznaczna, a zarobkowanie po ulicach inne. Zanosiło od nich jak od tego niedźwiedzia, tylko na lepko, na słodko. To tchnienie przykrych olejków roznosząc po izbie z szelestem, wtykały wszędzie swe barwione twarze. Jawią się wreszcie i wesołki, a rozdzwonią wraz w tłumie swemi kukłami. Ich psy mądre poczną się ścigać między stołami w kręgi, w zawroty, w wiewiórcze szały; — czynią to na wytchnienie swobody po sztucznych popisach rynkowych, a potrosze i dlatego, że coś z pana natury jest zawsze i w zwierzęciu jego: cieszą się psy waganckie na nową wędrówkę po gościńcach świata.
Przywlókł się wreszcie i gadkarz, ale jakiś zgoła inny niż na rynku. Sprośne przed ludźmi oblicze ściągało mu teraz znużenie w cierpką powagę; cały ciemnym płaszczem zatulony przysiadł się ponuro do towarzyszy. Na ulicach zastępowali go teraz ucieszniki grodzkie. „Choćbyś im nie wiem jakie gadki wymyślał, — skarży się kamratom, — im zawsze ciekawsze sąsiadów sprawy; na nie każą mi wciąż składać gadki, a i szczodrymi być wtedy obiecują.“ Wina pić nie chciał, — bo niech groszy mało do domu z włóczęgi przyniesie, zanęka żona, dzieciaczyska zaszczypią na śmierć.
Goliard tymczasem swarzył się o coś ze skoczką.
„Gdym ci taka nie poczciwa, to za co mnie lubisz?“
Nie znalazł odpowiedzi, choć po nią trzy razy do czarki zaglądał, — a głęboko. Aż mu ją odjęła z przed ust.
„Za com ci luba?“ — nastaje uparcie.
Patrzy goliard na te dzikie płomyki czarnych włosów gdzieś koło ucha, na te kędziorki i kosmyki wicherkowe pod uchem na śniadej szyi.
„Veneris tentoria res est amatoria, — znalazł wreszcie odpowiedź; — a nie było takiego magistra, któryby kogo nauczył, coby mu się, miarą rozumu, podobać winno w kobiecie. Prócz cnoty, prócz cnoty, oczywiście, którą kościół kochać nam każe.“
„Gdym ci zawsze taka niepoczciwa była, to czemu składałeś na mnie one wiersze, któremi delektują się po świecie i biskupy?... Niech ci przypomną żaki!“ — dorzuci z hardem wyzwaniem.
Żaków tylko tem trąć: już wyskakiwali z ław, by skłóconemi takty, jeden przez drugiego odbębniać wiersze jakoweś. Nic z tego rozgardjaszu wysłuchać nie można, ledwie to jedno zdanie wyrwie się zgodnym chórem: „Nimpha non est formae tantum“...
„Silentium!“ — huknie na nich goliard, właśnie jak ten mnich na żaki. I pocznie czochrać się po kapturze, wyciągać dłońmi jego wisiory, zły na tę ohydę, jaką uczyniły żaki z wiersza jego.
„Wiedz, pyszna kobieto, że są godniejsze pięknych wierszy i biskupich nad niemi delektacyj. Niewiasty, które, pacierzem, postem i jałmużny Pana Boga i świętych w niebie ciesząc, kwitną przy krosienkach w obyczaju poczciwości. Tylko że onych piękno ledwie chóry anielskie wygłosić potrafią. Dlatego też grzeszny poeta śpiewać musi o podlejszych.“
Ale ona była już w pomszczeniu, więc zatrzymała myśl na ciekawości dla się w tej chwili najważniejszej. Ciągnie go za rękaw, uchyla mu znów czarkę od ust.
„Powiedz: te nimfy?... jakie one z siebie były?“
Goliard był wciąż jeszcze markotny za to zohydzenie wiersza jego w odbębnieniu żaków.
„Nic o nich napewno powiedzieć się nie da! — odmruknie na jej zapytanie. — Nie sprowadzano takich za żywa do miasta Aleksandryi, czasu Konstantyna cesarza.“
„Nie kasłaj, nie kasłaj, stary!“
„Schłysnąłem się winem, niedobra! I zapamiętałaż mściwie o tym kaszlu!... A przecz mnie starym zowiesz? Czym siwy? czym krzywy? swarliwy?“
„Aleć klerk: oświecony.“
„Eheu! gorzkie laury twoje, nauko, przed kobietami!... Nie stary-m, póki mater Venus przy tobie tak szczodrze subsidit amori.“
„Dulcia stipendia!“ — mamrotał coś do się po chwili, ledwie trafiając wargami na wrąb łagiewki.
Bo chwiał się już na ławie.
Spostrzeże to skoczka, więc ściągnie mu kaptur z głowy i wstrząchnie czuprynę, — by wydymiało. A sama wymknie się chyłkiem z piwnicy.
U komina urosła tymczasem tęczowa góra instrumentów sztuk wszystkich. Ten i ów jeszcze się ze swoim rozstać nie może; to w trąbkę lub piszczałki zadmie, to w kocioł uderzy, rozdzwoni bębenki. Pod niskiem sklepieniem piwnicy czyni się gwar piekielny wśród poszczekiwania psów rozbieganych, gdakania kur budzonych raz po raz na kominie i głuchego pomruku niedźwiedzia. A nad tym sabatem waganckiej gospody rozlega się w krótkich pokrzykach, jakby w targaniach się pasyi:
„Cztery!“... „Siedem!“... „Dziesięć!“
Po bachowych ołtarzach przyszła kolej i na djabłowe: — grano w kości.
Niejeden, zanim się opatrzył, przegrał cały swój zarobek dzisiejszy. Oto i żongler, który od szczodrej pani w mieście otrzymał najcenniejszą szatę ze skrzyni, tu się z niej rozdziać musiał. A jeszcze mu w tem pomagają żaki, zawodząc kołem:
O, fortuna!
velut luna,
situ variabilis...[1]
Znalazł się nawet psałterz na stawkę, na co linochód aż kubek z kośćmi precz odrzucił, zażegnywając się od tak bezbożnego grania.
Menestrel, że swój grosik rychło przegrał, a skarbonkę kwestarza dawno z kamratami przepił, cieszył się już tylko szczęściem innych, pogodne swe serce przerzucając zawsze na stronę fortunnego. A że skrzat mały nie mógł docisnąć się w tłumie, więc się w swem gieźle i z bosemi nogami usadowił na stole, tuż przy desce graczy.
„Pięć!“ — wrzasną mu nad uchem.
A on smykiem poddaje żakom takty. I zanuci im:
„Hej, ty żaczku nauczony,
Powiedz, co jest pięć?“
Im w to graj. Gruchną pięściami w stół, rozbębnią się w poddane takty żaczkowego śpiewu:
„Pięć ran cierpiał Pan!
Cztery listy Wangelisty!
A patrjarchy Trzy! —
„Dziewięć!“ — przerwie im wrzaskiem gracz któryś przy desce.
„Dziewięć chórów jest anielskich,“ — zawodzi cienko zespół żaczków.
Święciła dożynki goliardowa familia.
On zaś, stumaniony winem, siedział na ławie w podokiennej nyży. Po kilkakroć wyciągał rękę po Horaca, którego wsparł było opodal na ławie; ale czy że ramię było za krótkie, czy że książka sama odsuwała się za każdym razem od garści precz, — nie mógł się jej domacać. Wreszcie zapomniał o niej w durze winnym. A gdy się znów, jak ta lampa rozświetliła myśl wielką znagła jasnością, — objęła go nieodparta chęć miotnąć napoły wypróżnioną łagiewkę między te kamraty z gościńca i uciec stąd precz, dokąd nogi poniosą. Bramy miasta tego minąć, aby conajrychlej, do pierwszej furty klasztornej zakołatać, — jak to nieraz już czynił po świecie, — by do ksiąg zacnych w klasztorze się dostać: Virgilim znów się podelektować, od Boetiusa Consolationem zaczerpnąć, — a za najlepsze pocieszenie powiązać one myśli własne, które raz po raz: to muzyką, to słowem wierszy, wyświetlają się głowie. A roi się po niej rzecz taka, na którą nikt się jeszcze nie ważył: Piekło i Czyściec nawiedzone za żywa; mistrz Pitagor po piekle i czyścu obwodzi, zatrzymując się u bram niebieskich. Ledwie strzępy tego błąkają się w odpisach między oświeconymi po świecie, — i w wielkiem są wśród nich respektowaniu. Ale dalsze oto ciągi rozsypane są teraz w myślach, jak te paciorki zerwanego różańca, roztargane jak to sumienie samo... Za ciszą klasztoru zawyje nieraz coś w człeku głosem psa, zaskowyczy w ocknieniu tęsknoty za swym domem prawym, — osobliwie w gospodzie, gdy wypite już kruże.
A i panowie żonglerzy siedzą jakoś posępnie. Oto pochyla się któryś z nich z sekretem do goliardowego ucha:
„Gawędy dziwne słychać było w przedwieczornym dziś niepokoju ludzi: jakowychś guseł podszepty: jakoby po odpuście dzisiejszym błąkał się przez nikogo nie poznany, — aż powtórzyć nijako... Parsifal z Lancelotem.“
Spojrzy goliard urągliwie na tę niepewność siebie i zalęknienie żonglerów:
„Laici non sapiunt ea quae vatis sunt!“ — mruknie wzgardliwie pod nosem.
Ale coś mu tam po głowie nietrzeźwej błąkać się wraz jęło strzępami wspomnień. Wzywano go dziś wszakże na graalowe szukanie. Podwakroć. Raz czynił to człek żywy, potem zbroja niesamowita w żarzy świętego Jerzego za czarną pawężą w srebrne ćwieki. Onąż to czarę samą ukazała mu czarnoksięską mocą.
Za chwilę porwie się z miejsca i stara się pociągnąć ze sobą żonglerów.
„Chodźmyż czemprędzej, panowie, na ulicę złotników i płatnerzy! Chodźmyż, na miłosierdzie boskie! — bodaj wejrzeniem odnowić w sobie on głód dążenia... Bez tego czemże nasza dola wagancka?!..“
Zaledwie kilka kroków uczyni, a zachwieje się i runie z powrotem na ławę.
Grzbietem domaca się węgła i usadowi wygodnie, szeroko rozłożywszy kolana. Ręce splótł na poczciwo, z klerków nawyku, jakby różaniec zapomniany w nich trzymał; — zwiesił głowę nad czemś zamamrotaną. Żaki, respektu dla trzeźwego nie pomne i rade, że się psota sama nastręcza, wsunęli pod te złożone dłonie psałterz, a w palce wetknęli mu organkowe fletnie Pana.
I tak pozostawili go zadrzemaniu.
Mgławo, przez rzęsy, które zlepiły się ciężko, — za oćmą, za durem, migota skrzydło czerwone w blasku płomienia.
Zezem rozchyli goliard jedną źrenicę zeszklałą:
„Djabeł-ś?!..“
Rozewrze się powoli i drugie oko. I stwierdza że herold to tylko czerwieni się u beczki skrzydłem ramienia swego.
Więc się zdrzemnął, uspokojony. Alić po chwili znów mu się rozwiera ta jedna źrenica niepewna.
„Strzyga?!..“
Popatrzy uważniej okiem drugiem. Na progu ukazał się — zjaw chyba skoczki, — bo, choć lico jej niby, postać zgoła już inna.
Ani tak czarodziejska różdżka nie odmieni kogo, ani tak wieszczki upięknić nie zdołają, jak te odmieńce wymyślnych swych strojów, — kobiety, — potrafią się same przeinaczyć, odnowić oczom ludzkim, odświeżyć pożądaniom!.. Wyszła z izby rybałtką bosą, wróciła zaklęta w dziwo strojne... A jeszcze takiego stroju nie widziała chyba i wieszczka nawet żadna, by one krągłości niewieściego kształtu nie osłaniały się powłóczyście, oczom na domysły, lecz wypychały się niesromnie w obciągłość szaty, przylegającej do ciała samego.
Z pode łba spogląda na nią goliard.
Żonglerów twarze rozbłysły tymczasem; smakują ich oczy, aż strapione tem, że takiego stroju nie widziały jeszcze... Czyżby?!.. Więc poczną szukać w pamięci, przypominać królów wszelakich ziemie i miasta. Komuż bo wiedzieć, jeśli nie im, wagantom, którzy na to tylko oczy po świecie roznoszą, by patrzały na rzeczy dziwne i piękne; a więc i na te motyle i kwietne powaby, jakimi kobiece stroje cieszą oczy i mnożą samą ochotę życia? Kto wreszcie pierwsze wieści o nowych strojach roznosi po świecie, jeśli nie oni, żonglerzy? z tą ciekawością opadają ich wszak nadewszystko kobiety po miastach. — Jakże więc zapomnieć! — wyrzucają sobie.
Już! już wie któryś z nich. Ten strój najnowszy hen, skąd idzie? — aż z Polski!.. Od tatarów wzięli Polacy to troczenie kobiet; tylko, co u tamtych jak siodło na kobiecie się wydaje, u nich dwornością miłą i powabem się stało. A zwie się ta szata wymyślna: — suknia!
Gdy od Polek do niewiast cesarstwa przeszła moda ta, na chwałę „suckenie gar feyn“ rozbrzęczały wraz harfy śpiewaków niemieckich. Ba, i za Renem przytrafiło się słyszeć któremuś z wagantów wielojęzycznych:
Nulle robe n’est si belle
que sorquenie à demoiselle.
I prawdziwie, — gdy stary strój kobiety jak z kamienia lub drzewa ciosanemi czyni, za topole uwysmukla, ten nowy w foremność niewieściego kształtu je toczy i umila zdrobnieniem postaci, że zwrotna jak ten ptak na gałęzi zda się kobieta cała, — a każda w niej panną będzie.
Tak rozważali żonglerzy, karmiąc dosytnio swe oczy dziecinne.
„Suknia jest alcheruntowa, — zapamiętywali tedy uważnie, — barwy maku, w popielicowych obłogach, na jędrnych piersiach białą wstążką krzepko zmotana i w pozłociste bajorki szyta. Zwinności przydaje i krótkość szaty, a i te chobotki niewieście, — że jakaś szparkość tupotliwa bije od postaci wdzięcznej. W kosy jak smoła połyskliwe wwiła sobie wstążeczki kraśne, jakby czerń włosów płomykiem przewiała... Niema przecie w tym stroju nowym nic tak bardzo zdrożnego, a i zbytkowności nie takie znowuż królewskie, bo alcherunt tanią jest tkaniną, i w Polsce, skąd suknia rodem, „nędzą“ się zowie. Tylko że dla goliarda i „nędza“ za bogata. Stąd nieufności smutne.“
Gdy tak dumali żonglerzy, — żaki, którym szkoła niedawna zostawiła na oczach jeszcze przyćmienie na wszelkie immunda, nie wiedząc zgoła, czy to ładne, czy brzydkie, mieli w oczach tylko świąteczność uroczystą. Uniosły się ku skoczce ręce żaków, gdy wykrzyknęli poniewoli w chór aż pobożny:
„O, dilecta domina!“
Ale ona nawet nie zważa na to. Niedźwiednik koło niej się kręcił, po rękach całował i swoim obyczajem za kolana w pokłonach chwytał.
Goliardowi tymczasem przygasły oczy, a srożyły się tylko brwi pod kapturem.
Gdzież to była myśl jego przed chwilą? — chwytał się za głowę, obałamuconą zjawieniem się skoczki. — U Muz, dziś pohańbionych na świecie. A przedtem aż piekła z Pitagorem nawiedzać chciała tem rozwrażliwionem sumieniem, gdy po opilstwie objęło go jak zawsze omierzienie wielkie dla całej tej goliardyi żywota swego. Do klasztoru zatęsknił w wielkiej nagle żądzy ciszy i osamotnienia, by zebrać rozsypane paciorki z różańca rojeń, skupić roztargnione sumienie.
U Muz były myśli tedy: wielkie poema o Czyścu i Piekle snuć dalej chciały. Zaś to ich rozpłomienienie i pęd wnętrzny niemocen człowiek wstrzymać w sobie do woli. Tylko djabeł potrafi cały ich rozpęd w człowieku przetargnąć z ponośliwych sfer ducha w grzęskie męty spraw kobiecych. A wtedy piekło na ziemi się iści, gdy chuci niepokój uzasobni się w żarliwość wewnętrzną. Wonczas też, co przypadek pod oczy podsunie, — osobliwie gdy to będzie rzecz nowa, — ściąga na się całą tę pasyę wnętrzą. Tak pies podszczuty wpada z miejsca w szał zażartości, gdy ujrzy przypadkiem rzecz jeszcze niewidzianą.
I oto stoi pośrodku izby ta dziewka, przystrojona, jak jeszcze nie widziano kobiet. Niby to w szacie, — myśli goliard, — a pierśmi i na tyłach wypukła, w pasie cienko spętana, szyją goła, od łokcia ku dłoniom nie ma wcale — nic! Sprośność sama! — podjudza się patrzeniem, — tem półodkryciem wabliwsza stokrotnie, niźli ciało gołe; a wonnością olejków pragnąca się dowabić, dołechtać ku ostatnim pożądliwościom mężczyzn — chyba wszystkich! — myślał. Na psie wesele wyszła ta miłośnica jego! — przez innych przystrojona sprośnym wymysłem mody w te przepychy królewskie — jemu na srom, biedzie jego na urągowisko!
Oto idzie naprzeciw niego uśmiechnięta tem pytaniem.
„Nie pięknam-ż?“
Ale goliard nie widział już jej chyba wcale, bo tylko temi nastroszonemi brwiami wyzierał z pod kaptura. Przed nim stała już nie kochanka, nie jakaś tam dziewka strojna, lecz: — kobieta, — jedna, wszystka: szkarada sumień, matka wszeteczeństw, Babilonia wielka!
Mnich cały ocknął się w duszy.
Chwyci ją za rękę jak w kleszcz i odciąga na ubocze. Wytargnie mu się skoczka rzutem całego ciała. I już nie zdziwienie ma w oczach, ale głęboką pogardę nad tem gburstwem, które pięknie przystrojoną kobietę tak oto targać śmie. A gdy zgromi chama wejrzeniem, rączkę swą dokładnie obejrzy, czy nie zadrapana.
„Przystroiłam się tak dla cię, — rozżali się niespodzianie, — aby i tobie na sercu dumniej się stało, że nie skoczkę lichą masz...“
Jęła poprawiać markotnie te wstążki na piersiach zmotane.
„Nigdy nie zgadnąć, co cię uraduje, a co utrapi sumienie, — osobliwie po winie. Przykre masz serce.“
„Kto ci te szmaty kupił?!“
„A gałów tak srodze nie wytrzeszczaj! — bo ja się i dominikańskich nie boję, gdy, tańczącą na rynku, tak mnie przez ślepie swoje piekłem straszą.“
Wstrząśnie hardo głową: warkocze na plecy odrzuci.
„A piekło toś sobie sam w duszy nagotował myśleniem. Innego pono niema też wcale. Po co ty wszystko tak przemyśliwasz? czemu się tak dręczysz, człecze? osobliwie po wychmieleniu.“
„Ktoć te szmaty kupił?!..“
„Nie ty podobno. Ale niech ci to serca nie kazi. I nie herold. Więc w tamtą stronę darmo białka przewracasz. Ktoś inny, jeśli cię to mniej zasmuci... Chcesz, bym w worku chodziła? Wolisz mnie półnagą na rynku, niźli przystrojoną dumnie? Wolisz? — Prawdziwie?!.. Widzisz: boś przywykł do dawnych zazdrości, niczem koń do starego zaprzęgu: jużeś sobie w nim i brykał: szydził ze wszystkiego trefnem słowem: mądrzył się w życiu! Każda nowa zazdrość jest najgorsza i zupełnie psuje wam rozum.“
Pocznie ładzić te wstążki w końcach warkoczy.
„Jakiś ty luby przy czarce i jaki mądry przy starych zazdrościach! I jaki durny przy wszystkiem, co nowe!... Ach, jak ja nienawidzę tych kajań się twoich! — (chwyci go nagle za płaszcz na piersiach i odepchnie od się precz.) — Nienawidzę!.. Czemu ty nie umiesz cieszyć się naszem życiem wolnem — całem? A nie tylko temi chwilkami, gdy się do mnie na lubość przyłasisz i na drugą do wina przyśmiejesz. Wtedy ci tylko świat piękny. Nie cierpię! Nędzne to życie — połową serca zaledwie.“
„Lub może, — podejmie za chwilę — może ci się przy winie zroiło, poecie, żeś pan radca miejski sam i że masz własną żonkę pod pierzyną? Zapomniałeś przy winie, że mi, za pyszny baldachim twego łoża przy świata gościńcach nierzadko tylko te gwiazdy po nocy świecą, a rankiem ptaki nad głową polatują. I wiedzże — (kładzie mu już śmiało rękę na ramieniu) — pokochałam ja te przepychy nasze, ale razem z wolnością moją... I dość że ci, wagancie durny, że jabym za tobą i na ostatnie gościńce poszła? — a i z królewskiego łoża! Tylko nie mniemaj, że mi tęsknie od złotej gdzieś niewoli w twoją nędzarną.“
Zrzedła goliardowi mina. A i ona w łagodność większą wmówiła się swemi słowy. Ściągnie mu znowuż kaptur z głowy, wstrząchnie czuprynę.
„Wydymiło wino, wydymi i ta siarka piekieł ze łba, wysuszą się łzy kajania. Będziesz mi jutro po dawnemu trefny przy winie. I mądry! — klepie go po twarzy, a błyska okiem, czy mięknie. — I luby! — dodaje pieszcząc go paluszkami po policzkach.
Nie zmiękł, ale opadł jakoś w sobie, — w nazbyt jednak smutną rezygnacyę i bezradność wejrzenia.
Tem ci bardziej żachnie się ona na to:
„Musiałam ci się w głębi duszy nazbyt podobać w sukni. Więc mnie zanękasz teraz tym nosem smutnym!“ (targnie mu nos ku dołowi).
„Kobieto, Bóg mi świadkiem, że nie o tobie myślę, gdy mi zejdziesz z oczu. A najmniej teraz, zanim weszłaś. Postokroć, nie o tobie!“
„Ale przeze mnie! — nastąpi nań hardo. — Bo wiedz-że nakoniec, czemuś to mi luby mimo wszystko: i sercu, i głowie, i dumie mojej!.. Owo, że tak pięknie roisz przeze mnie, że się tem delektują oświeceni na świecie szerokim, — a i biskupi po pałacach swoich... Może nie tylko przeze mnie?“ — pomiarkuje się niespodzianie, zerknąwszy na dzbany wina.
„Prawdaż to?!“ — pytał głucho, jakby siebie samego, wiodąc okiem za jej spojrzeniem.
I opadł na ławę, ukrył twarz w ramionach na stole:
„Vae meae menti!“
A ona, tem szamotaniem jego sumienia już do pasyi dowiedziona, poskoczy za nim do stołu; jedną nogą na ławie przyklęknie, ogarnie ramieniem krużę wielką, przytuli się do niej piersią, warkoczami omota.
„Patrz na nas obie — woła, — pogłaskaj jak wprzódy!“
I uderzy w śmiech swój basowy nad tą utrapioną głową, — a zabawia palce długiemi jej kędziory.
Zapatrzą się w ten obraz żonglerzy.
Lecz ona zniecierpliwi się niebawem i za te włosy podejmie mu głowę. I by policzkiem do twarzy mu się przytulić, na stole się oto cała wpodłuż układa: uwypukla oczom tę pyszną kruż bioder swoich. Gdzieś obok siebie domaca się czarki, i podstawia mu wprost pod wargi — niczem dwa kielichy — i czarkę i usta swoje.
„Pij! — woła. — Całuj! — wyzywa. — Radujże się, człeku, z życia, że, prócz lubości dla się, jeszcze i szczęścia nadmiar wypijesz, wycałujesz — ludziom oświeconym na szerokim świecie! — Gdziekolwiek kompania zacniejsza się zbierze, tam twoje wszak pieśni śpiewają przy krużach? Gdzie się dwoje niegburów kocha, tam twoje pieśni szepczą w całowaniach?.. Kochaj więc, jak my tu wszyscy, nasze sztuki wolne! I razem naszą dolę wagancką — ze wszystkiem, co na niej twój djabeł uwiesił. I nie wierz w mnichów upiory. Niema djabła! Niema piekła! Niema grzechu! — krom w twojej udręce i zrojeniu.“
„Niema piekła? niema grzechu? — powtarza goliard jak ze snu. — Gdy wszystkiego już dla cię niema, dusza-ż to przecie zostaje, wieczna, — dusza nieśmiertelna! I w tobie.“
Poderwie mu się przed oczyma, lecz półciałem tylko, jak ta ryba. I tak nań popatrzy. A potem trąca go kułakiem w czoło:
„Nieśmiertelna!.. Wieczna! — przedrzeźnia. — I zaroiłaż się ta głowa utrapieńca nad wiecznościami! Jestże gdzie wieczność? Wiesz napewno?“
„Kobieto!“ — szarpnie się w tył.
Ale daremnie: mocno ogarniała go ramieniem.
„Byś patrzał teraz na mnie, a widział, jak ja ciebie chcę w tej chwili, a czuł mnie całą do ciepłej skóry, krzyknąłbyś mi to usta — niemą wargą! A chwyciwszy w ramiona, poniósłbyś mnie na gościńce wolne, — zaświstałbyś ludziom na szyderstwo z cnoty wszelkiej, — zagrał na piszczałkach pani Wenus samej, — jej na chwałę zaśpiewał pieśń!.. Z lubością powtarzać ją będą oświeceni po szerokim świecie... A gdy się zmęczymy szczęściem, splatać ci będę w słońcu, u źródła, wianek tej jednej wieczności, która jest. Ja ci ją dam, — nie kościoły.“
„Satana lubrica!... — zagrzmi nagle jak w kościele; — aż się trzęsło coś w ludziach.
Lecz w tejże chwili zerwali się wszyscy z ław. Goliard, niewiadomo kiedy i jak, wśmignął się było na stół; już kolanem jej piersi przygniata, łokciem szyję. I szamocze się z czemś w dłoniach. Usłyszą twardy w zamku chrzęst waganckiego noża. Ciało dziewczyny trzepie się już zawczas na stole, niczem ryba na desce.
Wrzasną rybałty jednym krzykiem. I rzucą się ku nim. Bóg łaskaw: — w porę jeszcze dopadli.
A gdy ją mściwość docuciła rychło, goliard obstąpiony przez kamratów, z sztychem heroldowego miecza przed piersią, zdał się całkiem pomieszany. I bełkotał tylko wciąż:
„Piekła niema?! Duszy niema?! Wieczności niema?!... Dziewka nad kościoły!!“
Ona tymczasem, ledwie nogi na ławę opuściwszy, siedzi na stole i wybłyska przekleństwem z pod rozkudłanej głowy.
By uspokoić sumienie swoje i gromady po tem, co tu słyszano, przystąpi do niej linochód i rzecze rozważnie:
„Goliard bredzić może z winnego duru lub zazdrości. Byś się oczyściła z tego, coć przed nami zadał, odmawiaj tu gromko dla wszystkich „Wierzę“... Inaczej, — zwraca się na izbę, — z kimeś my się szkaradzili, kamraty?!“
„Odmawiaj!.. Powiadaj!..“ — wołają jeden przez drugiego. A linochód stoi nad nią z palcem wystawionym, ni ten mnich karcący.
Plunie mu skoczka w gębę. I wionie jak kot na środek izby.
„Jam kobieta wolna!... Mea sum!... Nikomu na się nastawać nie dam!“
„Odmawiaj! Powiadaj!“
Wyszarpnie się im; a pojmana przez innych wytarga się, wyszczypie im z rąk.
„Baczcież tedy, co wam odmawiać pocznę, wy nędzne... wy...!“
I odsadzi się pod komin, by ją wszyscy dobrze słyszeli, — już furya w płomieniach buntu:
„W Baccha wierzę!.. W panią Wenus wierzę!..“
W izbie wszczął się ryk jeden i zakłębienie tumultu. A nad wszystkiem grzmiał głos linochoda, by ją z miejsca w kominie powiesić.
Goliard już nie wiedział, zali prawdziwe rzeczy ogląda. Herold, zda się, swem baniastem ramieniem jak skrzydłem czerwonem ją ogarnął — i okrutnym blaskiem z pod tego skrzydła odgrodził od ludzi.
Ale wszystko wino dzisiejsze, przypomniane znów wzburzonej krwi, objęło go znów zamroczeniem nagłem. Rozchwiał się po izbie, aż się rękoma beczki w kącie domacał. Osłabłe, nie uczepiły się jej krągłości: — zwalił się głową między dzbany, lampę oliwną u kurka potrącił i zamotał się cały w jej swędy i dymy.
Ciemność zaległa piwnicę.
A w tem runięciu o ziemię zdało mu się, że jakowaś zamieć gwałtowna wstrząsnęła domem całym. Przez komin stacza się coś z łoskotem, spada a tupocze głucho o mury. Z owisłej na izbę czeluści dymnika zwala się na żuzle komina koźlisko czarne o skrętnych rogach. Jednem targnięciem przyodziewku obnaży się skoczka całkiem. I dosiędzie onego kozła. Spina go białem udem, piętą daje ostrogę — i wzlatuje na nim w rozwartą dymnika jamę; turkocze okrutnie po murach w kominowym pędzie. A na izbę buchnie dym czarny i wybłysną na wsze strony żółte języki siarkowego ognia, — aż rybałty wszystkie złote mieli twarze i zielone oczy.
Ale już nie ruszał się nawet — rzęził tylko u beczki.
Lekarza nie trzeba było szukać daleko, bo, gdy się ściemniło i dobrych chorych nie stało, przeniósł się z przed kościoła ze swemi worami, i w drugiej izbie tejże gospody leczył podlejszy naród. Rad był tedy i on, że go od smrodu tych kalek odciągnięto między weselszych chorych.
Oto, ledwie próg przestąpił, roześmiały mu się oczy do pstrego ludu rybałtów. Wysoko podjął z czoła kołpak.
„Witajcie, mistrze!“
„Witaj, dobry lekarzu!“
Obstąpią go kołem zgiełkliwem. Kiwa lekarz głową wyrozumiale: wie dobrze, jak srodze alteruje choroba płochy naród igrców; a cóż dopiero zjawienie się osoby tak poważnej, poprzednika księdza z wiatykiem: lekarza. Więc choć niewiele słyszy w tym gwarze, potakuje wciąż siwą brodą:
„Wiem, wiem, — na pamięć umiem, — co się między rybałty przytrafić może. Pił któryś z mistrzów nad miarę głowy? — i ustrzeliło! Djabły mu się przed tem zwidywały? — no! Dziewka była w robocie? — oczywiście! Uciekła z heroldem? — bywa! wasze kobiety lubią uciekać... Ciężka afektacya serca na pijaną głowę; — niedobrze! Człek pijany spokoju szuka pod ławą. Gdzież on? Tam do licha, goliardus sam!... Oo! — pochyla się nad nim, — uciekła?!“...
Lecz, gdy chorego za puls ujął, zrzedła mu mina natychmiast.
„Okna mi wszystkie natychmiast otworzyć!.. Worek z nożami przynieś mi który co tchu... Biegaj! Tu mi go dawajcie na ławę, bliżej światła... Chłopcy, źle jest.“
Przycichły natychmiast rybałty, jakby makiem posiał.
A lekarz mruczał w brodę; bardzo mu się nie chciało krajać z wieczora, a i dzień świętego Florjana nie osobliwy na krwi puszczanie. Ale trudno: rzecz nagła! Wytrząchnął tedy z wora swoje narzędzia, znalazł nóż potrzebny i wecuje go gniewnie o kamień. „Garnczek mi tu jaki! — mruczy. „A, jezdeś!“ — postrzega teraz dopiero dziewkę, która z garnczkiem pod krew i lampką w dłoni już klęczała u ławy.
Biło rude w dymie światło oliwy na rozciągniętą postać goliarda, złociło siwą brodę lekarza i czarny jego kołpak, padało wzwyż na pstre spiętrzenie rybałtów, którzy powłazili na zydle, ławy i stoły, by patrzeć z biciem serc na tę rzecz srodze poważną: zachorzenie człecze.
Linochód wziął było złą wieść najgłębiej do serca; kroczył ponuro na uboczu i mruczał do się:
„Czem dla mnie lina w powietrzu, dla niedźwiednika bestya, tem dla poety kobieta. Wielkie niebezpieczeństwo dla ciała i duszy jest w sztuce każdej.“
„Prawdę rzekłeś, mistrzu!“ — przytakuje lekarz, oglądając swój nóż pod światło. — „Prawdę rzekłeś! Osobliwie w sztuce lekarskiej, która jest oddawaniem swego dobrego zdrowia niedołęgom, a współczującej duszy chrześcijańskiej djabłu bezlitości. Bo w naszej sztuce zbędziesz z czasem litowania wszel....“
Zaciął. Chlusnęła krew i zabulgotała w garnku.
„Jezus Marja, zarżnął człeka!“ — wrzaśnie w tej chwili dziewka.
A lekarz ją z miejsca w pysk, aż się obali, klęcząca.
„Czego ryczysz, krowo, kiedy nie ciebie rżną?!. Trzymajże tam który garnczek, bo nas tu wszystkich zabluzga.“
Nie wytrzymał na sobie widoku krwi nierycerski naród rybałtów. Porozłaziło się bractwo po izbie, a w gawędach odwodzi usilnie myśli od przykrego widoku.
„A wszystko to sprawiła ona suknia z „nędzy“. Oh te stroje kobiece! Ciekawość, który to właściwie tak się na nią wykosztował?“ — rzucił jeden z nich pytanie.
I zakotłowało się nagle śród wagantów; poczną pozierać podejrzliwie jeden na drugiego, aż cisza tego pytania zawiśnie w powietrzu.
Niedźwiednik skrobał się frasobliwie w swój lniany łeb. Obsiadły go rybałty jak te osy.
„Ty, niedźwiedziu tkliwy! Uważ: tyżeś ją na tęskliwości swoje pięknie obłóczył, tem ci milej inny ją teraz rozdziewa, — akuratnie jak w małżeństwie. I nie dość że ci było jednej bestyi? Pół świata z onemi szmatami schodził, nim ją gdzie znowu w jakiej bandzie igrców odnalazł.“
Lekarz przy chorym zaciekawił się bardzo, o czemże to rozgwarzyły się tak rybałty. I nagle zamacha ręką.
„E! e! e! — jednemu ona Muzą, drugiemu kochanką, trzeci ją aż w suknię stroi, czwarty na nockę zabiera, dziewiąty pewnie mężem być się szczyci, a jedenasty wiesza się z desperacyi, że go poniechała nawrotem do dziesiątego. E! e! e! — tego i święty Piotr na Sądzie Ostatecznym nie rozwikła, by każdą duszę z osobna za jej przewiny zważyć. Więc w księgę niebieską zapisze w desperacyi ryczałtem: robota jednej kobiety śród rybałtów, — pięćdziesiąt dusz potępionych!.. To nie śmiechy! Znaczy to, że dola wasza ziemska i w wieczność za wami pójdzie: że i w piekle nawet żaden z was sam sobą, — jak inne dusze grzeszne, — nic znaczyć nie może, lecz w jeden snop związanych, przerzucać was będzie djabeł widłami, — jak i w doczesności waszej, jak owo i teraz, na ziemi.“
Nudził się lekarz przy pulsie chorego, więc po chwili znów ich zaczepia rozmową:
„No, jakże rybałty, wykłóciliście do końca wasze swary: która sztuka, i czyja, Bogu i ludziom milsza?.. Nie dawajcież się, kuglce, zawsze w tych sprzeczkach ciche!“
Ale przerwie mu tą gawędę lament dziewki u kolan.
„Dosyć już tej krwi, dobry lekarzu! Na Miłosierdzie Boskie, dosyć! Baczcież, już się goliard rucha.“
„Zaprawdę, już się ruszać poczyna!.. Tylko czem ja go obwiążę? — począł się obzierać naokół. — Giezło swoje zawczas przyniosłaś? No, toć się chwali. Są i poczciwe na świecie.“
Imał się tedy tłumić krew ostremi prochy i korzeńmi, zacierać ranę chlebem z pajęczyną i omotywać szyję chorego szmatami z koszuli. A przy tej robocie spoziera zezem na grubą dziewkę i tak do niej gwarzy:
„Przytrafiają się i poczciwe na świecie, — osobliwie śród otyłych. I ta, niesyta żołnierzy, matrona z Efezu, także dobra była! Im ogromniejsze w was one tęskliwości cielesne, tem się z macierzyństwa żądzą żarliwiej w sercu waszem plączą, — że gotoweście zawczas matkować światu całemu. Najlepsze są, które rade i łatwo rodzą: wiedzą o tem lekarze. Które zaś ciężko, cierpkie bywają i samolubne z natury swojej, — dla miednic wąskości. Najgorsze zaś jałowe. Te są niuchem in venereis zawsze niespokojne, zdradne i bodliwe: o tem wiedzą i pastuchy. Tak to zło i dobro wasze, kobiece, nie w duszy, jak u nas. Stąd wątpienie stare, czy macie oną i czy możecie być zbawione.“
Opatruje lekarz chorego. Dziewka klęczy wciąż na ziemi z garnczkiem krwi w jednej ręce, a z lampką w drugiej, i słucha oczyma i gębą, jak też to człek uczony nad nią prawi. W dymnem świetle oliwy zda się twarz goliarda jak śród kadzielnic okrzepła i żółta jak na katafalku. Gromadzą się znowuż naokół rybałty, włażą na zydle, ławy i stoły, by pojrzeć na on cud sztuki leczenia: na wydartego śmierci człeka. Słychać było i pochlebstwa żaków:
„Doctor miraculosus!“ — szepczą w tłumie.
A te ich szepty w rozgwar podziwu zamieniły się nagle, gdy goliard, przysiadłszy na ławie, zażądał kęsa chleba, — kto po chleb sięga, ziemi się chwyta. Tylko widok potem towarzysza, jak oto żuje smutnie kromczynę jakowąś bez okrasy, a i nuży się co chwila przy tej robocie dziecka, — dziwny obraz zanękania i bezradności życiowej, — goryczą i żalem wypełniły serca kamratów. Obsiada go kołem, każdy wtyka mu jaki kęs z sakwy, proszą, by się dobrą myślą całkiem ozdrowił. Nie dziw, że mu wino tak rychło uderzyło do głowy, skoro je wlewał w puste kiszki. Dziewka już tam warzy dla niego na żużlach komina polewkę krzepiącą. Żonglerzy tymczasem, jako towarzysze najpoważniejsi, przysiedli się doń na ławie i skrzepiają słowem: — żyć winien, potrzebna ludziom sztuka jego.
„Komu?“ — pyta goliard z gębą pełną chleba.
„Choćby kamratom wszystkim. Żaki jak mlekiem żywią się nią. Wszystkie gęśle towarzyszy ton jego wszak stroi. Na nic i powieść każda, której nie przoduje ton poezyi.“
Dziewka tymczasem podnosi mu do ust łyżkę polewki z garnczka.
„Na!“
„Bóg zapł... Dobra!“ — uśmiechnie się szeroko za pierwszym zaraz łykiem.
Co widząc, lekarz, wskazał go wszem wobec jako dzieło sztuki swojej. —
Tylko linochód kroczy jak bocian po izbie. Śmierć już po raz drugi tego wieczora przewiała nad gromadą, jemu jakby na złą wróżbę i przestrogę, by zawczas szukał doczesnego i wiecznego bezpieczeństwa w klasztorze.
Jutro będzie znów zawisał nad wieżami grodu jakiego, tyle mając dla się oparcia, co tej liny pod stopą. Dołem huczyć będzie gawiedź i strzelać w górę konceptami. A śmierć pląsać znów pocznie tuż za nim po linie i naszeptywać w ucho:... „Posłuchaj, jak klaszczą. Spójrzże na dół, uśmiechnij się, ręką skiń, ich przymówki konceptem odparuj: na rynkach lubią przymizgi takie, w ich oczach lekkości nada to kunsztowi twemu. Gdy tego zaniechasz, lubić cię mimo wszystko nie będą; a gdy skończysz swoje, pies się o ciebie nie zatroska... Nie chcesz? Wolisz swą sztukę w powadze czynić?... Zatocz tedy okiem wkoło: pod tobą miasto całe! Nie chwyta cię zawrót nad tem, na coś się znowu ważył?.. Nie śmiesz nawet patrzeć?... Więc poza siebie obejrzyj się czemprędzej, bo kochanie twe, w życiu niegdyś najmocniejsze, tu cię dogania, po linie, pewnie w złych przeczuć lęku, by cię pożegnać w tej chwili może ostat... Słysz, ten huragan oklasków! — za to, żeś się zachwiał tak okrutnie, a nie zleciał przecie; że znów suniesz dalej z oczyma utkwionemi w dal...“ — „W imię Ojca, Syna i Ducha!.. Ni pod się, ni od się, ni po za się; a tylko przed siebie, przed siebie wciąż! — ku tamtej wieży, — gdzie cel!..“ — „Spadasz?!.. Leć, na łeb na szyję!“
A tu śmierć, przewiawszy wróżbą i pogrozą nad płochemi głowami tych igrców wszystkich, nie grozę zostawiła po sobie, lecz oto jakby większe jeszcze ciepło i przytulność śród nich. Zadomowienie dobre ogarnia nawet tych wagantów w gospodzie przydrożnej. Chce djabeł, byśmy kochali życie całą przytulnością serc naszych.
Zaś to lgnienie do chwilki by najlichszego istnienia tak wypełnia piwnicę całą, że owo i ten zapach beczki a wyszynku jakoweś macierzyste ma w sobie wonie: rzekniesz łono spokoju i wytchnienia. Owiało to zda się nawet te kury na dymniku. Ocknie się raz po raz któraś z nich, strzepnie piórami, strzyknie na izbę i, rozepchnąwszy sąsiadki, usadza się lubo na zadrzemanie, otuchy pełne. Tam zasię, w złotym blasku oliwnicy, rozgwarzyli się ludzie: serdeczne, rzewliwe głosy w przerywanej wciąż gawędzie i ciszy, — jak to przy chorym, gdy się lęki w nadzieję obrócą: — tak gwarzyć rada otucha człecza. Ledwie śmierć skrzydłem swojem musnęła izbę, — myśli melancholik, — a tu stworzenie każde zatula się ufnie w to ciepło życia, którego jutro może już nie będzie.
„Strzeż nas, Panie, ode złego.“
Lekarz był rad z uzdrowienia goliarda, a i połechtan pochlebstwem żaków. Uśmiechały mu się oczki nad siwą brodą i zacierały ręce, gdy krążył teraz koło pustych stołów, zaglądając daremnie we wszystkie dzbany.
„Stągwi sześć, jak w Kanie galilejskiej!..“
Dostrzeże to dziewka i już z krużą a czarką biegnie od beczki.
„Znowuż ty! — uszczypnie ją lekarz w policzek. — Ty jedynie pomyślałaś nad tem, co się należy utrudzonemu. Nalejże poczciwą ręką. Ze wszystkich kobiet tego miasta ty jedyna pokarmiłaś wędrownego poetę. Tego ci święty Julian, patron wędrownych, nie zapomni w życiu... W twoje dobre oczy! — (przepił). — Nalejże i drugi raz. A goliard niech ci się wierszem wywdzięczy: szczęście w miłości przynosi wiersz poety, gdy komu przypisany... W twoje!.. Możesz nalać i trzecią. Gdybym miał syna, szepnąłbym wyrostkowi o tobie. Przy innych złajdaczyć może łatwo i na waganty zejść, zaś na takich piersiach, — (kładł jej rękę na tej dyni), — jak na łonie matki ziemi, uczłowieczy się tylko młodzieniec i tą się myślą zawczas ustateczni, że my chwilą, a trwaniem syny, wnuki...“
Tę jej perorę powiedziawszy nad piersią obfitą, wyjął jej dzban z rąk. „Odejdź, odejdź lepiej, bo, stary, przy winie lubię Oceanidy takie!“
„Hu, jak grzeje od tego pieca!.. A wiecie, chłopcy, — wołał do rybałtów, nalewając sobie następną czarkę, — wiecie, czemu taka przytulność i zadowolenie w dobrej gawędzie ogarnęły was znagła w tej izbie? Sprawił to onego łona wiew na izbę całą. Aura feminae!.. A właśnie waganty, którym jej brak najczęściej, tak jej mocno ulegają i bez wiedzy dla się. Gdyby wszystkie były jak ona, nie byłoby wcale wagantów na świecie. Każdy by gdzieś przylgnął, gdzieś zażył i rozmnożył się jak ten Abraham.“
A wśród śmiechu rybałtów, małe oczki jego z nad brody baczą wciąż na dziewczynę.
„Darmo ty się za tym gęślarzem wciąż oglądasz, — odgadł wraz swoje. — Jemu ani ty, ani żadna inna w głowie pogodnej. Im pogodniejsza myśl, tem wolniejsze serce, a ciało przy kobiecie wróbelkiem wtedy: dla ciebie to na nic!.. I upodobał sobie taki ogrom baby chudzinę mizerną, którą trzepie po zadzie, niczem dziecko swoje. Choć taki dziś jeszcze w światy pójdzie, a nigdy może już tu nie wróci; nie zbrakłoby, widzę, mleka synowi jego, — ani pracy rąk twoich robotnych, myślę, — ani pazurów ku dziecka obronie... Nie becz!“
Aż jej głowę do się przytulał: „No, nie rycz, nie rycz, sieroto! narodzisz się dosyć w życiu: — napłodzisz potomstwa, jak dynia pestek.“
Na stojący załatwiał się lekarz ze dzbanem. Za każdą tylko czwartą obracał się do najbliższego z rybałtów i klepał go po ramieniu. Uśmiechali się doń wszyscy, rozumiejąc, że człek to pogodny, który lubi ludzi. Dajże mu, Boże, jaknajdłuższe zdrowie!
Wyświecały się po tych czarkach policzki starego, gdy coraz to żwawiej igrały myśli w oczkach stulonych.
„Szkoda, że tę skoczkę waszą już djabeł porwał! Chętnie bym z nią tu pogwarzył. Mądra musiała to być kobieta! Prawdę powiedziała ona wonczas na ulicy: nie masz między wami pośledniejszych!.. Niejeden skoczek, bywa, w żarliwej chwili ukochania igry swej, ptakiem się poczuje, skrzydeł u ramion przed Bogiem i ludźmi dostaje. A toć jest wszystko! Jedna jest boska igra z ciężkim smętem życia... Bo zważcie: iluż to żonglerów duch skrzepiał ciała na boje rycerskie?! A i iluż to skoczków i wesołków swawola podbijała ciężkiego w osmętnieniu ducha na drogi żwawsze?! Lekarz wam mówię: zmory świata, Acedyi, wy pogromce! Smutek nierządny połową ludzkości piekłoby zaludnił; — chytry jest tedy jej obrachunek, by was, nieliczne życia orędowniki, na swe miejsce tam wysyłać. Djabeł ma być tak oszukany, bo za połowę człowieczeństwa, która mu z prawa zawsze należy, was tylko dostanie, — i to w jednym snopie: — nie bardzo się tem nacieszy.“
Koło rozpromienionych twarzy otoczyło lekarza.
„Co więcej wam rzekę, chłopcy: na wdzięczność przez was dusznie uleczonych nie liczcie! Lekarz wam mówię. Gdy na nich zstąpią życia trwogi i nędze, pierwsi potępiać was będą... Ot, jak wy tę panią Muzę waszą, którąście, słyszę, w kominie wieszać chcieli.“
Na twarzach rybałtów odbiło się nagłe skłócenie niepokoju. Tylko te żaczki, sumieniem płoche, a uwagą czujne jak szpaki na to jedno słowo: „Muza,“ — zakłębią się wraz koło lekarza.
Prawdą jest, co o skoczce powiada! Panią tu ona pośród nich była. Przez nią i skoczki wyżej skakali, i piszczki bardziej cienkie wyciągali nuty, a huczniej w bębny swe bili! I niedźwiednik dla jej pochwały tak groźnie ze swą bestią poczynał, że niemieli widze. I linochoda, gdy w ostatniej chwili truchlał, bywało, o nierozgrzeszoną duszę, ona wpędzała pogardą na linę między wieżami. A żonglerzy? Niech ją ujrzą tylko w krasie nowej szatki, a płótno zgrzebne na jej piersiach bisiorem dla nich się staje, „nędza“ złotogłowiem: rozsławią w opowieści ten jej strój, roztęsknią ku niemu kobiety. (Od dziś, naprzykład, gdy rzecz się stała wiadoma, każda tylko o sukni roić będzie).
Na tę pochwałę zerwie się nagle niedźwiednik z pod pieca:
„A wyście to, wyście wieszać ją chcieli!“ — krzyknie nietyle gębą, ile tym kułakiem podstawionym pod nos linochodowi.
Zagarnie lekarz ten kułak i trzyma w swoim dla uspokojenia.
„Owóż tak jest i z igrą waszą pośród ludzi, — zwraca się do rybałtów. — Raz po raz wieszać ją chcą u kramów lub pieców... I dziwić się im, gdyście to sami uczynić chcieli z igry waszej panią!... A jeśli ona, — jak zaprawdę myślę, — czarownicą była?..“
Tu już w ruchach rybałtów odbiła się ponura niepewność; otwierały się usta, nie wiedzące, co rzec. I tak milczało wszystko w frasobliwości sumień.
A i sam lekarz wgadał się w gorliwość. Choć przycichły na chwilę, kroczy po izbie, z rękoma w tyle splecionemi, błyska przenikliwem okiem na waganty.
Wreszcie staje przed nimi. Każdy czuje, że rzuci w tej chwili słowo na hazard, jak kości.
„A że was tak zło samo przez igrę z życiem ku wyzwoleniu serc człeczych wiedzie, a dusz ich odkupieniu z piekieł, — tego wam żaden klerk rzymskiego kościoła nie wytłómaczy. Bo nie wyzna kościół rzymski, że zło światem rządzi, jako że zły Bóg go stworzył. Dobry Bóg w niebie mieszka i ku niemu nasze tęsknoty. Ale działania nasze na ziemi ziemską stoją podnietą, pokusą i pchnięciem: — nie z niebieskich krynic pijemy życia ochoczość... A kto wszystkiemu złu uchylić się pragnie, bierze na się najcięższe jego brzemię: — smutek nierządny!“
Pojrzawszy na ludzi, strzymał słowa swoje i jął znów kroczyć po izbie. Odprowadzają go tam i sam nazbyt już podejrzliwe oczy rybałtów, baczące na ruch jego każdy.
Aż się zmieszał stary.
„Podejmcież goliarda z ławy. Niechże rzeknie co, gdy już gadać zdoła.“
Lecz on już się sam podźwignął było w zasłuchaniu, — o żaków dusze był goliard zawsze bardzo zazdrosny. — Rozpoczął wszakże nie od tego, o co go tu nagabywano. Głos zasię miał zrazu bardzo słaby:
„Niedobrzem czynił, narzuciwszy się wonczas na rycerzy. Nie o kęs lepszej doli i ludzkiego uważania oszczekiwać mi się było na rynku, jak temu psu o gnat... Dotknij, lekarzu, piersi: zbyła dawnej gorącości, dla której wszystko z życia było owo — psim gnatem ledwie, bo substancyi dla się szukała tam!..“
Wyrzucił ramię w górę, jak ten mnich na kazalnicy.
Stropił ten gest srogi żaków; ku niemu kierują teraz swe oczy. A on zbliżając się ku nim, targa na sobie płaszcz i szatę, — wystawia pierś nagą jak ten pokutnik przed ołtarzem:
„Czuję, zbyła dawnej gorącości w łaknieniu! Stygnie w niej on płomień dążenia ku rzeczom, które są z ducha!... Za was to, — żaki! — pierś swoją lekarzowi wystawiam, skoro nas tu nowemi nauki zleczyć pragnie. I jakież to użyźnień moce? jakie soki? jakie skrzepienia obiecuje on jabłonkom dusz waszych młodych, by przedsię nie zakończyły na okwiecie? Wiary-ż to kielich przychyla wam do ust? Dumy-ż to skrzydła przypina wam do ramion? Wzwyż porywa? — nad te śmietniki i gnaty, jakie jeno zostawili nam ludzie w życiu... Inny on tu z djabłem uradził dla was lek. Chcesz go sprobować który? Na zapału stygnienie w piersiach — zaleca oto życia zło? — za gryzącą kauterię na serce?!“
To spadło już na głowy żaków jakby z kułaka pokutnego kaznodziei. I spłoszyło ich całkiem. Już nie oczy, a dusze młode kierują się za goliardem.
Co widząc lekarz, czemprędzej zlekceważyć stara się go przed nimi. „Chociażeś ty dysputacyi artista, widzę, i od paryskich może mistrzów, spróbuję ja się jednak i z tobą“, — myśli. Więc rzecze z umysłu niedbale:
„Gryzie cię, mistrzu, nadewszystko sumienia nęk za to wszystko, czegoś zaznał przy skoczce. Tylko że z nim do żadnego udziałania w życiu nie dojdziesz, ledwie pod klasztor się dowleczesz. Moja zaś troska, lekarza, o życie. Od ciebie ledwiem śmierć przepędził, z grobu mi gadasz... Baczże: gdy ty się tu z panią śmiercią na ławie pieścisz, na ulicy przed gospodą zebrało się już kilku z Acedyi dziś uleczonych. Na ich czele murarz kościołów, a mistrz kamieni żywych, czeka tam z worem swych narzędzi. I ja tu, lekarz, z wami. Zgoła, cały nasz ordo vagorum zbierze się do świtu.“
I, wmiast kułaka mniszych pokajań, rozwartą dłoń wesela wystawi przed żaki:
„Pójdziemy waganty za naszem przeznaczeniem szukać corde jucundo, co w smutkach wciąż gubią osiadli! — Po za życia radością cóżby to było, powiedzcie mi, towarzysze? Czegóż to szuka po świecie nasz ordo?... Śpiewał nam tenże goliard, gdy mu zło bodaj gorętszą krew czyniło, — śpiewał nam:
„In secta nostra scriptum est: — PROBATE OMNIA!“ —
To znaczy: bierzcie w pierś ochoczą wszystko, cokolwiek życie niesie, dobro i zło społem, — i na wszystko się ważcie lekkością ciała i ducha wolnego! Owóż i skrzydło zapału, które porwie za sobą chmary wszystkie z życia skał, aż pociągnie za wami i rozum rozumnych i roztropność roztropnych. Bo i do onych ociężalców roztropności, do doktorów a wnikaczy w świata tajniki, zwraca się goliardowe słowo: — nad wszystko, co z ksiąg wiedzieć możecie, nad Aristotelesy i Tomasze, doświadczcie wszystkiego, wnikajcie we wszystko, na wszystko się ważcie zuchwałością ducha wolnego!... Może tak syczał niegdyś wąż Adamowy z drzewa wiadomości złego i dobrego? Może my prawdziwie zła i dobra sacerdotes ambulantes? Bo, acz waganty, my to wszak budujemy osiadłym ich kościoły! by kościelnych wież okapy zaludniać naszych sumień przerazami! A jeśli na kajanie się przyjdzie, wonczas pieśń nasza — z przedsieni — huraganem wdziera się do kościoła i wstrząsa kolumnami naw wszystkich! — z goliardów to wszak gęśli zerwał się ten świata krzyk, który wstrząsa kościołami: Dies irae?!..“
Ni ten łan młody rozchwiały się żaków głowy pod mocnym podmuchem ducha. Wobec czego lekarz, stary snadź gracz na duszach, wziął z umysłu ton spokojniejszy:
„My to znosimy osiadłym nowe moce ziół i kamieni, nowych wiar nauki, nową gędźbę i opowieści nowe: — ducha wici nieustanne, — a nadewszystko (igrce, niemasz między wami pośledniejszych!), nadewszystko — rybałtową igrę z smętem życia!.. Gdy osiadli murami grodów odgraniczają się od świata, dążymy, waganty, zawsze w światy nieznane: Chronosowi chyba samemu naprzeciw... Może nas waganctwa grzechy zasłużenie kiedyś w piekło strącą; ale to pewna, że tęsknotom i dążeniom osiadłych tędy droga, i po naszych grobach, kędy my je targniemy za życia!..“
Tu już szał porwał żaki.
„Doctor admirabilis!“ — hukną z młodych piersi.
I rzucą się ku temu nauczycielowi, porwą na ramiona. Któryś z nich puhar czemprędzej napełnił i wetknął mu go w rękę.
„Waganty! włokity! wszędybyły! — bryzga winem na te głowy młode, — tyle w nas ordinis, tyle sekty, co w tym kluczu żórawi, podążającym na wyraj ku wiośnie. Jeśli złe wichry zmiotną nas w morze, na te fale czasów, bijące wciąż i wciąż o brzegi życia, — to i wonczas jeszcze, i w tem tonieniu, okrzykniemy się wiosnom zawołaniem naszem: — „Bacche!!..“
Dudni piwnica od wiwatów młodzieży; obalają się wszędy stołki i ławy pod natłokiem zapałów.
Zwyciężył lekarz w dysputacyi. Nad pstrym tłumem wagantów kołysała się siwa broda i czarny kołpak uczonego. A gdy go tak po izbie obnoszą, stargnął się w tym zamęcie płaszcz z jego ramion. Linochód ujrzy z przerażeniem, że lekarz ma na grzbiecie szaty — w znamię kary kościelnej i ku przestrodze przed piętnowaniem — żółtą łatę kacerstwa.
Jeszcze żaki obnoszą lekarza po izbie gdy psy kuglców, zadrzemane gdzie po kątach, zerwą się nagle z poław i śmigną na schody piwnicy by tam dopiero wszcząć wielce brzechotliwy gwałt sfory całej. Po chwili ścichną tak nagle i głucho, że aż dziwnem wydało się to w gospodzie. Oto znów są u progu, ale na ogonach przysiadłe. Tyłem czołgają się na brzuchach ku panom swoim, aby — im na ostrzeżenie — zawyć z żałośliwem wyciąganiem łbów.
Kopaniem i przekleństwami uśmierzają kuglce ten niepokój psów swoich, jakby urzeczonych światłem księżyca na dworze.
Nad pochylonemi znagła karkami wagantów wszystkich, w rdzawym blasku lampy oliwnej, wyświetla się u proga przeogromna zbroica — wielkolud chyba — wypełniając sobą rozwór wnijścia cały. Srogi ceber hełmu jego sięga nad żebro powały, gdy one karwasze naramienne z litej miedzi obłękiem trzymać mu każą ramiona, czyniąc go jakby odętym sierdziście. Upiornego miecza jelce w krzyż dzierży prawica pancerna, gdy z lewa osłania go niemal po szyję pawęż czarna w srebrne ćwieki.
Goliardowi chyba po raz trzeci uderzyło do głowy wypite dziś wino, gdyż porwie się oto z ławy, kilka kroków postąpi i zatoczy się nagle w tył, aż póki się o stół w drugim końcu izby nie oparł.
„Wszelki duch Pana Boga chwali!..“ — krzyknie z dłonią przy oczach.
Obskoczą go żonglerzy i poczną rozpytywać gorączkowo, czy tego rycerza spotkał już był gdzie w grodzie: — dziwne bo słuchy krążyły pod wieczór między ludźmi, jakby błąkali się dziś po mieście przez nikogo nie poznani...
„Na ulicy złotników i płatnerzy, — odpowie im wreszcie głucho. — Przypomnijcie, panowie, jakem was zaklinał, byśmy tam poszli.“
„Po co?“
„Świat tam wykuwają wyższej piękności i mocy.“
„Więc co z tego?“ — żachną się niecierpliwie.
„Oczyma bodaj odnowićby nam w sobie on głód... Bez tego czemże nasza dola wagancka, — mówiłem... A skorośmy nie poszli, przyszło do nas samo.“
„Co?!“ — zaszepczą w popłochu.
„A onoż to.“
„Niby jakie: zło?!“
„O złu lekarz tu wiele opowiadał. Za złą wymową sumienie następuje nieme... Nie człecze ciało w tej zbroi siedzi.“
„Ee!“ — przerażą się ogromnie mimo nieufności.
„Pojrzyjcie: jestże w ludziach dzisiejszych taka moc i siła? Wyższego to świata nawiedza nas wędrownik.“
Zasapią gromadnie.
„Pouczają mądre żydy, — przypomina jeden z nich z otrząsem zalęknienia, — że nie zgadniesz nigdy, jakie słowo nasze i kiedy ziścić się może nagle w życiu. Któryż to prawił dziś w piekarni o..?“
„Pozdrowienie wolnym!“ — zadudni nagle, jak ze studni, z pod zawartej przyłbicy onej zbroi u proga.
Nie przywykli waganty do tak szanownych pozdrowień. Pokłonią się po raz wtóry głęboko.
„Cześć ci, panie!“
Żaki poskoczą oporządzać dla niego stół w wysokiej nyży pod oknem. Ten rękawem, ten czapą, czyszczą ławę, na której zasiąść miał gość tak znamienity. On tymczasem ruszył było od proga z pochrzęstem zbroi i jakby przystękiem pod dźwiganym jej ciężarem. Za tą kolumną ze śpiżu teraz dopiero ukazał się rycerz drugi. Ten zda się jak to źrebię przy klaczy ciężkiej, — aż poskoczny prawie w giętkości swej kolczugi czarnej pod purpurowym płaszczem... „Lancelotowej zbroi barwy!“ — przypominają żonglerzy atrybuty bohaterów swoich.
Zatrzeszczała ława pod tamtym wielkim. Utrudzon snadź jest wielce, bo niebawem słania się oto i pokłada na niej, wsparty głową o kułak pancerny.
I widzą żonglerzy: —
... przyłbicy cień omracza go aż po piersi; niczem dziób ponury sterczy nanośnik hełmu; broda nurza się w łuskowej naszyjnicy; wpodłuż spoczywa miecz srogi. Zbodły się nogi, shaczyły ostrogami stóp długich. Zasępił się, skobuział cały w zamyśleniu. Ulgła się kolcza zbroja w gibkość osmętnionego ciała; słania się głowa w szołomie ciężka: — taka w nim całym zaduma nad człeczą dolą, taka frasobliwość zamierzonego czynu...
I otwierały się żonglerom oczy i gęby, w zdumieniu nad niesamowitą mocą bohaterów — opowiadanych. Iszczą się snadź w życiu osobliwym czarem.
Drugi rycerz tymczasem tyłem przysiadł się do stołu, rozkrzyżował poza sobą ramiona, szeroko rozwiał poły purpurowego płaszcza. I tak się wagantom przygląda, jakby każdego z kolei na wagę tu kładł i siły jego obliczał. „Chłopy na schwał!“ — zwraca się do towarzysza swego.
I rzuci nagle na izbę gromko i weselnie, jakby ich wszystkich do tańca tu prosił:
„Pójdziecie, chłopcy, bić się — za przewodem naszym?“
Posiała się w izbie cisza długa i uparta.
Rumor nagły rozlega się śród niej na schodach. Ktoś zstępujący potknął się tam w ciemnościach i stoczył o kilka stopni z pomrukiem przekleństw. — Na skręcie ukazuje się fartuch skórzany, broda po pas i ognista gęba płatnerza.
„Hop!“ — czknęło się w nim zuchowato, gdy, całem ciałem uderzywszy o mur, nie poplątał tym razem kroków. „Uch!“ — stęknął z rezonem, obijając się brzuchem o drugą ścianę. — „Jeśli ja w całości zniosę bebechy do tej jamy... Pódziesz!..“ — kopie na wsze strony i opędza się psom. — „Pewnie dno tego piekła niedalekie, skoro już Cerberusy opadają... Beczka, widzę, że sam Bacchus mógłby siąść na nią okrakiem... Jestem na dnie otchłani!“
„Witajcie, włokitowie!“ — pozdrawia wagantów, niby wojowników jakichś płemię.
A że ledwie pomrukiem odpowiedzieli jemu, więc zwraca się czemprędzej do rycerzy:
„Nie kwapią się, widzę, do boju?.. Osmętnieli coś bardzo. A jednak, jak-em to wam rzekł, panowie, przydatniejszych ochotników nie znajdziecie tu u nas w grodzie. Najlepszy do rozruchu na ulicach hołysz każdy, który bardzo nie lubi ładu w mieście.“
„Piłeś?“ — przerwie mu cierpko lekarz z kąta.
Stropił się zrazu płatnerz. Po chwili, głaszcząc z godnością brodę po pas:
„A ty nie piłeś, lekarzu? Bibit rudus, bibit magus; bibit constans, bibit vagus,[2] — jak śpiewa goliard.“
„Żeś ty nie constans, naprzykład, po gębie ognistej widać.“
„Nie kłamię ludziom twarzą, jak magowie.“
„To-ć się chwali.“
„A przedsię, włokitowie, bić się dziś będziecie! — powtórzy swoje z uporem. — Byście tylko pomogli tym panom przebić się za mury...“
„A jakże! a jakże!“ — wyraża już teraz urągliwe co do siebie powątpiewanie rybałt niejeden, by porwać z pod pieca narzędzie swej igry — i dalejże w nogi! Już ich wyprzedzają na schodach z radosnem szczekaniem żwawe psy kuglców.
„Daremnież to! — zatrzymuje ich płatnerz. — Już dawno zamknięto bramy, a zbirów nasadzono na wszystkich ulicach... A za kimkolwiek w grodzie zbirów podszczują, za wami wszak oni najgorliwiej zawsze pogonią. Każdy z was śmierdzi im wolnością i tym zalotem rozbestwia.“
„Prawda to jest!“ — przytakują smętnie.
„Zaś z tą nowiną najpilniejszą właśnie do was przychodzę: — na mieście dom się jakiś zapalił! A wiecie, jaka stąd dla was wróżba, gdy pożar gdzie wyniknie, czasu waszej obecności?.. Wagant w grodzie, czem djabeł w klasztorze: wszystkiemu zawsze winien. Na kimkolwiek w społeczności ludzkiej się miele, na igrcach zawsze się wszystko skupia.“
„I to jest prawdą.“
„A niech was te rajce i ławniki na swe sądy dostaną! Niech się zaczną obliczać z wami za swawole dzisiejsze, za swe żonki i córy! Niech poczną dosądzać akuratnie, wedle prawa ksiąg, co po innych grodach źle osądzone było!.. Jakbym widział niejednego żaka i klerka łeb ogolony do krwawej skóry, te łaty kacerstwa przeniesione z niejednej szaty na czoło żelazem czerwonem... A że w dzień waszego pobytu to i owo zwykło ginąć z kramów i po piekarniach...“
„Będziesz świadczył może?!“ — doskoczy do niego z nagłym impetem któryś z rybałtów.
„Boże zachowaj! Dla mnie: niech ci wszystko służy.“
„Zarobione sztuką!“
„Tee!.. taką, czy inną sztuką... Naprzykład, ta szkatuła franciszkańskiego kwestarza: owo na waszym stole? Zna ją przecie miasto całe. Albo owa księga pod ścianą — srebrem okuta?.. Już biegały mnichy na ratusz, że opatowi benedyktynów zginęła księga kosztowna...“
„Tańczyłaś u benedyktynów?!“ — wrzaśnie w tej chwili goliard jakby ze snu nagle ocknięty.
Aż się płatnerz zdziwił, na kogo gniew ten. I obziera się na wsze strony po izbie. — „Niemasz jej tu przecie,“ — uspokaja tymczasem goliarda któryś z żaków.
Inny znów przygląda się smętnie jakowymś ciżemkom i pończoszkom niewieścim dobytym z zanadrza. Skoczek bachowy od strojnej pani na rynku zarobił, żak w kości wygrał, — ale nie uwierzą temu na sądach. Powiedzą, że od jakiej radczyni za lubość przy studni dostał i — że żak — oćwiczą na goło.
„Masz!“ — obdarza tem wszystkiem dziewkę u beczki.
„Szukaj głupszej.“
„Bo za malutkie to na stępory twoje: tak gadaj!“ — obraził się żak całkiem.
I odrzuca to wszystko gdzieś w kąt, pod ławę. Jakoż opróżniają się w ten sposób sakwy niejedne z rzeczy niebezpiecznych, — jak uważają w tej chwili waganty.
Baczy lekarz na ten ich gorączkowy niepokój; kiwa głową nad płatnerzem:
„Oj, te kowale! duchy rozruchu w każdem mieście najgorsze... Możebyś nam jednak powiedział, jaka to sprawa jest, za którą gardłujesz?“
„Jakto, nie wiecie?! — zdumiał się, rozkładając ramiona. — Gdy całe miasto o idącym rozruchu już pogaduje? I że wy właśnie tej nocy rozpocząć go macie?“
„Ładny kwiat!.. Pokumajże się tu z wagantami i pij potem to piwo, jakie fama dla nich nawarzy. Owo, gdzie się kończy wolność wasza, igrce! Każdy z was jest conajmniej przez pół takim, jakim go chce widzieć fama i ciekawość ludzka.“
„Stawasz się w końcu takim,“ — przytwierdził cierpko gadkarz z twarzą gołą i sprośną.
„Nie poradzicie, chłopcy, i tym razem przeciw famie i oszczekiwaniom publiki! Teraz gotówem wierzyć z płatnerzem, że, radzi, nieradzi, bić się dziś będziecie, — nie wiedząc nawet dobrze, skąd i co zacz są ci panowie. I dokąd was powiodą... A mistrze to nielada w zamącaniu rebelii: bo gdy zuchom pośród was ,wolnością’ pochlebili od proga, ćmom między wami, widzę, ogień rozpalają chłonący, by reszcie pętle desperacyi zarzucić na szyje. Tak się zawsze rozruchy wszczyna.“
Wejrzeniem dzików w ostępie wyzierają teraz waganty ku obu rycerzom. Pochwyci dziewka te ich spojrzenia i, ująwszy się pod boki, natrząsa się nad nimi zdaleka.
„Oj, durneż wy, durne!.. Po tem wszystkiem, co dziś na mieście było, nie odgadnąć odrazu, co za jedni są ci panowie!“
Żonglerzy, a za nimi goliard, doskoczą do niej czemprędzej, zdaleka już rozpytując niecierpliwemi gestami. A lekarz wydziwia za nimi, jak to kobieta każde pismo zawczas nosem zwęszy, gdy nasza natura męska wszystko dopiero wyrozumieć musi głową, domacać łapą. A najbardziej niewczesne w życia każdej sprawie są, wiadomo, igrce sztuk wszystkich.
„Bój się Boga, kobieto, — woła ku niej, — zrób tu co, zarządź jakoś, bo...“
„Już ja tu z nimi..! Siadać!“ — przytupnie, odpędzając ich od siebie.
Obsiądą posłusznie ławy.
„Wina dam.“
„Dawaj,“ — nie uradują się tym razem, lecz westchną.
A że, mleczna w przyszłości baba, dziewką była tymczasem, więc bodaj beczki mlekiem pokarmi „toto,“ — jak z urągliwym wobec lekarza gestem obzywa rybałty. A jednak przed rycerzami dybiącymi na tych chłopców zdrowie i życie zastawia jakby sobą „to-to“: — pod boki wciąż ujęta, odyma się jak ta kwoka. I rada, bardzo rada widzi, jak jeden za drugim maczają gęby, ciągną wińsko.
„Dobra kobieta!“ — sam płatnerz przyznać to musiał.
Nie ochoczo jednak piją tym razem waganty. Z dłonią u czoła siedzą oto nad kuflami markotni bardzo — w tej trosce o się.
Tylko ten właśnie śród nich, którego dziewka najbardziej uchronićby chciała, — ledwie wargi umaczał, już rozochocił serce, smętkom przekorne.
„Na toż bo nam przyszło! — wzdycha niby — za sławione bohatery samemu szyję dać!..“
I — nie wiedzieć, jak i którędy — przemknął się oto gęślarz do rycerza u stołu. Ująwszy w palce to giezło swe brunatne na piersiach, pyta:
„My-ż to, panie, mamy iść na boje? My?!“ — piszczy cienko.
„Ze mną!“ — poklepie go rycerz po ramieniu. „Ze mną!“ — doda mu po raz wtóry otuchy, aż pod uderzeniem tej stalowej łapy przykucnął skrzat wątły i przysiadł całkiem u pancernej stopy rycerza. Sycząc, rozciera urażone ramię.
„Jużeś mnie, panie, zachęcił i skrzepił całkiem. Jeszcze tylko ten oręż swój czemprędzej naostrzyć każę (podsuwa mu pod oczy smyczek), tarczę (pokazuje mu skrzypki), ku lepszej osłonie swej osoby, na spiże przekuję... Tylko hełmu, hełmu brak mi tymczasem!“
I, poskoczywszy między kamraty, zerwał któremuś z kuglców kaptur dzwonkowy, by w niego się przystroić.
„Miejcież, panowie, bodaj wesołka prawego, na to zakrólowanie wasze śród igrców.“
A powróciwszy ku nim, przerazi się jakby nagle śpiżowym ogromem jego towarzysza na ławie. Tem żwawiej przysiada za chwilę tuż pod jego nogami, które tak nieruchomie zbodły się, shaczyły w zadumie postaci całej. I wspiera czerwony kaptur dzwonkowy o stal pancerną tych stóp długich, — a przykłada się zarazem do gęśli.
„Bo tak też i króle, — powiada, — tem okrzeplej na tronach siedzą, im gorliwiej pląta się u ich nóg chwalca z gęślą, by każdy widział: — czem jest igra przed frasobliwością czynu.“
Lecz płatnerz pochyla się oto nad tym wielkoludem na ławie, jakby z troską.
„Przyległo się coś na długo? Hę?.. Chociażeś, panie, chłop duży, uprzedzałem cię jednak, że nad dzisiejsze to moce człecze dźwiganie zbroi takiej. Aleś się uparł!“
Począł się przerzucać na boki olbrzym nieruchawy, chrobotać zbroją, o mury, szczękać jej żelazem. Więc towarzysz jego wraz z płatnerzem podejmują go pod pachy, gęślarz w wesołkowej czapie spycha mozolnie stopy jego z ławy. Postawili go wreszcie na ziemi okrakiem szerokim.
„Tu ci się, panie, żelazo nakolenicy w ciało załamuje nad łydką. Nie dziw, że się ruszać nie możesz. Boli?“
„Broczy, — zauważa towarzysz jego. — I tu, pod pachą. Pod naszyjnicą, na piersi, drugiego byś schował; zaś na grzbiecie sińce chyba wygniatają się, widzę, guzami srogiemi.“
„Dobry z ciebie krawiec!“ — natrząsa się nad płatnerzem kukla dzwonkowa.
„Nie na niego-ż przecie krojono... (Gdzie ten, na którego miarę rzecz pomyślana była!)... Ale to wszystko wnet się tu poprawi i uładzi jak trzeba.“
I, odchylając fartuch skórzany, dobywa z wora na brzuchu młoty, cęgi, świdry, oraz innych narzędzi garście całe. „Trzymaj!“ — wtyka to wszystko gęślarzowi w ramiona, czyniąc go sobie czeladnikiem na podręczu. — Imał się pracy: rozcina pierścienne sploty zbroi, wielkie kawały kolczugi tu wyjmuje, ówdzie znów za łaty wstawia: u nakolanka odgina blach żelazny, nitom obcęgami łby ucina. Tu rzecz całą na ciepło poprawić zamierza: popędza oto przygodnego czeladnika, by na żużlach komina zagrzał mu klubki jakoweś, — a dziewkę wprzódy o miech poprosił.
Ten ledwie zazberkał dzwonkami po izbie, a już klęczał oto pod dymnikiem. A, że gęślarz, więc i z miecha nawet rytmiczne wraz świsty dobywa. I chwali sobie tę robotę:
„Młodzieńcza bardzo jest twoja sztuka, kowalu! — że w niecierpliwej gorącości, na sam zapał jeszcze dmuchając, rzecz swoją czyni. A i żywioły dla się popędza: wiatrom dąć, ogniowi buchać każe! I niczego się nie boi. Obraz piekła z kuźnicy czyni; djabłu bodaj dzieło swe zleci, gdy mu się w części jakowejś twardzi pod ręką, niedość prędko ugina w uformowanie kształtne... A że każda rzecz zdziałana ma w sobie tyle ducha i mocy, ile ich robotnik z duszy swej udzieli, — hej, zaklną się chyba one i w tę zbroicę — zapału czarnoksięstwem! Hej, kędyż ta zbroja rycerza nie poniesie! jakich czynów ramieniem jego nie dokona! jakich zamierzeń szalonych mu nie ziści!... Już, mistrzu, twa ,dusza’ w ogniu spłonęła cała.“
„Dawaj! A chyżej, niźli djabeł duszę.“
„Już!“ — ni to z płomieniem w cęgach, ledwie brzęknąwszy dzwonkami w poskoku, przypadł doń czeladnik żwawy.
I drugi młot wraz otrzymuje na podtrzymanie za kowadło. Na nity skują teraz pana, na krzepę, na moc, na sierdzistość harną! Ni to przeczuciem surmy bojowej zagrały wartkie młotów kołaty, — aż gęślarz rozkołysał ucho rytmami muzyki młotowej.
I nie wytrzymał śpiewak: rzucił pieśń w tę gędźbę żelaza:
Temu, — temu panowanie,
Kto za tysiąc — jeden stanie!...
Dziwna jest moc igrcowego daru, która za pełnym głosem piersi i duszę swą wraz śle, czucia ludzkie wiąże, by razem z niemi zawibrować — w wielkiej ciszy zasłuchania... „Igrzec: śpiewak prawy!“ — odczuł to płatnerz w gęby nagłem rozchyleniu i opuszczeniu młota; odczuli dumy błyskiem waganty wszystkie: „Znaj kamrata!“
Odczuł to nawet i rycerz przy stole, bo oto w płaszcz się zatula, w tem załaknieniu nagłem u wytrysłej krynicy tonów. — Opamiętał się jednak godnością i rzekł urągliwie:
„Zachowaj swą chwalbę dla tych, którzy idą łupić kupców, grody i ziemie. Dla nich to stroją się najskwapliwiej wasze gardła, gęśle i lutnie.“
„Uu, skąpiec!“ — wzdrygnęła się pod nim kukla dzwonkowa.
A płatnerz szydzi jeszcze z niego, że krótki jest pieśni czar, kowalstwo zasię solidniejsze, — więc niech się ima z powrotem młota. Oto pan, którego skuwają, nawet głowy pochylić nie raczył, by go ujrzeć u stóp swoich.
„Biadaż wam, Muzy wszystkie, prócz kowalskiej!“
Jakoż piętrzyła się nad nimi wyniośle ta zbroica wielka, łękami naramiennych karwaszów jak gdyby na wszystko wzgardliwie odęta. Oni zaś w zatrudnieniu koło tej stopy pancernej i srogiej goleni w żelezie, ledwie do nakolenicy tej zbroi głowami sięgają: — i mistrz z siwą brodą po pas, i czeladnik jego w dzwonkowym kapturze wesołka. I gwarzą przy robocie:
„Chybiłeś pieśnią. Nie dzierżstwa dla się szukają panowie tacy.“
„Wiem: awantiury.“
„Głupiś, błaźnie! Wonczas to oni zbroję na się kładą, gdy na świecie nazbyt się już rozzuchwaliło to tałałajstwo wszystkie, które gnębi życie i niży naturę człeczą. I na to wyruszają w światy rycerze błędni, aby się to wszystko dawniejsze, arcywspaniałe, oraz to przyszłe, duchem człeczym wolne: zgoła, to, o czem wieszczą Muzy w obiecankach ciągłych, — aby się to wszystko wreszcie znalazło i nastało między ludźmi!.. I starł się na ten koniec smutek z oblicza ziemi!“ — kończył z szerokim rozmachem ramienia i młota.
Lecz w tejże chwili pełzać musi na klęczkach, gdyż nagle poruszyła się w zniecierpliwieniu ta noga skuwana. A pełzając tak za nią, wciąż jeszcze coś koło niej poprawia, przyklepuje, kołacze. Wreszcie powstaje z klęczek.
„Jużeś, panie, narządzony całkiem i ku wszystkiemu gotów.“
A krzyżując ramiona na fartuchu, przygląda się z tryumfem dziełu swemu:
„Zdziałałem harnasz, o jakim zaledwie śniło się żonglerom. Ale czem pieśni, czem romanse, czem Muzy obiecanki płone! Owóż rzecz w śpiżu namacalnym jawnie przed tobą stoi. Popatrz, dotknij każdy!.. Przydatność? Będziesz tedy widział i przydatność, kapcanie niejeden, chocia nie na miarę twoich to piersi i goleni gnuśnych... Moje bo mieszczany tylko przedrwiny mieli dla mnie przed kuźnicą moją, jak to u nich zawsze, gdy rzecz się zaraz zyskiem nie płaci. A ja kołem tu między nimi tkwiący, od nich to oczekiwałem, głupi, zachęty w rzemiośle mojem, ich pochwały na ratuszu. Pochwalili mnie, jako ja ich teraz chwalę: cielce i bycy tłuści!... Nie dziw się tedy, panie, że za to twoje rozmiłowanie w dziele mojem na pół darmo odstąpiłem ci je, — gdy familia twa taka skąpa. A jeszcze ci z wdzięczności i wojsko sposobię na to przebicie się z grodu: — buntuję naród włokitów.“
I znowuż doskoczy do zbroi, tym razem już tylko o zalotność jej dbały, bo ten pektorał pod naszyjnicą poprawia na piersiach, by rzucał jak trzeba błyski zwierciadlane. Aż go rycerz odepchnął od siebie, w tem snadź zniecierpliwieniu, że nabył wszak rzecz i zapłacił za nią; więc niech się płatnerz odczepi wreszcie od dzieła swego!
Z urazą ładuje mistrz swe narzędzia do wora na brzuchu. I już tylko do się mówić raczy, mruczy w brodę swoją:
„Tego nie chcą zrozumieć ludzie, że można kochać rzemiosło swoje. I że ono kochanie — i bez kobiecych piersi — tak w człeku nieraz rozpali, że nie poskąpisz dziełu swemu i najlepszych lat życia... Gdzie wtedy myśl o czyim pożytku zostaje?!.. Na jaki pożytek spalasz się ten i owy przy cyckach żoninych? Owoż ja się palę do innej pani.“
„Daremnie! — machnął nań ręką czeladnik wesołkowy, który nie powstał jeszcze z ziemi. — Całkiem ta pani nie łasa twych pieszczot kowalskich. I już widzę, jak cię zdradzi ze mną, — chociażem ja igrzec nie duży i krótkie są piosenki moje.“
„Krótkie jest też i nie duże ukontentowanie twoje, — nawet przy kobietach, myślę.“
A on, zerwawszy się na nogi, staje w koguta postawie. Że zaś wyżej nie sięgnął, zatargał tylko oburącz koniec tej brody wielkiej na fartuchu:
„Czemu, kowalu, chcesz nam omierzić wszystką lubość życia? A więc i te cyc... tfu, jak gburnie powiadasz! — te piersiątka lube? Czemu wszystkie serca mają być tak odęte, jak twa broda na brzuchu? Takie zawzięte na się ku najsmutniejszej jakby doli — w czynieniu rzeczy ogromniastych i długich na żywot cały?“
„A czemu kościoły stały się takie przeogromne, że nie starczyło ku ich ukończeniu dwóch pokoleń?.. Sam-że ja dałem połowę żywota mego, — ćwierćwiecze nieomal, — dźwierzom kościelnym, na których zdziałałem ze śpiżu wszystkie klęski rodzaju człeczego, od wygnania z raju począwszy, a zakończyłem — ku pasyi kanonika — ostatnią nadzieją rodzaju człeczego — wedle zamyśleń moich. Pójdź kiedy, popatrz uważnie... Dziś już tylko kowalstwo a płatnerstwo pozostało mi: nie trzeba innej pracy mojej grodowi memu.“
Osmętniał na chwilę; by, targając brodę, podjąć znowu w pomrukach:
„Pokolenia dwa!.. A pożytek jaki?! — grodzianom, panom i Bogu bodaj samemu?.. Nie obraziłby się pan Bóg na kościoły prędsze i lichsze. Tylko człek każdy przy nich nazwyczaiłby się coraz mniej wymagać od siebie, od ludzi, — a na ten koniec i od sumienia swego, — wyczekiwać za to najwięcej: właśnie od owych piersiątek lubych... A ratusze mogłyby wtedy chwalić i wychwalać bez końca wszelką mierność powszedniego czynienia. „Łatwo, rychle, zażywnie i lubo!“ — takiem się stawa zawołanie mieszczan grodu mego w powszechnem zżydzeniu dusz.“
Hardo podrzucił głową brodatą. I wskazując na obu rycerzy w nyży okiennej, powiada dalej:
„Przeciwi są temu spornie już tylko to rycerstwo boże — ramienia, ducha i wiary razem, — które jest znowu na wyśmiechach u swoich tam kamratów: rycerzy od pysznych płaszczów i bohaterskiego rozboju... Gdziekolwiek te wielkie dziś kościoły budować poczęto, w onym grodzie, pojawiali się pewnie wprzódy tacy dwaj. Przybywali z za murów, nie wiada skąd, niczem on tułacz odwieczny, klęsk grodzkich zwiastun, — Kartafilus: wiecznie żywy świadek Męki Pańskiej... Przejechali ulicami takiego grodu cicho, na podwieczerz, ku zamyśleniu ludzi nad tem: czy nie daremnie to wszystko na Kalwaryi było, skoro tak liche wciąż w dążeniach swoich są dusze człecze? A tem ci bardziej Golgotę przypomną sumieniom, że onego to wszak skarbu Józefa z Arymatei, onej to czary z pod krzyża szukają wciąż rycerze błędni!... Miną gród w ciszy. I pozostawią po sobie nieukoju moce jakoweś, ni to ocknienie, ni to ramion prężenie się wszerz, wzwyż... Spójrz na tum w grodzie naszym: oneż to moce zbudowały i kościół sam. Popatrz. Pierś ci się twoja przed jego piersią, hej! na jaki oddech poszerza; gdy smukłość żywych kamieni u wrót uwysmukla wręcz i ciebie samego, ciała twego czuciem: — podnosi człeka! — A za gołębiem białym, który furknął od podmurza, pacierz to twój chyba dopada tych postaci świętych na wyżach spiętrzenia, aż póki nie wzleci na wieżycy storcz, pod niebem ostatni:.. „Boże, któryś nas stworzył na wzór i podobieństwo Twoje, — Synu, któryś roztęsknił serce nasze ku niedościgłości Twego, — Duchu, któryś nas opłomienił dążeniem ku Tobie, — nie dozwólcież! nie dozwólcie, by się niżyła natura człecza w nikczemności celów powszednich!“...
W dłoniach obu ukryła się nagle i owa twarz pod dzwonkowym kapturem: zadumał, przycichł i wesołkowy czeladnik płatnerza. Za chwilę ciągnie go jednak za fartuch ku ławie, usadza. Sam zaś, podwinąwszy pod się nogi, przycupnął pod brodą jego, wsparł głowę na łokciu:
„Mów dalej, — prosi, — skoro już przyszło gędźcowi terminować u ciebie, kowalu.“
„Coć więcej mam powiedzieć, chłopcze?..“
Tymczasem linochód, który baczył snadź z pobliża na to wszystko, o czem tu mówiono, podchodzi oto ku nim i — melancholik — załamuje wraz ręce:
„Nagęściłoż bo się dziś heterodoksyi! jakby światu samemu na koniec szło... Tamten ,złem’ chciał ludzi zbawiać, że ,dobro’ nie dosiężne, ten — nieznalezionego majaka szukaniem!.. (Niedarmo i was, kowale, o kacerstwo wszędy pomawiają). — Naczyniliż bo sobie dziś bałwanów! Ten ze swoim aż na dźwierze kościoła wtargnął... Wytropią i was dominikany, — poczekajcie tylko!“
Nie śpieszył się płatnerz z odpowiedzią, acz ramię już w jego stronę wyciągał i te dwa palce na uwagę wystawiał:
„Z żonglerami się włóczysz, — rzecze wreszcie, — więc znasz pewnie opowieści o Renardzie? Wiesz, kim jest on lisiur, wilczycy wysłannik, który — gdzie wilk nic nie zdoła, — lisem trzebi wszystko uskrzydlone?.. Otóż, śród przygód tych baśni wszelakich, opowiada się tam i o tem: — jak to ze szponów lisa wyratował żórawia rumak szlachetny. I przez grzęskie bagna przeniósł rannego ptaka na ląd nowy. — Wiesz kogo oznacza ten rumak? czem jest bagno ono? kim żóraw? Wiesz, kim jest wilczyca?...“
Oburącz przysłaniając sobie uszy, oddala się od nich czemprędzej linochód, mrucząc, że nie ciekaw tych bluźnierstw plugawych, zatajonych, dla kacerzy w opowieściach tamtych! — że dziś i żonglerzy nie ważą się ich wygłaszać po piekarniach.
„Bo po piekarniach wyciąga już tylko długie uszy pochutliwa ciekawość kobiet!“ — odwarknął za nim płatnerz.
A że go za fartuch niecierpliwie pociągnięto, więc zwróci się do rybałta u nóg swoich:
„Rumak on, — nie przypomnę jakiem imieniem zwie się w baśni, — oznacza właśnie: ono rycerstwo boże, które rodzajowi człeczemu ratuje żórawia przez trzęsawiska. Zaś żóraw...“
Przerwał sobie zamyśleniem nagłem. Pogiął się kark stary na ławie, niżej kolan zwisła broda jesienna.
„Co więcej rzec ci mam, chłopcze? Gdzie się tacy dwaj (wskazał znów ramieniem rycerzy obu) przez lat dziesiątki nie pokazują wcale, tam... mija niejednemu w goryczach wiosen szereg, w cierpkościach mija i młodości lato, — gdy po grodach rozlewają się tymczasem trzęsawiska istne: — „Łatwo, rychle, zażywnie i lubo...“ Tam one serca, jak powiadasz, odęte, żre Acedia ,na zimno’, niczem rdza żelazo, by najkrzepsze w sobie... Które ocalić już to jedno tylko może: — rzucenie w ogień!“
Tu zerwał się nagle z ławy.
„Nie wierzysz mej doli, — pytaj goliarda!“
„Choć on ze mną pić dziś nie chciał,“ — przypomniał w niespodzianym zwrocie tę urazę do niego. — „Wina!..“ — ryknie nagle na izbę całą.
Może uprzytomnił sobie w tej chwili swe opuszczenie w tem mieście, gdzie — za towarzystwo człecze, za kamractwo, drużbę i miłość samą — od lat tylu dzban jeno wystarczać musiał.
Przygarnia oburącz do fartucha brodę wielką; by zajrzeć całą gębą w dzban próżny na stole.
„Wina!“ — huknie po raz drugi.
Ale dziewka nie chce usłużyć panom od tamtego stołu za to ich nastawanie na rybałtów życie i zdrowie.
„Mm!..“ — odyma się i hardzi przy beczce, pod boki ujmuje na opór.
Nawet waganty przysłuchiwały się uważnie wszystkiemu, o czem tu mówiono. I zaduma ich objęła nad wypitemi czarkami. Próżno ich lekarz tak wychwalał i sławił, nad społeczność ludzką wynosił. Nie jestże, prawdziwie, nawet to najlepsze, co z siebie ludziom dać mogą, — łatwe, rychłe i krótkie, by ten płomień konopny, który mało co zaświeci, a nikogo nie ogrzeje.
I pogadują oto między sobą o tych aplauzach na rynku, po których tak prędko zbierają już tylko urągi w wejrzeniach ciekawych. Pytać goliarda o te zmrugiwania się mieszczan przy spotkaniu poety, o te ich wyśmiechy i wzgardliwości pod rzęsą, któremi obluzgać każdej chwili gotowi dufność w klerku mniemaną, — choćby goliard zatulał się był pod kapturem w samej Muzy ciszę i zadumy. Żonglerom, wiadomo, nie brak przymizgów pań grodzkich, które nawet przed mężów własnych niechęcią jako tako ich zastawią. Ale innych kamratów ściga już jawnie złość i zohydzanie przed ludźmi. — Zasię to piętno urągliwości społecznej wszyscy już towarzysze społem cierpieć muszą na sobie — w tem wystawaniu po przedsieniach kościelnych w żebraków kompanii, po onych łaźniach, kędy ich w piątki jedynie z żydami już tylko wpuszczają. A niech która z ich kobiet, — przypominają wreszcie, — w kapelusz przystroić się zechce na miasto, za kurwę ją okrzykną i zapiszą na ratuszu.
Dziewka tak się zasłuchała w te igrców żale i utyski, że się między nich do stołu przysiadła i na każdego, kto tylko zagada, przenosi oczy zdziwione; — a sapie za wszystkich, którzy milczą.
To kobiety współczujące zasłuchanie budzi, jak to zwykle, ambit śród ludzi. I przerzuca go zarazem na rzeczy najbliższe. Płacić chcą dziewce i za jej poczęstunek, o darmochy nie stoją, — już nawet do sakiew dumnie sięgają... Życie człecze wogóle mało warta, zaś ich dola wagancka jest już całkiem psia!.. Koniec końców, płacić chcą. Ale dziewka tylko zamacha gołemi ramionami: ostatnia kruża z dobrawoli była: niech im wszystkim na zdrowie pójdzie. „Bo co?! niewolno?“ — pyta z ambitem i ona. „Pewnie, że wolno.“ Więc dadzą pokój.
Żacy tylko nie pochwalają tej ugody. Młodsze bo serca uporczywsze w wdzięczności, osobliwie za trochę kobiecego serca w użaleniu się nad ich dolą. A że od mnichów i klerków nauczyli się żacy za dary doczesne płacić dobrem duchowem, więc któryś z nich wiersz na dziewczynę zdziałał. A pochwalony przez kamratów, ustawia się przed nią i wygłasza jej ten wiersz ustami i dłonią:
Ave formosissima gemma preciosa!
Blanciflor et Helena! Venus generosa!..
Dziewka, nie oświecona wcale, nie stoi o chwalbę, więc przy pierwszych zaraz słowach poklepie żaka dobrotliwie po gębie. Żak zmieszał się, zmylił oracyę i, by podzięka kobiecie zaświadczoną była, cmoknął dziewkę w łapę. Przerażona tem respektowaniem, spłonie za piwonię. (Wystarczyłoby żakowi poklepać ją wzamian gdzie niżej). Lecz to jakby węzłem ostatnim związało ją z wagantami. Rozkłada się oto na stole gołych ramion splotem, pcha się w niego twarzą i piersią, i wybucha płaczem tak rzewnym, że ściszyło się nagle w izbie.
„Wszystko na was w życiu nastaje!... Moje wy chłopcy, poniewierane przez ludzi!.. A przecie wyczekują was ludzie po grodach jak tej rosy niebieskiej. Bo świata wy przecie rosa, grodów ucieszyciele! Moiściewy!..“
I szlocha już hucznie na wagancką gospodę całą: opłakuje dolę igrców sztuk wszystkich. —
Wagantom chyba tkliwie uczyniło się w tej chwili, bo ten i owy pogwizduje sobie na rezon, stroszy wąsa. Może i z tego powodu, że nieco serca kobiecego poczuł na sobie każdy z nich; a wtedy pysznić się zwykła natura męska.
Tymczasem okno gospody dziwnie naświetlać się poczyna po nocy głębokiej. Zda się mrzeją te szyby w ołowiu jak o świcie: zrazu bławem, na poły zielonem jaśnieniem barw własnych; zanim coraz to wyraźniejszym blaskiem łuny nie rozpłonie pod oknem i nyża cała. Coś jak chmury przegania za szybami, a po ścianach piwnicy pomykają co chwila cienie zwiewne.
„Gore!“ — wrzaśnie dziewka, przerywając nagle swe zawodzenia.
I zerwawszy się z ławy, żegna się kilkakrotnie, jakby na ulgę, że pożar to nie w gospodzie, a daleko na mieście.
Rozchwiały się rybałty na ławach w poszeptach gwałtownych: — prawdę zatem płatnerz powiadał. A prawda jego większa może, niźli mniemał: srogi bo ogień bucha tam w grodzie, skoro aż tu, po ciemnych ścianach piwnicy, przewiewać poczynają czerwone cienie grozy, — gdy z ciszy ulic dolatują głosy rogów na trwogę, niczem psów zawycia po oddalach.
„Gore“, — zawtórzą chórem.
Niejeden z nich otrząsa się już w sobie, lub, biorąc głęboki oddech w piersi, krzepi się nazbyt widocznie, spozierając zarazem na rycerza, niczem ptak na węża. Bo jakby na nich tu wszystkich poczęło mrugać to krwawe oko łuny: „Chłopcy, pora na was!“
Tak też pojęła to wezwanie i dziewka rozwrażliwiona płaczem, bo tem gwałtowniej zaszlocha w stronę rycerzy:
„A wy, panowie, jeszcze na rzeź ciągniecie „toto“, — na zatracenie!“
„Nie płacz: narodzisz lepszych!“ — pociesza ją rycerz od stołu gromko i weselnie.
Ten bo z niezmąconą pogodą oczekiwał na ochotników akcesy, spozierając na wagantów, jak na taneczniki opieszałe. Wiedział: gdzie oświeceni gromadzie przewodzą, tam decyzya długo w głowach się smaży. Ale potem rzecz cała z miejsca za to rusza w pojętności gromady; musztry niewiele tu trzeba „No, chłopcy...“ — chciał był coś rzec.
Rykiem zaszlochu przerwie mu z miejsca dziewczyna.
A lepszego dobosza na „marsz! - marsz!“ nie znalazłby i rycerz sam. Jako że właśnie te mdłe spazmy kobiece jurnem już zacięciem się uderzają do głowy wagantom. „Cichoj!“ — uspokajać raczą tkliwość oddanego serca. A w tem łaskawem poczuciu większej krzepkości serca swego, krzepią się wraz i ramion mocą — za jej to właśnie płaczu przyczyną! I bodaj, że dla większych jeszcze rzewności kobiety: — znaj naszą naturę męską. „Cichoj!..“ Co chmurniejszy z nich, już kół w myślach chwytał i wbijał go jakby w brzuch jednemu bodaj tylko z tych znienawidzonych zbirów. I tak oto rozdyma już im nozdrza zalot krwi...
A kobieta płacze.
Zawodzi tembardziej, że postaci obu panów w nyży okiennej ciemnieją dziwnie groźnie w tej żarzy na szybach, — aż staną pod blask łuny za dwa posągi czarne w surowych obrysach swych zbroic. I, zda się, już tylko tym gestem dłoni pancernych powiadają do się, że on popłoch pożaru w mieście nadarza właśnie chwilę dobrą na przebicie się przez zbiry a straże i wywalenie bramy grodzkiej.
Jakoż, za rogów wyciem na trwogę, już i bębnów alarmy zawarczały po basztach — na „gore!“ na ratunk!
On rycerz wielki, który dotychczas milczał wciąż na ławie, a i potem wobec płatnerza roboty, — zwraca się wreszcie ku wagantom z otwartą już przyłbicą. Obie ręce wsparł na krzyżowym jelcu, — rzec coś pragnie. Przycichną, — korna i dziwnie żałośliwa trzoda przed ogromem tej zbroi, pawęży i miecza.
„Za dnia, na rynku, — usłyszą wreszcie, — zastawiłem sobą któregoś tu z was, — że się wolnym ptakiem obwołał i prawdę poety mówić ludziom mniemał. Ledwiem kilka ulic z nim przeszedł, poznałem jaka to prawda poety. Tu zaś, leżąc na ławie, wsłuchiwałem się uważnie w sumienia wasze. Wiem teraz, jaka jest i wolność wasza, igrce... Na gościńcach cygaństwa może i wolne, w społeczności ludzkiej wy gorzej niż niewolniki, bo gdy tamtych chlebem i biczem jarzmiono, was tylko aplauzami na rynku.“
Zerwą się na te słowa żonglerzy z ław. Z umysłu miękkim, bo tak bardzo wzgardliwym, gestem dłoni, odchyli rycerz od siebie to żonglerów oburzenie.
„Nie żelazo wy, wierę, które w ogień rzucone być chce ku skrzepieniu w żywą stal. Ostawajcież tedy z Bogiem. Ja stąd precz odchodzę, — pewnie w zbirów łapy. Jeśli, za igry samej pohańbieniem w tym grodzie, i rycerskiego ducha na rynku tego miasta pod pręgierz wystawią, przyjdźcie popatrzeć, — piewce bohaterów!“
„Tego nam, panie, nie zadasz!“ — doskoczy do niego goliard jakby z pogrozą gromady całej.
„Jako żywo, czynię to. Wiem-że: wy niczemu, co jest nad dolą waszą, pomocnej ręki użyczyć nie zdołacie — w niedołęstwie tych rączek waszych, miękkich i śliskich od samolubstwa!..“
W tejże chwili zakotłował się przed nim wrzaskliwy zamęt ramion i głów. Żaki to przedewszystkiem ruszyły nań z miejsca. „To jest obraza młodzieży!“ — uchwalają między sobą w tym krzyku opętanym. Za żaków natarciem psy kuglców zerwą się z pod ław z ujadaniem wściekłem, — jakby za obrazę swych panów. Tym tumultem podjuszony podejmie się na zadnie łapy niedźwiedź u pieca. I rycząc jak ten smok w jamie, wali wprost w to kłębowisko ludzkie. Wlecze za sobą łańcuch pochrzęstny, oplątuje nim i przewraca niejednego; a kusemi ramiony to z prawa to z lewa zagarnia: nim kłami chwyci, pazurami może ułapi i pomści — rzekniesz — obrazę sztuk wszystkich. Zgoła piekło rozpęta, kto igrców i żaków na siebie obruszy.
Podjął się wreszcie z ławy i siłacz okrutnie gruby. Poroztrząsał żaki jak te beczki hałaśliwe, psy kopaniem gdzieś pod ściany poodrzucał, niedźwiedzia za ten kolec u nosa o ziem cisnął; a zbliżywszy się wreszcie do rycerza, dłonią tak w wierzch jego pawęży uderzył, że mu ją kantem w podłogę wbił i osadził. I pięść mu swą wówczas pod nos wyciąga.
„Miękka ci się widzi ta rączka, panie? Nie daj Boże nikomu popróbować. Ja na twe zbiry tarczy nie będę potrzebował, ani w blach żelazny kowalowi zakuwać się nie dam. (Co mówiąc, ściąga wraz siebie sajan skórzany). A i o miecz ten srogi ciebie nie poproszę, nawet kłonicy ze sobą nie wezmę; tylko pierwszego ze zbirów za nóżką ujmę i nim reszty tych drabów dogruchotam. A ty, panie, popatrz sobie z daleka, podziw się. Aplauzów możesz nie dawać.“
I odchylił giezło na piersi włochatej, — iże taka moc człecza gołą piersią na srogie miecze idzie! Wreszcie obnażył ramię swe niczem udo babie.
I stanął tak u boku rycerza, gotowość swą zgłaszając.
W ciszę korną, jaką to wystąpienie posiało, wtrącił tylko linochód słowo smętne o sobie:
„Całe życie wyzywajże tu człeku mężnie śmierć i djabła w sztuce swojej, — i oto co ci na koniec zadadzą!“
Choć markotnik i zawsze zatroskan o duszę, chłop był głuchego uporu. Wiedziano, — że gdy taki upór swój ruszy, do ostatniego tchu dostoi: cel drugiej wieży nad przepaścią nauczył go snadź w życiu tej woli. Widać to było i teraz po tej zawziętości, z jaką znaleziony gdzieś grot nabija tulejką na żerdź swych popisów, sposobiąc do swej blaszkowej zbroi rycerza na linie i włócznię wielką jak topola.
Poczem ustawił się u drugiego boku tamtego zbroiska, pawęży i miecza.
Płatnerz, któremu roiły się wciąż po głowie żywe śpiże ku ozdobie kościoła, zapatrzy się w te trzy dziwne postaci podświetlone łuną i zamruczy w brodę jeszcze dziwniej:
„Fides! — Spes! — Caritas!..“
Żaki tymczasem zapomniały już całkiem o obrazie. Radzą, zmawiają się i buntują wzajem: choć nie pora już ku temu, wiecują zażarcie. Rycerz, któremu, po wystąpieniu tamtych dwóch igrców, odmieniły się snadź myśli, czeka spokojnie, aż się żaki wykrzyczą. Ułowiwszy chwilę ciszy, dłoń wznosi i uśmiecha się ku nim — tak, że zaszemrzą wraz kłótliwce wszyscy: „toż on nas lubi całkiem!“
„Darujcie mi, chłopcy, żem to zostawił na ostatek, nie opieszałym, ani swarliwym ku namowie, lecz towarzyszom na zawołanie bojowe... Opowieścią żonglera z piekarni w sumieniach swych ruszeni, ślubowaliśmy z mym nowym oto druhem: — po przebiciu się z tego grodu — wyruszyć...“
Tu przycichł nagle jego głos i tok słów się odmienił:
„...Ostatni już chyba rycerze błędni, ślubowaliśmy wyruszyć na szukanie Monsalwatu...“
Przy tem słowie zdarł z siebie nagle hełm i, trzymając go u piersi w dłoniach obu, pochyla komie głowę.
Niczem wicher w łan kłośny, uderzy w głowy żaków to słowo, zawsze dla nich osobliwe: — Monsalwat!.. Zerwą i oni czapy, rozchwieją się w naszeptaniu, pochylą łan głów młodych.
A przecie, nawyku siłą, zezem wyzierają ku goliardowi: co on powie na to. W wiecowaniu udziału nie brał, jeszcze nie rzekł swego słowa.
Czuje goliard, że żakom bardzo potrzeba, by i on coś tu rzekł, acz nie do słów było mu w tej chwili: tak cały osępiał nosem i brwiami. Niczem mnich pokutny przed natręctwem pobożnych, zastawia się dłonią. I rzecze krótko:
„Chodźmyż, — bodajby z wiary niedostatkiem, — byśmy nie stali się jak ta trawa, która prędzej zwiędła, nim ją wyrwano.“
A żakom widzi się w tej chwili — tam w nyży okiennej — już tylko tego miecza olbrzymiego jelce w krzyż, a na nim cicho wsparte dłonie rycerza, jakby do przykucia u ramion krzyża tego. I słyszą: —
„Igrce sztuk wszystkich! Dane jest wam przyłożyć rękę do znalezienia Graala — na odnowienie serc człeczych!“
Trzodą owiec znagła ruszonych zgarną się waganty pod ten miecz. I takie ich opłomienienie duchem przenikło, że, choć z napół otwartemi ustami, wiwatów okrzyknąć zapomnieli. Obwołują się właśnie, jak te żaki na ochotę: sprężonemi nagle ramiony i rozwartą dłonią.
Na uboczu stał tylko niedźwiednik, który od swojej bestyi na krok nigdy oddalić się nie może. I zdało mu się teraz, że nie on zwierzę, lecz ono jego na łańcuchu trzyma i prowadzi przez życie. I przeklinał w duchu igrę wszelką. Bo każda, nawet żonglerów i goliardów sztuka, wydała mu się teraz takim łańcuchem zniewolenia w tej doli na opak: że nie poskramiacz bestyę, lecz ona jego oprowadza przez życie — ludziom na pokaz, — póki wszystkich sił z człeka nie wytarga...
Nagle on łańcucha koniec z garści swej rzuca niedźwiednik bestyi na głowę; kołpak swój o ziemię ciśnie z pasyą i z jeszcze większą, nie wiada po co, przydeptuje go potem. Zdawaćby się mogło, że człek zrywa z siebie wszelkie więzy doli, wszystko, co na nim cięży z dni konieczności, bo nawet i tę czapę z głowy. Nagą wolą ku czemuś tu się zgłasza, sobą, — człowiekiem.
„Bierz mnie dolo gromadzka!..“
I dobywając gdzieś z pod bierwion u pieca toporzysko jakoweś, krzyczy całkiem niepotrzebnie:
„Dajże mi który siekirę jaką!“
Ze wszystkich końców i zakamarków gospody znoszono tymczasem w zarojeniu mrowiskowem — topory, czekany, widły, cepy, — zgoła, broń wszelaką zasobnego domu.
Gęślarz tylko w swej opońce brunatnej i czerwonym kapturze wesołka plątał się bezczynnie między kamratami. Ich męska krzętność za orężem — pod łuny mrugania na murach, rogów ponure wycia w oddali i bębnów alarmy po basztach, — działała nań nieomal, jak na te psy kuglców, ponoszące się w tej chwili w zawrotnych poskokach i pląsach po izbie całej. Nad te towarzysze, zamienione jakby zaklęciem w gbury i zbóje, bliższe mu były w onym zamęcie tamte stworzenia — jednakową pobudliwością ciał czujnych, chyżych i bez statku. Bo wręcz w ciało samo gędźca uderzała osobliwość tej chwili — rytmami muzyki: to okrutnie srogiej, to znów tak dziarsko ochoczej, że aż tanecznej prawie. Jakby on sam smyczkiem gęślowym był, rzucanym o napięte struny porywu i szału gromady całej.
„Hej, za dobosza chyba przed wami pokroczę, — bo mi świat cały nowem tętnem w żyłach gra i tańczy — hej! werble szaleństwa i nadziei waszych!“
A zwróciwszy na siebie uwagę towarzyszy, wraz kugla jakby przed oczyma im wywinie.
„I powiodę was — za rycerza przewodem — już wiem gdzie... (wesołka łapą kreśli coś ku górze)... kędy się ta droga mleczna z gościńcem ku Zamorzu zbiega. — Tam... znajdziecie niechybnie!“
Sarkną, pluną nań nieomal.
A on jakby w skrusze nagłej dopada na klęczkach rycerza, przytula się do tej jego łydki w kolczudze. I całuje w nakolenicy blach.
„Kocham cię, panie, z czcią lękliwą, jak niegdyś tę nogę ojca, gdym pełzać zaledwie po podłodze potrafił. Ale...“
Tu począł odsuwać się od niego po ziemi:
„Ale djabła igrcowego we mnie śmieszy twoja wiara!“
By nie okazać, nielicującego zgoła rycerzowi, gniewu na wesołka, zatrzaśnie pan wyzier przyłbicy.
A tamtego jakby ten bies igrcowy opętał już całkiem, bo wręcz tarzać mu się każe po ziemi i w kuglowaniach rękoma o podłogę praskać:
„Hu, jakże drapieżnie szczerzy się ta szczelina wyzieru — od ucha do ucha! Jak sierdziście odymają zbroję blachy karwaszów! Ale ja, panie, w okrucieństwo twe srogie uwierzyć jakoś całkiem nie mogę... Gdy po wszystkich dziś borach huczą surmy bohaterskiego rozboju, tobie Muzy oręż w rękę wcisnęły. I roić każą o tej Bellonie pięknie-szlachetnej, która i u Muz nawet naszych od wieka w styski już tylko zasobna!.. A przedsię, jakby Muzom na odwdzięczenie się, gotujesz sobie wojsko — z igrców...“
Przewinął się skrętnie u stóp jego i, wskazując smyczkiem na kamratów, wołał:
„Spójrz! spójrz no, panie, czemprędzej, jak to żonglerom i goliardowi zaokrągliły się oczy i zapiekły rumieńce na policzkach. Nie z lękliwości to już może, lecz — co gorsza — z tej gorączkowej nijakości czuć: „Co czynić duszą?!“... Nie wierzyć dalej? — jak to klerkom rozwaga, rybałtom bies przekory nakazuje fatalnie... Czy też uwierzyć już całkiem? — jak tego oczekuje od nas publika (wskazał tym razem na żaków). — Alić już lekarz powiadał, że kończymy, igrce, zawsze na tem, czego od nas oczekuje fama. — Więc: uwierzymy, uwierzymy!.. Wszelako, — gdzie inni bić się chcą, panie rycerzu, rzecz nasza, żonglerów, judzić ich do boju, — i tyle tylko!.. Ja ci to zaraz pokażę!“...
I, od skoczka lotniejszy, ustawi się za plecami niedźwiednika; a ledwie kilka tonów ze strun swych gęśli zerwie, smyczkiem przez ramię gdzieś przed się mu wskaże i — „bij, zabij!“ — woła.
„Postaraj się, panie, lepiej o takich! — mówi, uderzając niedźwiednika smyczkiem po głowie. — Takim prostotliwcom snadniej to, niźli żakom służy. Pokosami ściele pod konie pańskie.“
Tu już dziewka nie wytrzymała tych harców jego. I dopadłszy go gdzieś na środku izby, chwyta mocną garścią za ramię, odciąga precz — gdzieś na dalsze izby gospody.
Za tkliwością bo niedawną, pomstliwość ciężka na „niedoczekanie wasze!“ burzy się w niej przeciw wagantom. Na toż bo zastawiała ich tu wszystkich, na to opłakiwała gromadę całą, aby jej stoły rąbali, — jak w tej chwili to czynią, sposobiąc koły na zbirów. Więc już nawet lampkę chwyta: wszystko zostawia na pastwę tym zbójom. Tego tylko gęślarza, że najwątlejsze „to-to“ śród tych gburów, za nic im nie zostawi! (Wpadł bo było chłopak od pierwszego wejrzenia w jej oczy wierne i pierś rzewliwą). Za nic go tedy nie poniecha — na te losy okrutne! Ciągnie go więc przemocą za sobą.
„Czego, ty głupi, tak chycasz? czego się cieszysz? Że się tu ludzie lada chwila mordować zaczną po ulicach?!.. Patrz, już łuna dymami odbija się na ścianach. Słuchaj, na jaki gwałt łomocą bębny po grodzie całym. I rozpętałoż się djablę rybałtowe na chwilę taką!.. Chodźże mi stąd, chodźże czemprędzej, bo jeszcze ci krzywdę jaką uczynią twe srogie, spójrz! towarzysze. Słysz, jak mruczą: że Bogu w pieśniach, społeczności w słowach bluźnisz. Za Pana Boga nie tak się pewnie obrażą, jak za się. Popatrz, jaką ci długą, zawziętą pomstę na wątrobach skwarzą za te ,bluźnierstwa przeciw społeczności‘, — mówią. — Jeszcze ci naprawdę co złego w tej chwili... A może i urzeką tych spojrzeń jadem... Chodźże mi, wilczku ty skrętny, bo cię tu sama chyba roz...! — No, chodźże, chodź, luby. — Noo!..“
„Dokądże ty mnie?... — Do alkierza? — zapiszczy cienko na progu, który wraz przeskoczyć musiał. — Dalibóg, do alkierza! Wprost na... Uch, jakież poduchowe łoże!.. Nie liczcie na mnie, bohaterzy! — Taka jest nasza, żonglerów, robota — czasu mordowania się ludzi.“
Za ciemnemi basztami grodu czernił się pod gwiazdy ogrom kościoła. Rzekniesz, z dwóch szczytów tej góry, z wieżyc obu, rozpostarł się płaszcz nocy i, skrajem o mury miejskie za nieboskłon wsparty, nakrył gród topielą granatu i złotemi gwiazdy, — duszom na schron bezpieczny, snom nawet człeczym za kopułę uciszeń.
Odpustową bo porą nagęściło się w mieście ludu co niemiara — z za murów, z wszelakich oddali. I naniosło niepokojów z szerokiego świata. Ochraniał ludzi kościół płaszczem grodzkiego widnokręgu, usypiały głuche rogi stróżów i te ich basowe nucenia, błogosławiące ciszę i spokój dusz.
A jednak tu i owdzie wychylała się z okna głowa bezsenna. Gdzie spojrzy, dachów płachy i granie w ciemnościach zadrzemania; wyżej już tylko złote oczy powietrznej głębiny nad bezkresem świata.
Urzekło dziś tęsknotą niejednego człeka, zatargało niejednym łańcuchem. Rwą się w światy niestatki młode i złu duszę zaprzedać gotowe — byle na gościńce, byle w światy dalekie! Przez mury i rowy miejskie jak kot przeleźć gotów każdy z żaczków grodzkich, gdy poczuł w sobie dar do igry jakiej, lub gorliwość do nauki. Za bramą, — myśli, — u dróg rozstajnych zbierają się pewnie stare igrce, oraz żaki ze wszystkich szkół świata zbiegłe, — ci wiedzą: gdzie, jaki mistrz, jakiej wiedzy uczy? A z nimi wolna droga — w światy dalekie, we wszystkich królów ziemie!..
Na ulicach grodu pusto było i głucho. Tylko z wieżyc a baszt hukały sówki ponurym śmiechem po nocy. Tylko nietoperze miotają się wokół tych głów młodziańskich, tam i sam, jakby nici uroku snując niewidne, jakby znaki zaklęcia kreśląc w powietrzu. Kto zaś gadkom o rybałtkach wiarę dawał, temu zwidywały się jakoweś wyloty z kominów dalekich. Ale dobrze ich nikt nie rozpatrzył, bo za przeżegnaniem się ginęło to z przed oczu.
Pod płaszczem gwiezdnej ciszy, w surowej pogrozie kościoła, zło samo sidłało dusze kuszeniem na tułactwo.
„Przeklęte niech będą waganty i sztuki ich wszystkie! Przeklęte niech będą powieści żonglerów!“ — złorzeczył na swem łożu każdy człek stateczny w trosce o dusze młode.
A gdy chmura dymu buchnęła nad dachy i zakołowała się w rudych kłębach pożogi, gdy łuna naświetlać jęła ulice, a po oddalach zagrały rogi na trwogę, — ludziom statecznym wydała się i ta ponurość chwili czemś oczekiwanem prawie. Dzień był nad miarę rozpustny, noc zasię jeszcze gorsza — tą gorączką śród młodzieży, porywaniem się jej na ojców z gębą buntu pełną, odgrażaniem się jakowymś rozruchem, który gotuje się w grodzie.
Zaś te ludzisk pośpiechy ze stągwiami lub ciężkiemi kubły, — ich dziwacznie pogięte postaci, wynurzające się z mroków w mruganie czerwonego blasku, — wzniecały przypomnienie dusz czyscowych pod brzemionami pokuty. A cóż dopiero biało-czarnych mnichów nagłe zarojenie się na ulicach! Niejeden domini canis biegł z nosem tropiącym i chwytał w nozdrza zalot djabła w grodzie, gorsze jeszcze pomsty boże obiecując Sodomie i wysłańcom szatana, — co oznaczać miało: grodowi i wagantom.
Przyczem wskazują groźnie na kościół w oddali.
I zaprawdę: podświetlone łuną poczerniały jeszcze bardziej obie wieże, zaś tum cały wydaje się teraz, ni to w górę zaklęty olbrzym, który na kolana padł i pręży ku niebu ramiona oba, pomsty nieba wzywając na miasto grzeszne.
A niedaremnie, ponoć. Co chwila odblask pożaru błyskawicowem rozdarciem nocy pada na kościoła szczyty. A w rozwidniony znagła zacień onych krużganków i podcieni na wyży, pod łukowe wystrzępienia wnęk, wstępują blade mary kamieni żywych. Ocknięte grodu popłochem, ruszyły snadź i święte postaci z pod baldaszkowych nyż, — snują się z pacierzem po błędnikach wież, zażegnywując od ognia dom Boży... Tak rozedrgała się górą, u murów, gęstwa tajemniczych po nocy cieniów tumu; aż ocknie się i zło samo na poniżu: podejmie to kruczysko, przycupnięte na okapie. I załopoce tem skrzydłem jego — od łuny krwawem.
Tak się żegnał co chwila przedewszystkiem ten, który leżał oto powalony na ostatnich stopniach kościelnych schodów, ociekając po nagim grzbiecie strugami krwi. Zczerniał od tej posoki i biały sznur franciszkanina w skurczu dłoni. Bokiem rzuciło brata na schody, w tej rozpaczy może, iż za późno temu na pokutę, kto za kobietę skarbonkę klasztorną djabłom oddał. Już taki nawet myślami swemi nie włada, bo i pokutę nawet temi obrazami mąci, jakie mu djabeł w uszy naszeptuje.
W ustach biczownika bełkoce się jeszcze jakiś szczątek pacierza, choć ani jeden płomyk jaśniejszych wyobrażeń nie rozświetla mu tej przepaści, w jaką strącony będzie, owca zbłąkana: przyjść mu wszak kazała Pani do siebie. A dusza, w przeczuciu zatracenia, wspominać mu każe wciąż oną chwilę, gdy rycerz pocałunkiem ust swoich wzionął mu w piersi grzech swój, — potężniejszy snadź nad wszystkie pokut moce.
Bo za każdem zelżeniem ręki wraca przypomnienie onej chwili, gdy z pod białofutrzanej szaty na złoty łuk strzemienia wychynęła się łasicą stopka Pani, a za nią, jak ten wąż, z pod spódnicy ukrycia wypręża się znagła jej łydka śmigła.
W spomnieniu zaledwie ośmielał się zobaczyć, co wówczas do obejrzenia było. Po raz setny wywoływał i odtrącał od się to kuszenie. Aż się targnęły oba kułaki mnicha na wszystkie w myślach kobiety:
„Bestiae bipedales!.. Viperae pessimae!..“
A szatan śmieje się z tych szamotań swego łupu pod pazurem kobiecej chuci.
Bunt podjął wreszcie kark mnicha i wysztywnił go na klęczkach. I za pacierze, które stygły na wargach, przyniósł mu tę przestrogę świętego Augustyna: „Nie dawaj duszy swej kobiecie!.. De carnibus tuis abscinde illam!“
Poderwało się ramię. A co śmignie sznur i uderzy w krwawą już na grzbiecie pluchę, nowy węzeł zadzierga mnich na nim zębami, by się do żywego mięsa dosmagał, djabła samego w ciele dochłostał.
„Frate!..“ — usłyszy nagle nad sobą jakby pod bębnów głuche nagle uderzenie.
I ręka od szponu mocniejsza powściągnie mu ramię.
„Frate! za co ty mnie tak smagasz? Ja na twą duszę jeszcze nie nastawałem. Kogóż bo tu wlec do piekieł? Z kim się tu borykać? I o co, duszo mizerna? Ty skaczesz w smołę ognistą sam, a głową w dół, jak ta żaba w bagno. A zmaganie się z duszą, z rozdwojoną w człeku żądzą, jest naszej natury potrzebą. Bacz, jakoś to poniżył w sobie rycerski grzech pana Lancelota, który — przez żonglera opowieść, a serce skazanego rycerza — wziąłeś na się w pocałunku warg jego!.. Przypomnij: bez grzechu tęsknoty ku kobiecie możeby nawet i Lancelot sam nie pokonał wielkoludów i nie wyzwolił grodu. Tyżeś się twarzą od łuny odwrócił: ,niechby i gród cały spłonął, tu ważniejsza sprawa duszy własnej’. — Wiedzże, jaka jest różnica między żagwieniem się, a płomieniem: między grzęźnieniem duszy osiadłej, a potykaniem się tułaczej: między mieszczanami grodu, a wagantami ze świata... Gdy myśli o kobiecie odsmagać od się nie możesz, — wyświećże siebie wraz z tym djabłem z grodu! — rusz zastygłą w żyłach krew normana! — zerwij klasztoru okowy! — idź na wędrowanie!“
Osłania mnich piersi rękoma w krzyż, mamrocze cicho wszystkie zaklęcia i zażegnania.
Jakoż znikł cień czerwony wraz z tym blaskiem łuny, który zatłumił się nagle — jakby tam, w oddali, dach zapadł się na ożogę. Po ciemnym grodzie wyły tylko rogi, ni te psy na złego ducha. A spóźniony dzwon kościoła teraz dopiero się odezwał. Kołysany snadź obcem, nieporadnem ramieniem, targał się ciężko — złym pomrukiem ruszonego po nocy śpiżu. Z ciemnej wyży, słyszy mnich, wydzwania się najwyraźniej:
Bożycy wędrowania imieniem normandzkiem odzwania się wieża.
On że to, — szatan wagantów, — który kusił go przed chwilą, dorwał się ponoć i do kościelnego dzwonu?! Prawdę-ż okrakiwali dominikanie, że z wagantami Zło samo nawiedziło gród, wysyłało tej nocy swe bezszelestne gońce za duszami, a teraz zdzwania je wszystkie?! Bo nie na gaszenie pożaru odezwał się dzwon, lecz jakby tym ptakom wędrownym na zerwanie się z grodu.
Tam, w oddali, dach przed chwilą zawalony objąły widać, płomienie, — bo łuna pożogi znowuż zadrgała nad miastem grozą czerwoną. A gwałtowny jej rozbłysk na murze, tuż przed oczyma mnicha, otrząsł go znów całem ciałem.
„Frate! nie jestże wędrowny i zakon twój w założeniu świętego? Nie wędrujesz-że ty sam nieustannie w rojeniach swoich? Wszakże dziś jeszcze u kramu i chorągwi korzennego kupca rwałeś się duszą pod wachlarzowe drzewa, na których ptaki rajskie śpiewają Alleluja srebrnemi chóry?“
„Oo! z czystem sercem chadzałem ja wtedy! Żartkie wonie, bijące z juków korzennego kupca, upoiły mnie tęsknotą ku onym krainom, kędy wszystko jest piękniejsze, dla bliskości Jezusowego grobu.“
„Mnichu! — najbielszą lilią pod twoim pędzlem, każdą postacią anioła, jego skrzydeł piórem każdem, tęskni w tobie sztuka twoja ku doczesności. I w tem jest twych jasnych obrazków rzewność cała — nawet dla przeora, który ze łzami w oczach zawsze je wychwala... Nad przeorową księgą, przy pędzlach i farbach twoich, wyhodowałeś w sobie zarzewie i karm cielesnego ognia: twą nieukojoną tęsknotę za barwami świata! Tem żarliwiej ten pożąda i kocha, kto więcej i dusznych tęsknot w sobie nagromadzi — na wieńce gloryi dla umiłowanej. — I oto w powabach uroków wszystkich, w samego piękna obietnicy — ujrzałeś kobietę. Ciałem bierz ją, lub nie bierz, — (nie stoimy dziś szatany o takie grzechy wasze!) — ale duszą?.. Non des feminae animam tuam!... Na coć sięgać duszą po obietnicę zaledwie, gdy ziszczenie samo w takimże powabie i uroku rzeczy wszystkich oczekuje na cię — za morzem?!.. Frate! z mysiej nory spoglądasz ty na świat: tęskliwe zaledwie, mniszego ubóstwa, są twe jasne obrazki w przeorowej księdze, — gdy za morzem oczekują na cię Ziemi Świętej słońce i kolory!“
Łzy mnicha, w czas pokuty zaparte, teraz dopiero — na wypomnienie najgłębszej tęsknoty — polały się obficie jak ten deszcz za piorunem.
„Frate, gdy cię ogień cielesny ogarnął, zapal się w nim cały: rozpłomień w sobie i ducha twego żądze! — wyjrzyj z cieśni klasztoru! — podnieś głowę na wypisane gwiazdami powołanie twoje! — weź w piersi tchnienie pychy! — surge de profundis!..“
I roztoczyły się w wachlarz skrzydła łuny na murach, pod grzmot jakby daleki.
Rzuci się mnich ku niemu z krzyżem różańca w kułaku: „Apage! apage! apage! Jam franciszanin, ja minoryta: z maluczkich najkorniejszy.
Jakoż zgasł: wsiąknął w nagłą ciemnię przedkościelnego placu.
„Sintgunt!.. Sintgunt!..“ — huczał już tylko dzwon swem kuszeniem ponurem.
I jakby za jego to przynaglaniem, ten poszum ludzkiego zbiegowiska przy ogniu dalekim zagłuszać jął nagle jakoweś rozruchy z innej strony miasta.
I niczem zamieć gwałtowna zerwał się w dali krzyk gromad całych. Wichrem poniosło to w ulice, rozwrzasło po zaułkach w tumultów wiele: w jakoweś ścierania się zgiełkliwe, w broni wszelakiej poszczęki i gonitwy na ,huzia!’ tłumów całych.
Docucają te krzyki brata. „Na Boga, — szepcze, — co się w mieście dzieje?!“
„To samo, co i w tobie, frate: — walka, dusz osiadłych i tułaczych walka!“
Zatrzepoce się mnich nie wiadomo dokąd; może w oprzytomnieniu onem, że gdzie się takie nagłości dzieją, tam i zakonnik bywa ku potrzebie — dla dusz rozgrzeszania.
Lecz tymczasem tuż obok, gdzieś koło kościoła, zatupocą zbiry z przeraźliwym świstem pościgu i wrzaskiem uganiania się za kimś:
„Tego tu gęślarza w dzwonkowej czapie!.. tego kozodoja o łydkach włochatych!.. Kuklą wesołkową nakrywa on, ponoć, tonsurę ledwie zarosłą, powiadał kanonik. — Zetrzećby z ziemi plugastwo takie!.. Ten między nimi wiła i djabła wysłannik najgorszy!.. A widzisz? nie ustrzegła cię dziewka w alkierzu? Wyniosło cię na ulice wścibstwo igrcowe — na żałosny ponoć koniec.“
Głuchy łomot obucha o głowę chyba człeczą — i jeden tylko krzyk rozdzierający: już w niebo miłosierne, już o co innego chyba, niźli o zratowanie ciała.
Wystawia mnich krucyfiks w obu dłoniach. Z pacierzem na ustach biegnie w tamtą stronę.
„Maszże ty jeszcze, frate, władzę rozgrzeszania?..“
Zachwiały się nogi pod mnichem; runął bez czucia na ziemię.
Na gwiezdną kopułę grodzkiej nocy, ni ten okręt z Zamorza, wypłynął księżyc z nad murów. I wejrzał na plac kościelny tą omgloną źrenicą zaświatów, która i grodu mury w zamki-niewidy odmienia i człecze postaci tak odcieleśnia, że owo parobczak konny błędnym rycerzem na drodze się wyda, a człek zbrojny na koniu Parsifalem samym zgoła. — Wwiało skrzydło jasności wzwyż po schodach kościoła, nasączyło poświaty we wnękę dźwierzy, na te wniebowzięciem smukłe szeregi pań świętych i błogosławionych królowych.
Napoły ockniętemu mnichowi wypatrzyła smuga księżycowa u stóp tych postaci — dwóch rycerzy, jak dwie mary, pod okiem miesiąca bledsze życiem od onych pań w kamieniu. Rozmroczyły się i cienie po bokach miesięcznej smugi, ukazując jakieś gromady śpiącego na schodach ludu. Acedją to tknięte, grodu smutniki, w poodpustowej nocy śniły tak może u progów kościoła swój sen o wyzwoleniu.
Chyłkiem a czujnie wychyla się z za węgła ulicy pstra wataha rybałtów i żaków wędrownych, każdy z toporem, czekanem, widłami lub kłonicą w kułaku. Niejeden ramię swe, strzaskane gdzieś koło łokcia, za rękaw przy garści podtrzymuje zębami. Krwią ocieka ta i owa głowa; a wszystkie dymią jeszcze żarem uniesienia.
Na placu aż zakrzepłym w srebrzystej oćmie, w mgławej omartwicy zaświatów, stoi rumaka mara dziwokształtna: ni to koń siwy, dwoistem siodłem ukulbaczon, ni to łasica, wydłużonością ciała swego. Zstępują ku niemu rycerze, spływają po świetlistym kobiercu. Jednego panowie dosiedli konia — w zaświadczenie przyjaźni: — jak chce przykazanie drugie graalowego szukania. Sztywno trzymają się w kulbakach, prężą nogi w strzemionach ku końskiej aż szyi, w górę wznoszą koncerze. I jednym ruchem szyj obu obzierają się za wagantami.
Nie słychać wcale kopyt tententu, ani kroków ludzi.
Bo takiej ciszy uroki sączą się z naświetlonej wnęki kościoła, kędy w blasku miesięcznym uwysmuklają się jeszcze bardziej żywe kamienie pań świętych. Bo taka ponurość milczenia czerni się pogrozą wieżyc obu. Bo takie zasłuchanie, zapatrzenie jest w tym smoczym kadłubie i dziobie kruczyska, które wychynęło się całe nad wrąb okapu, pozierać, jak oto ciągnie w światy wagantów plemię bękarcie za błędnymi ojcami wszelkiego — po wieki — tułactwa dusz.
Nieodparta siła podejmuje mnicha z klęczek i wlecze musem po zaczarowanej kładce księżycowej smugi. Lecz u węgła kościoła, tuż na zakręcie, groza pęta mu nagle kroki.
W poprzek drogi leży wagant powalony, głowa młodego nurza się policzkiem w ohydnej biało-krwawej mazi i świeci nad czołem czerwienią kaptura w dzwonkach; szeroko rozrzuciły się na brukach ramiona martwe, ściskając jeszcze w dłoniach smyczek i gęśle igrca. Szmatką przyplusnął do ziemi człek zabity, tylko bose stopy i łydki waganta wysztywniają się trupio z pod oponki. A w oćmie księżycowego tumanu widzą się te nogi, chwilami, niczem racie kosmate.
W poświacie srebrzystej, pod omgloną źrenicą zaświatów, która kształt każdy w niewidy odmienia, — zda się, że postacią Panka, gędźca i joculatora padła tu pod obuchem na bruki igra sama: — wagantów bojownica ze świata smutkiem!
Mnicha tymczasem już w dal odniosło za tamtymi, którzy wychodzą z grodu. W głębi ulicy, — widzi, — leży pokotem straż pokonana. Niczem wyłom w murze, stoi na ścieżaj po nocy otwarta brama grodzka; most spuszczony. Bieleje za nim wolny gościniec świata.
Między strażnikami, wysztywnionymi i po skonie, leżą w kłębkach ciała żaków, jakby porozrzucane tu rogiem szalejącego byka. Acz nieżywy, przysiadł jakby pod murem siłacz okrutnie gruby; w piersi jego, pod giezłem otwartej, tkwią toporzyska czekanów, dziryty i bełty, miotane jak w tarcz igrzyskową. — Pod nogi położył mu się linochód, zasiekany całkiem, w swej blaszkowej łusce rycerza na linie. Włócznia z żerdzi jego popisów, strzaskana w drzazgi i wióry, ułomkiem drewna została w kułaku upartym.
Nad nimi trzyma się jeszcze na nogach płatnerz z potężnym dyszlem w garściach; nim to pewnie rozbił i wywalił bramę grodzką. Tymczasem broda jego nabija się okrzepami posoki, sączącej się z jakiejś rany na głowie, której nie czuje jeszcze wcale. Żaki ciągną go za fartuch, by pośpieszał z gromadą. Odmachuje się im niecierpliwie, by czemprędzej sami wynosili się z grodu.
Jakoż roił się już na gościńcu wszystek lud wędrowny, jaki tej nocy wysypał się było z bramy miasta. Nie jeden na zboczu drogi się zamitrężył, motając w chusty ranną głowę lub ramię, zanim lekarz nieco dalej od grodu nie opatrzy ich jak trzeba. Od barwistości szat rybałtowych, aż się mieni gościniec cały. Bokami zasię, chyłkiem — miedzą, a ścieżyną — doganiają wagantów żaczki grodzkie, które tej nocy porwały się było w światy — vitam explorare!.. probare omnia!.. Jakbyś łopot skrzydeł słyszał, podążających za kluczem: tyle w tych postaciach było ciągu wędrownego ptactwa, tyle woli tułaczej. W rozsypce pośpieszają rybałty gościńcem i dróżkami, a gubią się jakby w tej omgle księżycowej, — więc się obwołują niekiedy. A podmuchy i rozchwieje nocy wydłużą wraz, użałośnią głosy takie, ni to w blekot żórawi ciągnących za morze.
Wyruszył i franciszkanin z wagantami na wędrowanie swoje za morze, ku Ziemi Świętej. Nie z dobrawoli pielgrzymi mnich i nie za pobożnych myśli przewodem, bo go i Ziemia Święta nie Kalwarją już nęci, a pysznemi kolory — na sycenie oczu, na spysznienie dłoni. Oto wiodą go pod ramiona i wloką w miesięczne tonie, ni te topielice w wodę, one dwie: pogańskie boginie tułactwa, a panie świata kolorów: Singunt, wędrownica gościńców, i jej towarzysza Saga, wielewiedząca opowiadaczka!..
Krętym wężem pnie się a wybiela na podgórzu droga daleka, i urywa na szczycie w łęku między borami. Zastawia te wrota leśne wielka tarcza księżyca. Widmowo pomykają się ku niej na ostatnim już skręcie drogi obaj błędni rycerze na jednym koniu; płoną koncerze wzniesione. Nie zatrzymuje się to widmo na przełęczy, — a sunie wprost w banię ognistą...
Tak wpada w ogień, powiadają, ptak Feniks w polocie przeobrażeń.
Rychło patrzeć, a tarcza miesięczna podejmie się z nimi wyżej — między gwiazdy.
Tak igrce i żaki, za przewodem rycerzy błędnych, wyruszyli na szukanie Graala.