Żywe kamienie/Część III/całość

<<< Dane tekstu >>>
Autor Wacław Berent
Tytuł Żywe kamienie
Podtytuł (opowieść rybałta)
Wydawca Spółka Wydawnicza „Ostoja“
Data wyd. 1918
Druk Tłocznia „Pracy“ w Poznaniu
Miejsce wyd. Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


CZĘŚĆ III.
W
Wyprzedził lekarz na koniu, gromadę całą. Na oklep jedzie, — w popłochu chwili nie zdążył osiodłać szkapy, ledwie te wory ziół i kamieni narzucić mu zdołał na szyję. Kiwa się nad temi wory kołpak i broda starego. Naleczył się dziś ludzi na odpuście, napatrzył doli wszelakich; duma tedy nad niemi, rozważa w sobie dziwne sprawy człecze; nadewszystko: — jakto nie jednemu porwaniu się ludzi przodują żywe kamienie grobów i żonglerowych opowieści duchy.

„Boża-ż to wola nadaje im osobliwą władzę nad duszami? Czy szatan tak niemi zwodzi? Lub może te gwiazdy, tak dziś rozjarzone na niebie, dopomniały się w duszach o swoje horoskopy?.. A jeśli nie Boża, nie czarcia, nie gwiazd to sprawa, może to one mediae virtutes, — doli i żądz człeczych, nie wyżytych w murach, — wloką siły młode na przygody, wyrzucając tęsknoty niejedne i ponad to Empireum samo?..“
Przechylała się głowa w kołpaku, gdy lekarz w tych dumaniach zapatrzył się oto w przepaść gwiezdną nad sobą. Aż się koń zatrzymał u dróg rozstaja, nie wiedząc w którą stronę skręcić mu każą. A że rozkaz nierychły, więc ten łeb swój dziwnie kudłaty i szczeciniasty ku ziemi wyciąga, skubie rozchodników kępę pod sobą.
Tu, za bramą miasta, u pierwszego rozdroża, stał w kamieniu od pradawna Dobry Pasterz z jagnięciem na ramionach i trzodą owieczek długoszyich, garnących się pod jego dłoń. Spojrzy lekarz na Jezusa-za-murem i pochyli się na koniu. Milszym nad kościół w grodzie był kacerzom ten Pasterz, że idzie, jak mawiali, z czasów dawnej, ufniejszej wiary; zanim mnichy poczęły ludzi straszyć, a nękać nieustanną wystawą krzyża, ku przypominaniu żydowskiego morderstwa nad Synem Bożym; — które to nękanie jest przeciwne naturze Dobrego Boga, uczą kacerze.
Widzi lekarz u podstawy kamienia jakoweś słowa, żłobione w głazie. Więc przechyla się bokiem na siodle z palcem przed się wyciągniętym, by dojrzeć uważnie, co też tam napisano.
Dokąd?..“ — wypatrzył z trudem pierwsze zaledwie słowo.
I utknął wraz na niem: — stropiło go bardzo Boże pytanie z rozdroża.
„Ledwiem to nędzne życie swoje w tym gwałcie zratował i bramę grodu minął, — wraz: „dokąd?..“ Za rycerzami błędnymi, w wagantów kompanii, wyruszyłem z grodu. Mamże się tego powstydzić przed Tobą? Za błędnem rycerstwem porwał się wszak po raz pierwszy z rodzicielskiego domu i Twój Franciszek święty; a nie zaparł się przodownictwa tego, aż po próg wtórego żywota swego na ziemi, — bo wonczas to właśnie: w chwili najwyższego tryumfu duszy, zaśpiewał hymn błędnego rycerstwa. — Więc mamże ja się powstydzić?.. Żem człek uczony?.. I ze świeczników wiedzy niejeden, za błędnych rycerzy przykładem, wyruszał z rodzinnego grodu w Twoich światów tajemnice, — choć z ciężkiej szkapy lat szanowniejszych wyprze się pewnie onych przewodników młodego serca: nie stać go będzie na wdzięczność Franciszka. Nazbyt bo roztropny stawa się z wiekiem stęp uczonych kobył, — brak im wiatronogich zamłodu towarzyszów Muzy: igrców i żaków z gościńców świata... Więc wyznaję bez wstydu: z nimi wyruszyłem ja z grodu. Dokąd zasię sam dążę, człek stary? Do śmierci, pono. Którędy? Drogą cierpień i smutków człeczych, którym Ty, jak piachowi morza, rozmnażać się pozwalasz, a my ledwie tysiączne usuwamy gdzie ziarnko. Taka to nasza droga, lekarzy, za widmem rycerzy błędnych.“
Nie prędko oderwać się dała szkapa od kęp trawy na rozdrożu. Wreszcie truchtem ruszy z miejsca, — roztrzęsie nad swym grzbietem kołpak lekarza, obtłukuje o swe boki cienkie piszczele wędrownego klerka.
Dokąd?.. Dokąd?..“ — swarzy się w myślach kacerz i z najmilszym dla się Bogiem.


Zdaleka, długą po gościńcu wstęgą wił się w blasku księżyca pstry tabor wagantów. A te ich zaszeptania rozrechocą się raz po raz w pochodowy rozgwar gromady i cichną znagła, jak te żabie chóry po nocy. Gdy tak zmilkną na czas jakiś w zadumie nad poległymi towarzyszami, wyda im się ta cisza, jakby poniechaniem żalów nad nimi, — więc westchną tłumnie. Żałobników korowodem wyruszyły dziś waganty w światy.
We krwi spaliło się rozpłomienienie niedawne. Ofiarą kilku żaków, siłacza, linochoda i gęślarza, — ran własnych wcale nie licząc, — pomogli oto panom do przebicia się z grodu. Panowie hen gdzie odjechali! — ku swym sprawom szczytnym, ku swym celom górnym, ku wysokim przeznaczeniom pańskim! Ochotniki zaciężne na gościńcu pozostali: pogrzeb swoich, jeśli możesz, i wracaj, jak umiesz, do swej doli, — jużeś jest niepotrzebny. Dymem gryzącym dopaliła się pochodnia zapału. Ostała po wszystkiem ta gorzka próżność, z posmakiem jakby krwi samej, że się tęgo biło o coś, ku czemuś, za coś, — czego ani oczy nie zobaczą, ani dusza nie dozna. Panowie sami tylko wiedzą. — Graal?.. Będzie, znajdzie się niechybnie, powiadają. Bóg ich tam wiedzieć raczy!... Żonglerzy bo nasi obiecują to — tak tylko: dla sztuki, — duszom na rozprężanie się z powszedniości. Panowie zasię — po prawdzie. A Bóg chyba tylko wie, w czem jest więcej prawdy.
Powracali tedy myślami ku swej doli, kurczyli się ku niej duszami.
Ciągną oto po gościńcu i wzdychają tłumnie.
Niedźwiednik, który, dla ciężkiego kroku swego zwierza, pozostawał zawsze w tyle, mitrężył dziś nazbyt po drodze. Że śmierć u bramy grodzkiej go nie dosięgła, porzucił krwawą siekierę i chwycił się znowu łańcucha igry: dawał się z powrotem bestyi. — Kto zaś do doli swej od progu śmierci powraca, tem żarliwiej oglądać się pocznie za dawnych dni ciepłem lub tęsknotą ich bodaj.
Od czasu do czasu zatrzymują się towarzysze na gościńcu i hukają na niego zdaleka. Patrzą: — przysiada znów niedźwiedź na zadzie pośrodku drogi, pysk żałośnie, jak na zawycie, wyciąga, rozdyma chrapy: śle niuchy w gościńca mgliste po księżycu dale.
Daremnie obaj tęsknią za swą panią, daremnie wypatrują skoczki na gościńcu, od bramy grodzkiej.
Muza wagancka zdradziła tym razem nietylko goliarda, lecz i towarzyszy wszystkich.
Alić niedźwiedź tak się szarpnął znienacka, że aż wyrwał swemu panu łańcuch z ręki. Z mgły księżycowej wynurzyła się nagle od strony miasta garstka najbardziej zapóźnionych żaków. Czyjś płacz rozlega się między nimi. A oni prowadzą tę płaczkę z pogrzebową atencyą i nawołują kamratów, aby przystanęli, pojrzeć, kogo się tu przywiodło z grodu.
Wrzawą, raczej śmiechu i ździwienia, niźli radości, powitali waganty — dziewkę z gospody.
Żaki wdzięczne nie opuściły jej w żałobie: oderwawszy siłą od bruków ulicy, przy ciele gęślarza, tu ją ze sobą przywiodły. „Ma całe życie przy beczce teraz płakać, niech szerszej i weselszej doli na świecie zazna. Zwłaszcza, że i z gospody nie wiele zostało po tem porąbaniu stołów i ław“. „Niech idzie!“ — godzą się wszyscy. Gdzie? — po co? — nikt w tej kompanii o to nie pytał. Gadkarz płaszcz swój czarny na ramiona jej zarzuca, by się tak nie trzęsła w płaczu i godniej przedstawiała się oczom w swej żałobie. „Sądzono!“ — pociesza ją zarazem po kochanka stracie.
„Moiściewy! moiściewy!“ — rozrzewnia się tembardziej dziewczyna. I ciągnie z nimi w światy, prawie że nie wiedząc o tem.
Kobieta rosła wydawała się całkiem okazale i dorodnie w płaszczu czarnym. Aż się nad nią zastanawiać jęli waganty. Nauczyćby ją igry jakiej?.. Skoczki nie ma, — i może wcale już nie wróci...
Że za gruba?... Schudnie, nie bój się, na chlebie naszym; zwłaszcza gdy kawał świata po gościńcach przebiegnie... Że gęba jej się świeci? Zblednie, odglansuje się i na policzkach, wybielą się i te ręce czerwone przy robocie naszej. Tańczyć zasię będzie miała czem: — dziewczyna jak łoś! Byle tylko nauczyć.
„Niedźwiedzia nauczy, dla czegożby kobiety nie miał? Nie święci garnki lepią, nie święte ponoć i tańcują. Niech tylko z nami wytrze się nieco po świecie. Najmądrzejsze, najbardziej szczwane stają się za zazwyczaj te, które zamłodu pogrzebały tkliwość. Niech tylko zeszczupleje, uwysmukli się, wypieści i udelikatni rączki, a pod rzęsy weźmie to aksamitne nastawienie oczu ku niedbałości. Jeszcze o kwiatuszek polny skomlić będziesz za nią, młodzieńcze niejeden!.. A niech się dopiero przyozdobi dumnie w stroje i futra, niech ubarwi szafranem wargi, nozdrza i uszy, niech w chrapki weźmie to pomiatanie wami, — panowie!... Wy to wszak wiecie najlepiej, że wszystkie one: brylantami przez was obwieszane, zmysłów waszych panie — z naszych to szkół kobiety, z naszych akademii waganckich!.. Z jakiej gospody się wywodzi, od jakiej beczki wzięta, rozpytywać nas pewnie nie będziecie; a my, kamraty dobre, jak kamień w wodę w niepamięć to rzucimy.“
Narybek zasię najmłodszy: żaczki, dziś dopiero z grodu od matek zbiegłe, zbyt są oszołomione wszystkiem, aby dziwić się czemukolwiek. Uskakują tylko każdemu z drogi, czapkując głęboko nawet tym rybałtkom o barwionych twarzach, które, przypatrując się im bacznie, już sobie wybierają śród nich kęsy co najsmaczniejsze. Za matkami w grodzie, te pierwsze na szerokim świecie powiernice młodzieży, wypytują ich życzliwie: dokąd też pan Bóg prowadzi? ku czemuż to wyniosło ich dziś z grodu? — Więc młódź zwierza się z zamierzeń swoich tym paniom nieszpetnym:
Długo w waganckiej kompanii nie zamierzają pozostawać, co innego ich nęci. Płonie nad światem wielkie lumen wiedzy i sztuki wszelkiej: Paryż się zowie. Goliard będzie wiedział napewno, kędy droga do Paryża, i wskaże im, kiedy i gdzie skręcić trzeba. Okrutnie to daleko, mówią, — daj Boże za rok tam zajść. Byle tylko przez bramy wpuścili, bo, słychać, przepełnione jest to miasto od żaków, a ze wszystkich świata stron płyną wciąż i płyną ku niemu te rzeki młodości.
Więc się tem zamartwiają żaki, czy starczy aby dla nich miejsca w Paryżu.
„Starczy!“ — pocieszają panie uprzejme.
Pozwoli Bóg i lichemu żaczkowi z najgłuchszego grodu dotrzeć jak pątnikowi do onej krynicy cudownej. Inny tam jest porządek społeczności, niźli wszędzie. Króle tam panują święte, a duchowne władztwo dzierżą biskupy najuczeńcze, kolumny kościoła Bożego. Miasto zaś, dla lepszej zgody, podzielone jest na dwie części, mówią: na wyspie, przy zamku gród dla mieszczan i wszelkiego gburstwa; za rzeką zaś, na górze świętej Genowefy — miasto dla oświeconych: uniwersytet się zowie. Zaś w tym to grodzie klerków, po wszystkich klasztorach, kanoniach, przykościółkach, największe mistrze świata uczą wiedzy wszelakiej. Zaś na ulicach usłyszysz tam rzeczy takie, za które u nas turma i klątwa. Bo co mistrz w terminach uczenie wywiedzie i łaciną w głowy włoży, to żak niejeden piosnką na ulicy wyśpiewa, ku zohydzeniu mnichów i ich nauk, — bo z mnichami wre tam walka okrutna. Muzy — na które u nas wypaskudza się mieszczuch gburny i dufny, któremi pomiatają wzgardliwie panowie — są tam w wielkiej estymie i osłonie. Żonglerom wszystkie tam pieśni wolne... Duch tam króluje, a wielkość rządzi i oświeca.
Tak wynurzają się żaczki przed rybałtkami. Młodzież, w życiu świeża, nie umie jeszcze wymiarkować granic kobiecego rozumu i zaciekawień. I owo, ,Muzą’, ,duchem’ i ,oświeceniem’ atakować zechce każdą.
„Mhm!.. mhm!.. mhm!“ — za jedyne żakom przytakiwania słychać było tamtych kobiet chrząkania maciorne.
Tak się skończyła przyjaźń żaczków z nieszpetnemi paniami. „Głąby zielone!“ — myślą o nich kobiety.
Ciężka głupota kobiet lekkich musi poczekać aż młodzież zchytrzeje lub zgnuśnieje duchem do damskiego towarzystwa.
Pierwsza iskra pychy klerków zatliła się w urazie żaczków. „Non des feminae animam tuam“, — szepczą do się, zdobywszy osobiście tę wstępną mądrość życia.
„Wrócicie do nas!“ — myślą rybałtki.
Wiadomo: kto żaczkiem od waganctwa rozpoczął, temu mierznąć będzie zawsze życie stateczne; ten do goliardowej familii i ze szkół, jak do rodziny, powraca. A choć, w skrusze, znów przez roczek jaki fałdów w szkole przysiedzi, aliści zwieje znowuż na gościńce, — żak wędrowny! Kościół biskupa mieć z niego nie będzie. Bo nad szkoły i kościoły milszą mu się stanie ta po gościńcach academia vagorum i jej Musa pedestris. Przy niej wykształci się w rzeczach, których z książek nie wyczyta: życia się nauczy, kobiet się nauczy, rozumu się nauczy. A inne Muzy nie zobczeją mu przy goliardzie. Bo choć wiele mądrości wiedzą nauk doktory po szkołach, — poeta wie wszystko: poetam omnia scire oportet, napisane jest.
Tylko te żaczki, które dziś dopiero z grodu zbiegły, nazbyt to jeszcze nieopierzone było, aby im ponad wszystko na świecie nie imponowały szkoły i nauk doktory. Na to jedyne junactwo stać ich było od siebie w marszu wagantów: owo na zaśpiewanie chórem tej pieśni goliardowej: „Gaudeamus!
Aż ich starsza młódź przyciszać musiała: — że tej pieśni goliard nawet sam już całkiem nie lubi, jako że nazbyt często ryczą ją żaki pilne po szkołach. Spotkało tedy żaczki drugie dziś rozczarowanie w afekcie, — tym razem do goliarda.
„On nie lubi szkolarzy?“
„Nie.“
„Hm!..“
Innejby pieśni posłuchać im, — powiada młódź starsza, — najpiękniejszej, najbardziej waganckiej, jaka jest: pieśni Arcypoety!
To słowo elektryzuje żaki: jakżeby nie wiedzieć! ale słyszeć nie przytrafiło się nigdy.
Więc starsi i najmłodsi hurmem zgarną się do goliarda; otoczą go rzeszą wyznawców; dopraszają się o rosę słowa, o chrzest pieśni. Goliard gdzieindziej błądzi myślami (hej! za dziewczyną lekką; nie wiedzą o tem żaczki niedoświadczeniem dumne), więc w pierwszej chwili nie rad ich koło siebie widzi. „Ja nie bakałarz, bym kilka razy cokolwiek powtarzał.“ Skomlą żaczki o słowo Muzy, głaszczą go po rękawach, w ramię całują. Kotłuje się wokół niego na gościńcu rzesza młoda.
Więc, dla skrzepienia w młodzieży waganckiego ducha, imał się wreszcie gęśli z temi słowy Archigoliarda:

Factus de materia
cinis element
i,
similis sum foli
o:
de quo ludunt vent
i.

Mądry w skałę wbija
domu fundament
y,
wagant nurtem płynę
w błędnej doli skręt
y.

Nie zdzierżą mnie więz
y,
nie strzymają klucz
e:
wolnych w świecie szukam
z luźnymi się włóczę.

Ni to ptak w podniebi
u,
za nieścigłem krąż
ę;
ni to łódź bezsterna

......

Urwała się nagle pieśń i przycichły gęśle. Gdyż oto towarzysze wszyscy, jeden za drugim, klękać poczynają u figury na rozdrożu. A szyje rybałtów wydłużają się poniewoli, jak u tych owiec Dobrego Pasterza. Żaki odczytują uważnemi usty słowa, niedoczytane wonczas przez lekarza na koniu:

Dokąd idziesz, drogie dziecię?...
Jam Zbawiciel twój jest przeci
e!
Pozdrówże mnie chrześcianini
e,
Pochwal Boga w Bożym Syni
e.“

„Bądź pochwalony!“ — zatrzepoczą się gromkim chórem na odczytane przez żaków wezwanie.
I poczną wraz odmawiać pacierze, a żegnać się gęsto i w piersi bić. Tak się namodlą za poległych towarzyszy, nasmucą u figury; wreszcie powstaną z westchnieniem i ruszą dalej szlakiem wędrowania.
Nie dźwignął się tylko goliard z klęczek. Zatrzymał go przy sobie Pasterz tem pytemiem swojem:
Dokąd?“
„Otom bezwiednie sam wprzódyć odpowiedział słowem Archigoliarda. Takie to nasze drogi, poetów, — za widmem rycerzy błędnych. Ten ci wyśpiewał je — wiekom ponoć.“
Zwisać mu jęła głowa w kapturze.
„Odrywasz nas, Panie, z drzewa zakorzeniałego w murach życia, aby się rozsiewały po świecie ochoczość serc i nad ducha żywotnością lampowa zawsze czujność. Po co?... Ty jeden wiesz. I Paweł twój. — Który zasię liściem płonym, który owocem rozsiewnym od drzewa się oderwie, — kto z nas wiedzieć może? — i kiedy? — i przed kim?!.. Grzmią kościoły od pieśni naszych, my w kuglców i wesołków kompanii z sprośną piosnką i gawędą ciągniemy przez gościńce. Roznosimy po świecie człowieczeństwa kielnię i młot, i gęśle, i pieśń, i słowo, — sami wytrąceni ze społeczności chór człowieczeństwa...“
Aż się w tem zadumaniu wmyślił poniewoli w żarliwość zamodlenia. Kłoni się jeszcze niżej głowa, splatają poniewoli ręce.
„Jeśli mnie liściem płonym mieć nie chcesz, nie daj zatracać ziarna Twego w skorupie ciała mego! Nie daj, by pierś zbyła prawej gorącości wagantów: pątniczego łaknienia i żaru tułaczy. Nie daj ich ukoić u żadnej strugi!.. Zasię u pierwszej bodaj kałuży wolnego gościńca daj zmyć, — zmyć z oczu i serca! — wszystką miałkość żądz i smutków razem: lęgną się, niczem w ciasnocie murów grodzkich, w każdej cieśni dusznej... Wyzwól! upogodnij duszę! Skoro mnie za bramę każdego miasta, na wiatry żeniesz, nie daj brać w duszę murów zacieśnienia. Skoroś ze mnie świata włóczęgę uczynił, dajże ku tej doli i serce świata, by ogarnęło wszystkie rzeczy człecze: — Jesu! cor mihi crea mundum!..“
Uderzyło czoło w kamień na rozdrożu.
Po drugiej stronie gościńca pomyka się chyłkiem brat franciszkanin. Za siebie, w stronę klasztoru, wciąż się ogląda, żegna raz po raz i zatula w habit.
Z miesięcznej mgławicy, z gościńca opylnej bieli, wynurza się w pełne światło księżyca stwór dziwny: chwieje oto skrzydłami w podrywach miękkich, ni to pląsa ni polata rozchwiejnemi pióry. „Ptak, czy strzyga?!..“ — przeraził się mnich. — Nie skrzydła to ponoć wieją w oddali, spostrzega wreszcie, lecz dziewczyny ręce białe. I nie pióra to na wietrze łopocą, lecz jej ramiona w stroju czerwonym pod rańtuszkiem zwiewnym, ustrzępionym jak w pierze. Niesamowicie to jednak giętkie, i skrętne, i polotne na stopach, a ochocze po nocy u dróg rozstaju. Srebrzą się po księżycu blade ręce i twarz dziewczyny... „Nie nimfa to jaka z nad tego tu strumienia?..“
„Wolnam i ja!“ — huknie nagle wyrzucając ramiona ku górze. Jak żagiel powiała chusta w obłogu pierzastym.
Bacche!!“ — dzikim wrzaskiem odkrzykną jej się zewsząd rybałty.
Witają panią swą zapóźnioną, — królowę cygaństwa swego.
Gdy tuż za nią, na gościńcu, wyłania się nagle przed oczy mnicha postać już dlań nieobca: człecza napozór, lecz na koźlich raciach; w kudłach głowy wiją się rogi capa. Na przedkościelnym placu dopadł go już było stwór taki, różę królowej wyjął mu wówczas z garści i parsknął nad nim jak ten koń. — Tym razem struchlał mnich tak, że o zażegnaniu nawet zapomniał.
„Onoż to jest! — myślał, — to zło, które z rybałtami w gród naszło. On ci to w postaci własnej: zły pasterz! który wypędza w światy trzodę swoją... Ostatni wynurzył się z grodu, gdy wszystkie już dusze tułacze z niego wygarnął.“
Lecz on stwór mijając oto figurę u rozdroża, przyklęknął na jedno kolano, żegna się raz i drugi...
Z nieufnością oglądał się mnich na kamienną postać Jezusa-za-murem. Więc nie darmo chcieli dominikanie zburzyć tę figurę, że kacerska: pogańskim kształtem zdziałana. I zło, a czary na rozstaje przynęca.
A tamten cap tymczasem, popędzając trzodę swoją, przygrywa sobie na fletni pasterskiej. Stąpa lekko na kopytkach, kołysze w chodzie zad tłusty. I dmie w dwoiste piszczałki swoje.
Gra cicho, — rzekniesz, głosem tego strumienia, który na nurcie skrętu w dwa zabełtania dwoistą nutą ciągle się swarzy. Na organach nocnej ciszy wygrywa się wciąż ta muzyka sprzeczna: gdy nuta jedna szklanym głosem, jakby nimf swawolą pluska, ta druga — samego nurtu koniecznością bulgoce, prądem rzek wartkich na kamieniach zagra, a pod dali zawiewem i morzem wielkiem w przeczuciach swych szumi... Tak się gędzie pieśń Pana u każdego nurtu... Po dniu wielce słonecznym skoczniów murawianych bezliki biorą strumienia nuty na tysiącogłosowy chorał swoich namiętności po nocach utęsknienia. Czyni się wtedy muzyka zaklęta: mrużą się, — bacz, grają! — gwiazdy na wyży. Świat cały za organy staje, na których wygrywa się gędźba tęsknoty niebieskiej — pod te chóry na niży, jak pod wielki spazm namiętności ziemskich.
Dmie Panek w dwoiste fletnie obie nuty życia i wiąże, wieczyście sprzeczne, w swoich uroków harmonie.
Kiedy niekiedy zawtórzy mu z oddali Arcypoeta sam w żaków chórze:

Factus de materia
cinis element
i,
similis sum foli
o:
de quo ludunt vent
i...

I ten chorału spazm:
nunquam permanenti!..“


Idzie mnich na wędrowanie dalekie, za morze, ku Ziemi Świętej. Nie z dobrawoli pielgrzymi brat i nie za pobożnych myśli przewodem. Wiodą go w światy, ni te topielice w wody wielkie, one dwie: Sintgunt, wędrownica gościńców, i jej towarzysza Saga...
Gdy rybałtów tabór w mgławej poświacie dotarł nad urwę gościńca, w łęku między borami, i zakłębieniem mar czyścowych (zdało się mnichowi) zaroił się tam w górze, — księżyc nie opierał się o przełęcz, nie zamykał przepaści, lecz, umniejszony kształtem i jaśniejszy barwą, płynął jak w chmurze w mglistej otoczy.
W czem ledwie się rozejrzawszy, daremnie mnich powieki przecierał: — już i śladu nawet nie było po wagantach.
Pochód ich cały runął snadź na tamtą stronę: — w przepaść świata i czasów, — właśnie jak ten strącony chór człowieczeństwa!..
Na mlecznej omgle wokół księżyca rysowała się tylko cieniem rogata głowa z piszczałką u wargi. I choć tak wyogromniała kształtem, olbrzymieje wciąż jeszcze, rozwiewa się na widnokrąg cały, — wsiąka, rzekniesz, w Empireum samo...
Przedświt to może rozsnuwał tak gońce obłoków wokół późnego księżyca.
Na dalekim gościńcu doganiają już oto mnicha pierwsze głosy świtania z murów grodzkich. Pieje kur klasztorny, jak co dnia przed świtem, — odzywają mu się ze wszystkich stron miasta te głosy powszednie. Tam, w klasztorze, na długo przed jutrznią, zrywają się w tej chwili bracia franciszkanie, wszyscy zatrzepotani w ocknieniu radosnem, jak to Boże ptactwo czujności.
Każdem serca uderzeniem wracał mnich do klasztoru: — przepaść dusz tułaczych ujrzał na widnokręgu grodzkim.
Dobry Pasterz podjął na rozdrożu owcę zbłąkaną, na bary ją wziął i odnosi przeorowi, — w stronę grodu o świcie idący.
Wśród tych opalów i perlistości cichego zaranka.
Oto mury miasta otrząsają już z siebie tuman nocy: dołem zatulone w bielejące opary, po wieżach i blankach ociekają już rośną czerwienią. Gdy uroki tęsknot księżycowych zalegały jeszcze nad duszami, pierwsze głosy świtu obwołują zaprzańcom radosną czujność dnia powszedniego: — już oto kury wtóre pieją najwyraźniej: — Christus natus est!..



G
Gdy u furty klasztornej imał się brat krzyża kołatki, stężała mu ręka... „Szkatuła twoja kwestarska — gdzie?! I w czyich rękach?.. A za co oddana?“

Kłodą zwisło ramię, odpadłe od krzyża. A i próg furty, gdy doń czołem przyległ, odpycha precz:
„Po coś tu się zwlókł mnichu? Rozwłóczyć chuci po klasztorze? Zamącić te święte cisze wziętym w siebie zgiełkiem kobiecego ducha? On duch i najsurowsze mury samotności pokruszyć zdoła. Idź, idź, przeklęty, z myślą o kobiecie w świata zgiełk! Za żonglerami śpiewaj na kobiet cześć! za skoczkami po rynkach skacz! za goliardem kościołowi bluźń! — Oddaj habit, oddaj sznur!.. “
Rozpaczliwym zaciskiem ramion przygarnia mnich do piersi habit, sznur i różaniec. I, odstąpiwszy od furty, jął się błąkać koło muru, dłonią po nim wciąż wodząc. Tak zczeznął, powiadają, mnich niejeden wypędzony z klasztoru, choć go miłosierdzie braci podkarmiało u furty, z misy wystawianej dla psów zbłąkanych.
Wreszcie powalił się na klęczki, gdzieś u węgła na zakręcie muru.
Tu bywał kres jego wędrówek codziennych: tu przychodził co ranka, zdobić kwiatami podnóże Tej oto, którą pobożność braci wystawiła w kamieniu, by strzegła od złego granicy klasztornej. Oto kwiaty na poły już zwiędłe, które wczoraj o świcie, wychodząc na kwestę, złożył było u Jej stóp.
Wszystkie święte i rycerskie panie nabierały pod pędzlem brata cichości Jej kamiennego lica; karty przeorowej księgi zaludniały się jakby smukłemi siostrami Tej oto postaci; — w złoto, błękit i purpurę przystrajał je pracowicie pędzel mnicha. Jakże się cieszył przeor każdą taką panią na karcie! Każda mu była najpiękniejsza, że zawsze do Tej tu podobna. — Głaskał mu wtedy głowę, pochyloną nad pracą, i mawiał:
„Z najczystszego źródła piękności niebieskich pijesz, bracie Łukaszu, dary sztuki twej... Pomnij na cnego żaka, który się łaski tego cudu dopraszał: by ujrzeć na własne oczy Przenajświętszą Pannę. Że oślepnąć musi — powiedziano mu, — kto ją ujrzy za życia w gloryi niebieskiej. I na to się godził: takie miał oczy chciwe najwyższego piękna! A przecie, w chwili iszczenia się wymodlonego cudu, żak chytry, jedno oko przysłonił, by je zratować dla życia. Ujrzał. Oślepł na oko, które widzenia doznało. Lecz odtąd okiem uratowanem na żadne piękności świata spoglądać już nie chciał. Habit najsurowszej reguły na się wdział i strasznie tęsknił do śmierci, — by zjawioną na chwilę doskonałość módz oglądać zawsze.“
Jakże się spłakał mnich przy tych słowach przeora. I jakże nawiedzał odtąd co ranka tę tu Postać, kwiatami ją przystrajając. Jakże pił oczyma cichość Jej lica w kamieniu i z surowości dziewiczego kształtu to miękkie wychylenie szyi. Jakże śnił dla Niej na karty księgi obiele i błękity szat najpowłóczystszych w najpiękniejszej gloryi złota.
Lecz począł go przeor wysyłać za kwestarza na odpusty, by nieco farb świata w oczy wziął, Tej tu na płaszcze a korony do księgi zdobniejsze. Blednąć poczęły mnichowi własne kolory na kartach księgi, pełzły i klasztornego ogrodu kwiaty: kramów blaski barwiste przynosił w oczach, w sercu tęsknotę ku Ziemi Świętej, a w myślach nieodgonione wspomnienia tylu wejrzeń niewieścich. I jęły panie rycerskie pod pędzlem mnicha przystrajać się w barwiste stroje sukiennic, występować stopą z pod szat długich, przeginać umilnie kibicie, a rączkami wywodzić coś zalotnie przed twarzami swemi. Ożyły postaci przeorowej księgi.
Powiadał przeor dobry, że grzechu w tem niemasz jeszcze żadnego. A jednak tu się zamąciła krynica piękności niebieskich, tu się odwróciły oczy ku ziemskiej krasie!
Czołga się mnich na klęczkach i bije w piersi:
„I oto wziąłem dziś w oczy najpłomienniejszą purpurę świata. I w ogień żył swoich. I na usta. Tu, tu na wargach ją mam! — bo tej róży, rzuconej mi przez królowę, ustami tknąć nie śmiąc, jam wszystkie jej ciernie... Nie pomogły bicze!“
Porwie się mnich z kolan i przygarnia piersią całą do podnóża żywego kamienia, między te lilie wczoraj tu zniesione.
„Weź, bracie Łukaszu, te kwiaty...“
W ten szelest osypywać się jęły kwiaty już powiędłe.
„Weź... I nie przynoś Mi ich więcej, — słyszy dalej w tym poszumie smutnym. — Sprawię, że nie odtrąci cię od furty przeor dobry. Ale obrazu Zwiastowania nie maluj: ja nie chcę by mi ona zwiastowała!“
W załkaniu gwałtownem przypada mnich ustami do stóp świętych; śluby wierności w przysięgach odmawia.
Alić z tyłu za ramię coś go kleszczem chwyta i odciąga precz od żywego kamienia.
Frate, — usłyszy nad sobą, — zakończże wreszcie to bogomolstwo swoje. Moja sprawa do cię zwłoki nie ścierpi: — rozkaz! wola królowej!“
„Ktoś jest?!.. jeśli jesteś?“
„Karduelowego dworu marszałek, królowej Ginewry poufnik, książę z żonglera opowieści sam!“
Uskoczył mnich w tył, — zastąpi ono mu drogę.
„Na zamek mi z miejsca do Pani pójdziesz!.. Daremnie tak się zwijasz, skręcasz, w habit zatulasz, a ręce przed się prężysz... Jakżeś ty nędznie poniżył w sobie rycerski grzech pana Lancelota, który — przez żonglera opowieść a serce skazanego rycerza — wziąłeś na się w pocałunku warg jego... Terazże ci to, mnichu, dopiero za głowę się chwytać i ciemię rękoma jak od razów przysłaniać!.. Gdzie pokuta obiecana?!.. Więc po grzech pana Lancelota samego, w twojem sercu dziś żywy, zgłaszam się tu. Pojąłeś?.. Najskrzętniejsza to dziś robota nasza, — szatanów, — zbierać żonglerowych powieści żniwo po sercach ludzi osiadłych.“
„O czemuż raczej z wagantami na kres świata nie uciekłem?!“
„Do kobiety, czy od kobiety precz, — gdy z myślą o niej, — jedna to droga!.. Wiesz wszak, frate: opuścił i święty Aleksy umiłowaną żonę, dla duszy swej, żądnej zbawienia. Aliści, po siedemnastu latach tęskliwej męki, żebrakiem zwlókł się pod jej progi, aby się lica napatrzeć. I umrzeć pod jej drzwiami. By po nierychłej śmierci swej małżonki, w trumnie nawet ustąpić się lubej, jak w łożu, — i zatulić zbielałemi kośćmi ramion.“
Wyrzuci mnich ku niemu dłonie obie:
„Przekleństwo słowu twemu! Niebieską to już wonczas miłością święty Aleksy...“
I usłyszy on śmiech piekieł, o którym powiadają pokutnicy, że jest jak rozdarcie żagla, jak starganie łańcucha kotwicy i strzaskanie steru. Fala wspomnień świeckich porywa lichą łupinę łodzi naszej i niesie na falach marzeń w okrutny zamęt światowego zgiełku.
„Nie umkniesz się mnichu woli orlicy. Posłuchaj, jak skwirem tęsknoty odzywa się z zamkowej wyży. Więc zbądź mi wreszcie mniszego pełgania ciałem i duszą: odraza w niem dla kobiety! Tym oto płaszczem pana Lancelota, który ci na bary zarzucam, przystroisz się do Pani, Lancelotowy miecz i tarczę w rękach dzierż!.. W puchach purpurowego łoża czeka na cię przebiała Pani w złotych włosów chuście. Płacze noc całą i kaprysi w rozmarzeniu piękności swojej, że za twym uściskiem wstąpi w wieczność — urodą ciała swego.“
„Nie pójdę!“ — tuli się mnich do ziemi, radby jak kret ciałem się w nią wcisnąć.
„W jeństwo wziąć muszę i siłą do Pani przywieść. Kazano!“
Rozchyla się ciemne skrzydło płaszcza; błyska zbroi i miecza pogroza.
Porwie się mnich z ziemi i przypada piersią do żywego kamienia:
„Ty mnie chroń!“
„Czynnie złu się broń!“ — usłyszy Głos.
I starł się w tej chwili ze szczękiem miecz w dłoni brata: — nie mnisza wola, nie człecza siła targnęła mu ramię.
„Z prawa szczyt! — ostrzega Głos. — Zastaw się!“
O tarczę huknął cios wroga.
„Krzep się!“
Mnich poły habitu za sznur zatyka, by się nie plątały.
„Nastąp!“
Natrze mnich ze wszystkich sił, — nie swoich sił wszelako.
„W szłom!..“
Uderzy Lancelota samego mocą, gdy na cześć swojej Pani wielkoludów gromił. I usłyszy trzask okrutny hełmu i czaszki razem: — runął do stóp mnicha szatan pogromiony!
Jeszcze się targa ramię brata zwycięskie, jeszcze ściska krzepko w kułaku, — nie rękojeść miecza przecie...
Różaniec tak kurczowo trzyma, — postrzega mnich teraz dopiero.
Zaś ręka druga — za tarczę całą — dzierży mocno przed piersią...
Lilję, — widzi brat teraz dopiero.
Otworzyły się mnichowi oczy.
Padł na kolana, sunie na nich ku stopom kamiennym swej Pani. Lecz oto krzyk tryumfu w zwycięstwie nad szatanem zastygł, zamarł mu na ustach rozchylonych. — I w nagłą jakby niepamięć zapada wszystko, co było przed chwilą. — Bo stokroć większa radość, przemożniejsze nad wszystko zachwycenie rozpłomienia go wskroś. Oczy otwarte na świat nieziemski widzą, widzą jawnie! — czego dusza nie ogarnie chyba... I już tylko ten szept olśnienia wytrzepoce mu się z piersi:

Królowo wszechcudna!..“



W otwartej furcie klasztoru stał przeor z bratem furtjanem i coś mu prawi nad głową pochyloną. Milczenie snadź nakazuje, bo z palcem na ustach a drugą dłonią na piersi chyli się pod kapturem brat furtjan.
Z posochem w dłoni i torbą przez ramię wyrusza pasterz szukać owcy zbłąkanej. Zrzadka za furtę wygląda: i oczom i nogom starym świat nazbyt rozległy: daleka mu tedy droga pod klasztornym murem, — dalekie wędrowanie...
Trzęsie się głowa i broda siwa w smęcie pielgrzymiej zadumy.
Aż nakoniec, — gdzieś u węgła, — przy muru zakręcie, — ujrzy najmilszego dla się brata. Klęczy oto mnich z rozstawionemi ramiony, a tchu prawie w piersi nie czerpie: taki się oderwany zdał od świata. Spadł przeorowi ciężar z piersi: nie ciałem, a duchem zabłąkał się ten wagant mniszy śród odpustowego wczoraj zgiełku w grodzie. Znał pasterz doświadczony trzodę swoją: po samej skrusze klęczkowej odgadywał łacno popełnionego grzechu naturę. Zaś ten tutaj wspomaga jeszcze klasztor gorliwą modlitwą i pod jego murami.
Podchodzi tedy do mnicha, kładzie mu rękę na głowie i powiada za wymówkę całą:
„Strzeż się, bracie Łukaszu, by ci Bóg nie odjął darów sztuki twojej z duszy nazbyt wątłej, którą nawet odpusty zamącić potrafią; by nie uprzykrzył sobie i mojej powolności dla cię. Wszelako słusznie czynisz, włóczęgo, że się do Tej tu garniesz, która i za wagantów dusze najniestateczniejsze zastawia się zawsze przed Bogiem, — za co ma od nich pieśni i muzykę, jeszcze piękniejsze od mniszych.“
„Ojcze, ja nie oślepłem, chocia...!“
Wzniesieniem dwóch palców mówić mu przeor nie dozwala.
„Ojcze, ja doznałem...!“
„Nakazuję ci, bracie Łukaszu, milczenie w mowie innej nad pędzle i farby, aby tem wymowniejszą stała się przed Bogiem. Im głębsze doznanie, tem cichsze milczenie, — i w modlitwie. A kto pracuje, modli się, — powiada święty Bernard.“
Poczuł się mnich pod mocną ręką: wracała mu ufność do samego siebie.
A gdy stanęli u furty, śmiało ujął krzyż kołatki. Przepuszcza ich brat furtjan z palcami na ustach, a drugą dłonią na piersi. Zamknęły się za nimi wrota świata, okoliły mury milczenia.
Bacznie spogląda przeor na krok jego słaniający się i to drżenie co chwila, które nim wstrząsa bezwiednemi już może wspomnieniami doznań na świecie. Każe mu iść za sobą do piekarni, na ławie sadza, sam mu przynosi kubek mleka i bułkę. Długo trzyma to mnich w garściach obu, nie spożywając przecie; choć mu bułka, jeszcze ciepła, nie zakwasem niecki pachniała, lecz dobrocią samą.
I nie posilając się jadłem wcale, krzepił się oto chleba dotknięciem: — ustępowała z czoła bladość miesięczna.
Gdy wtem odstawi nietknięty posiłek na ławę. „Szkatuła moja kwestarska!“ — szepnie. I w pałąk pogięty w przygnębieniu, ku ziemi opuszcza ramiona. Aż się przeor nachmurzył przez chwilę; odpędza jednak z przed czoła domysły wszelakie.
„Nie godzi się nam biadać nad stratą doczesną. Nie ty nas będziesz żywił, bracie Łukaszu, lecz łaska Boża. A czyś ze szkatułą i cenniejszych skarbów klasztoru nie uronił, okaże się rychło miarą tego, co-ś przyniósł w wnętrznej skarbonce.“
Każe mnichowi odpasać sznur. I kiwa siwą brodą nad śladami krwi na nim, nie racząc nawet zapytać przeciw jakiej to pokusie było: — w tak wielkiej pogardliwości miał grzech myśli cielesnych śród braci. Zadziergnął natomiast pętlę na końcu sznura, zarzuca ją bratu na szyję. I wiedzie go jak na postronku.
Pojął mnich kary zamierzenie: ukrył się jaknajgłębiej w kapturze, a i dłońmi jeszcze się przysłania, — szepcze pacierze. Wiedzie go przeor podcieniem krużganka. Dygocą ściany pohukiem organów, z krypty dochodzą pomruki litanii i głuche przyjęki śpiewacze, niczem oddechy i westchnienia samych murów klasztornych.
Wprowadza przeor mnicha do celi, wiedzie w nyżę okna i przywiązuje do wysokiego stołu księgi.
„Tę ci, włóczęgo, penitencję zadaję, skuteczniejszą nad bicze. Do dzieła twego wiążę cię! Stoisz przed tą księgą jak przed wrotami czyśca, pod któremi przejdą postaci twego zaznania ziemskich pierzchliwości, aby się tu czyściły sumieniem świadomem. Zasię powłoki cielesnej, szat i farb, tyle im tylko użyczysz, by kiedyś nie do ciał, lecz do dusz przemawiały.“
Łzy ciche spływają po twarzy mnicha, gdy ręce same sięgały nad księgę, po pędzle i farby.
A przeor, dobywszy dla się inną księgę, zajął swe zwykłe miejsce na skrzyni. Dobra, powszednia praca głaskała przez czas długi obie te głowy. W wielkiej ciszy słyszał mnich tylko te westchnienia z nad skrzyni, — nie ciężkie wszelako, — takie ot: potoczne wzdychania starości, niewiele co różne od gołębich turkań na dworze.
A gdy się przeor naczytał w księdze, kładzie oto rękę na kartach i prawi: — jak to brat Łukasz, choć w pętli pracy, jest najwolniejszym w tej chwili człowiekiem na świecie. Bowiem, za łaską Bożą, odczuwa niechybnie, jak z chaosu materyi grubej, przez ciała człeczego skorupę uwięziony Duch się wyświetla.
I wyszła ta światłość z księgi i mnicha słońcu samemu naprzeciw. Za słońcem zajrzały przez okno i gołębie ciekawe; dziwią się i wypatrują ruchliwemi główki: czy nie Franciszek to może sam w błogosławieństwa gloryi?
Póki ich przeor chustą zdala nie spłoszy, powiadając, by nie przeszkadzały bratu Łukaszowi.
Furkną nad klasztoru wieżę, polecą w górne kręgi. I znów oto spadają na okno celi, przynosząc bratu za kolory do księgi — złote błękity podniebia na swych skrzydłach białych.
Ale przeor chustą znów je płoszy, powiadając, by nie przeszkadzały bratu Łukaszowi.


Acz z księgą na kolanach, już jej przeor dawno ponoć nie czyta, — spostrzega mnich po niejakim czasie. Kierował się ojca wzrok gdzieś przed się i, jakby mury celi przenikając, wpatruje się bacznie w to widzenie dalekie; a czoła uwagą nasłuchuje w ciszy — wnętrznego chyba głosu. Więc mnich pędzle odrzuca i ostrzy pióra. Rychło mówić pocznie z przeora, a wtedy pośpieszać trzeba z zapisywaniem. Nierad powtarza słowo niedosłyszane, a rozpytywaniem zmylony w toku, zasmuca się bardzo i mówić całkiem przestaje.
„Pora nam, bracie Łukaszu, przystąpić do ostatniego już, przy Bożej pomocy, rozdziału księgi. Niech nam wybaczą mistrze, niech się nie pogniewają poeci, żeśmy lichem słowem i pędzlem mnichów podjęli to dzieło — na klasztoru chwałę. Nie gotowem zawsze mistrzostwem doktorów zdziałane ono było, nie przy Muz codziennej pomocy, jak u poetów, — lecz w godzinach Łaski. Ileż to razy daremnie zawisało twe pióro nad kartami księgi; nieme były usta moje: ponurzony bywał duch nawałnością trosk, nie wylatywała gołębica z serca, które zawarł smutek... Aż nastawał ten dzień najradośniejszy, kiedy wszystko w nas weseli się i woła z Dawidem: „Gotowe serce moje! Boże, gotowe serce moje: będę śpiewał i grał... wstanę o świtaniu!“ — Owóż w szeregu ranków błogosławionych, ten poranek ostatni.“
„W imię Ojca, Syna i Ducha,“ — żegnał się brat Łukasz, ujmując pióro.
Już przeor palec do czoła przykłada, łowiąc te oporne słowa pierwsze, które przebiją się przez skałę materyi ku źródła gorącościom.
Gdy w tejże chwili przez uchylone drzwi wsuwa głowę brat furtjan i, choć z palcem milczenia na ustach, szepcze w alteracyi, jak ten zausznik dobrą nowinę:
„Wędrowny poeta u furty...“
Oburącz odmachnie się przeor w niełasce gwałtownej:
„Niech Pan Bóg opatrzy!“
Zasapał się, zadyszał cały, a i poczerwieniał na twarzy w gniewie — tak nieoczekiwanym dla brata furtjana.
„Daj mu co jeść i niech rusza z Bogiem,“ — złagodniała przecie niełaska chwili.
A i teraz oto jeszcze wypręża drżącą rękę po za się, ku drzwiom: zatrzymuje brata furtjana. Co ten zdał się przewidywać, bo z okiem nastawionem przenikliwie, nie ruszał się wcale od proga.
Opadło ramię, a wraz z niem i gniew; odmieniły się myśli przeora:
„Nie godzi się nam franciszkanom odpędzać od furty żonglerów i goliardów ze świata; — są jak oni ,mdli bracia’, o których mówi Paweł, że im wolność na pokażenie serc idzie. Nie godzi się nam zapominać, że żonglerów to opowieśćmi o rycerstwie błędnem wykarmiła błogosławiona Pia serce i tęsknoty Franciszka. Nie powstydził się święty Franciszek przywołać igrców imienia na nas franciszkany! „Czemże my, słudzy Boży, powiada, nisi quidam joculatores ejus, którzy serca człecze poruszać winniśmy ku radości duchowej.“
Z lubością słuchają brat furtjan i Łukasz pouczenia przeora. I błożą się tą myślą, że są igrcami przed Bogiem.
Zaś przeor, powiedziawszy swoje, zapomniał już całkiem o goliardzie u furty. Nie zdziwiło to wcale mnichów obu: z starości przytrafiało się to przeorowi, a i z lekceważenia spraw ziemskich, że przy duchownem pouczeniu o jego świeckiej przyczynie zapominał zgoła. Oto teraz rozsiada się znów wygodnie na skrzyni i powiada:
Ad laetitiam spiritualem daj nam Boże poruszać serca człecze i w dziele naszem. Na czemżeśmy to stanęli, bracie Łukaszu?“
„Jeszcześmy nie zaczęli, ojcze.“
„Powiadasz?..“
Wówczas to dopiero brat furtjan zdecydował się przypomnieć goliarda. Wysuwa się na środek celi z palcem na ustach, a drugą ręką wskazującą jakby na mury, ku furcie.
„Aa?!... twój poeta! — przypomina przeor teraz dopiero. — Przyprowadź że go, przyprowadź. Pozwalam.“
Gdy na progu stanął goliard w czarnym płaszczu i kapturze klerka, z ramionami skrzyżowanemi na piersiach, a z gęślą i smyczkiem w kułaku, — wydało się mnichowi, że zmora tej nocy dościgła go w celi.
I ze zgorszeniem nieomal postrzega, jak żwawo podjął się ze skrzyni przeor stary, witając goliarda z tą łaskawością dworną: — są li nowe pieśni i wiersze na świecie i że chętnie ich się tu posłucha, gdy piękne.


Ale on, spojrzawszy z pod oka na księgę i pióra przy niej, posępnie coś odpowiadał, że zamilknąć pono goliardowym gęślom, gdy pospolitą mową Muza i z ksiąg nawet klasztornych przemawiać poczyna.
„Nasza, mnichów, Muza — cicha, — uspokaja go przeor. I po staremu, łaciną tylko, jak goliardy, swoje powiadać potrafi. A i z tem nawet przed trony biskupie nie pójdzie, ani przed swarliwe stoły oświeconych. Tu zostanie, gdzie i kości nasze.“
I na to cierpko odpowie goliard, że gdy żywe słowo pieśni i wierszy martwe, bez tonu, w księgi się znów, jak u pogan, składa, — pora goliardom i żonglerom gęśli swe o kamień przydrożny roztrzaskać... A i próżne zresztą te zabiegi mnisze: wina igry nie przechowa beczka księgi. Muza w niej sama jak w trumnie leży. Mistrze po szkołach i żaki o pilnych zadkach lubią trupy takie. Goliardy zaś nic innego podczas nie czynią, jak owo, że się piersi swych żarem przykładają do tej Muzy omartwiałej; niczem pątnik do żywego kamienia przy drodze. A gdy się im wyda, że choć niejakie w niej ocknęli tony, biorą je czemprędzej na struny gęśli swoich, — nie mistrzom, przedsię, i żakom po szkołach, — lecz ludziom, łaknącym po świecie żywego Muzy tonu.
Zrazu wybłysnął ku niemu przeor mądrem okiem i czołem. Ale przyjrzawszy się baczniej osobie, opuścił powieki.
„Bardziej ty mi się, bracie, o Muzę troskasz w pysze swojej, niźli o duszę. Jabłonki, widzę, zaniedbałeś, nie pożywisz jej korzeni, a o jabłka stoisz.“
Przysiadł się goliard na skrzynię i — skarcony — już nic złego nie powiada. Po chwili, chcąc naprawić swe wejście opryskliwe, wyciąga obie ręce w kierunku księgi na stole.
„Gdy, naszym obyczajem, do oświeconych tylko przemawiać pragniecie, niech Bóg postokroć błogosławi tę księgę: niech jej użyczy ciepła serc waszych i tonu najprzedniejszych gęśli goliardowych... Z gościńcam tu przyniósł, ojcze, gorycz swoją: inny mnie tam cierń głuchą wieścią tak piersi rozranił, żem odbiegł kamratów do waszego klasztoru. Niech się tu, w ciszy serc waszych, wykrwawi ma rana swą czarną krwią pychy, aż do tej pokory ostatniej, w której krzyknę: — przeklęte niech będzie życie moje!“
Pochyli się przeor ku niemu gwałtownie i dłonią stłumi mu na ustach ostatnie słowa.
Pierwsze!.. pierwsze życie! powtarzaj za mną, bracie, czemprędzej, by djabeł, który się w tobie miota, nie zamknął ci tem bluźnierstwem drogi do wtórego życia: — za temi tu murami, — gdy do nich prawdziwie zatęsknisz, — serca skruchą, a nie pychy raną... Pierwsze! mów za mną, jak każę!“
„Pierwsze,“ — powtórzy goliard posłusznie.
I wtedy dopiero przeor, uspokojony, odjął mu dłoń swą z przed ust.
Goliard tymczasem o wtórem, o nowem życiu pytającym głosem do się coś powiada i po celi franciszkańskiej jakby za niem się ogląda. I ukrywa twarz w dłoniach. Zmaga się a boryka z żalem jakowymś, który mu piersi aż podrywa. Póki mu przeor siłą tych rąk z przed lica nie oderwie i nie zatrzyma w swoich.
Mnich zaniepokoił się wobec tego nad swą księgą; a że przywiązany do stołu, wyjść nie mógł, nasunął czemprędzej kaptur na oczy i oburącz przysłania uszy — przed świętą tajemnicą spowiedzi.
Omylił się jednak brat Łukasz w pobożności swojej: obu tamtym nie do spowiedzi było. Oto przeor, po krótkiej z goliardem rozmowie i wypytywaniach o coś, chodzi tam i sam po celi; a choć się bardziej niż zwykle trzęsie broda jego siwa, krok zdał się mocniejszy, żwawszą postać cała. (Tak bo zawsze odmładzał się przeor, ilekroć poeta jaki wędrowny zabłąkał się bywało do klasztoru).
„Ktoć, bracie goliardzie, te wieści o mistrzu przyniósł? — rozpytuje oto ciekawie.
Ultramontanus, który nam drogę na gościńcu zaszedł; człek z za gór.“
„I tenże ci mówił, że Pitagor to po piekle i czyscu mistrza za żywa wodził. Źle-ć powiadał!“
Zaprzeczy goliard niecierpliwym gestem.
„Mnie-ż to, — powtarza widocznie po raz drugi, — mnie Pitagor czeluście piekieł otwierał i za mnie z potępionemi duszami gadał, — w zrojeniach moich, z których zaledwie strzępy jakoweś, tu i owdzie spisane, błąkają się między oświeconymi po świecie.“
„Znam, znam!“ — usłyszał niespodzianie.
Daremnie goliard czegoś więcej wyczekiwał oczyma: przeor zadumał się raptownie. A po chwili powiada:
„Dopełnienie w duchu, tonie i kolorze na wielceć pono szlachetniejszej dojrzało jabłoni.“
I w starczej nagle krzętności pośpiechu spędza goliarda ze skrzyni. Nurzając się w niej na kolanach powiada, jak to najmilsi bracia franciszkanie, ni te kruki Eljaszowe, znoszą mu tę karm. Bosemi nogami przebiegają skalne w górach pustynie, gdzie i żebrem bogobojnym się nie pożywią, a takie oto skarby bezcenne przynoszą mu na plecach.
Z temi słowy dobył ze skrzyni księgę skórzaną.
„My zasię, żonglerzy i goliardy, zawsze o głodzie i nie na żebraczych karkach pokory, lecz w piersiach dumnych — i żywem słowem — przynosimy ludziom wszelaką karm, ducha; a przedsię nie mnichom tylko,“ — zamruczy goliard w nowem osępieniu.
A że przytem mnichom podwakroć w swych słowach urągnął, więc się przeor obraził. Poniechał księgi, którą ucieszyć chciał było goliarda; na bok ją odłożył, dłonią przyklepał: — niech leży, skoroś taki!
I kroczy znów po celi, z sobą gada, sobie przytakuje.
„Kto wedle ciała po świecie chadza, wedle ciała błądzi, temu nawet wieści o rzeczach z ducha ledwie musną ucho na gościńcu, gdy trafem koło niego przewieją — ku naszym samotniom! Kto wedle ciała chadza i błądzi, ten choćby cudem nawet natrafił na jaki skarb ducha, zagubi potem w pamięci nawet drogę ku niemu, — jak Parsifal sam za młodu, który otrokiem był pono raz na Monsalwacie... Tyżeś w piekle i czyścu duchem był i rozproszył to potem po gościńcach świata, — komu innemu na dopełnienie.“
Goliard zwieszał głowę.
Tem mocniej prężyła się głowa starca, już wcale teraz nie roztrzęsiona brodą. Odmładzała ją myśli ożyłość w słowie. (Martwą, bez tonu jest i mądrość nawet sama w księgach, i klerków samotna nad księgami zaduma!). Po wielomiesięcznej ciszy klasztoru, w obcowaniu z nieoświeconymi braćmi jedynie, nadarzyło się oto klerkowi echo — ku zadumie głośnej. — Dziwnie pełnym, organowo zasobnym w ton, wydał się w tej chwili bratu Łukaszowi głos przeora:
„Kto ducha oświeceniem w sobie nie wywyższy, oddaleniem od zgiełków świata nie skupi i duchem na szukanie rzeczy z ducha nie pójdzie, — ten, chociażby i ,czysty prostaczek’ wobec Boga i Muz, jak Parsifal za młodu; choćby i ziemskich wrogów pogromca i ofiarny prostotliwiec, jak Lancelot sam; choćby i niebieskich roztęsknień prostodusznik tkliwy, jak owca tu moja każda — prostakiem miłości zostanie mi nadewszystko!“
Goliardowi zaokrągliły się oczy w zdumieniu:
„I franciszkanin to powiada?! Tak miłość, by najczystszą, niży? i tę ofiarność rycerską, jaka z niej się rodzi? i ten cud, jaki ona dokonywa w waszych sercach, franciszkanie?.. Prostaki-ż to, gbury nieledwie?!“
Mało baczy przeor na to oburzenie:
„Wiódł żydów Zakon gniewu. Wiedzie nas on wtóry Zakon miłości ku wywyższeniu rodzaju człeczego — i ponad miłość samą.“
„I franciszkanin to wszystko powiada?!“
A przeor podejmie tylko na niego to ciche rozświetlenie oczu.
De spiritu sancto któż wam tedy powiadać będzie?..“
A gdy te oczy jego, nastawione jakgdyby na dale, na bliższe rzeczy po chwili wejrzały, zatrzymawszy się przelotem na twarzy goliarda, — zachmurzył się wzrok starca. Ujrzał przed sobą chciwą ciekawość artisty, może paryskiego dysputacyi ucznia, — a nie wejrzenie duszy łaknącej światła.
Więc przeciął jakby dłonią tamte wynurzenia myśli swoich, odsuwał je w surową dal przed ciekawością włóczęgi.
I dla przerwania ostatecznego spraw tamtych, sięgnął znów po księgę, odłożoną przed chwilą na bok.
„Wiedzże tedy, bracie, nieco więcej bodaj o tem, co-ć ostatnio musnęło ucho na gościńcu i z czem do mnie tu przybiegłeś: — gdy twe rojenia, napoły płone, Pitagor po piekle i czyscu wodził, — dopełnieniom tamtego przodował Wirgil, zatrzymując się również u wrót niebieskich. W niebo wiodła mistrza cnotliwa pani Beatrice.“
Bratu Łukaszowi wypadły w tej chwili pędzle z rąk; dłonie same złożyły mu się przy ustach:
„Oby między święte policzona była!..“
Gdy z poprzednich słów przeora wiało nań ziąbem i ponurością, zdało mu się teraz, jak gdyby ciepły promień słońca weń uderzył. Więc się zapamiętał, ubłożył w tem zamyśleniu: „Oby między święte policzona była, skoro duszy ludzkiej za żywa raju doznać...“
Nie pochwalił wcale tej pobożności przeor stary, bo wystawił palec i karci go surowo:
„Nakazałem ci, bracie Łukaszu, milczenie w mowie innej nad pędzle i farby! Słowo zostaw oświeconym.“
Sam zasię przysiadł się do goliarda, na skrzynię. Zwaśnionych klerków pogodziła księga. Pochylają kaptury nad jej kartami: na głos czytają, a pilnie. Czasami się prostują, odsuną od siebie na skrzyni, w oczy sobie popatrzą: zachwycają się społem, by tem gwałtowniej pochylić się, na tem gorliwsze czytanie. Cieszą się oświeceni nową karmią ducha.
Goliardowi żyły nabrzmiewają na skroniach, a pod oczyma zapalają się rumieńce gorączki. Zasię w palcach ma dziwny niepokój, jak ten mnich, gdy różańca pod ręką nie czuje. Aż sięgnął bezwiednie po swe gęśle. I tak je jakoś na kolanach ułożył, tak na nie osobliwie popatrzył, jakby to dziecko było jego, o całun proszące zamkniętą powieką.
Mowa księgi jest pospolita, — ludzi z za gór. Zna wagant bywały wszystkie gwary po ziemiach cesarstwa, obie mowy z za Renu i tę z za gór. Więc czyta chciwie, póki mu oczu nie przyćmią łzy. Ale przeor nie spostrzega tego; po drugą księgę już sięga, — i z tej radby coś na głos wyczytać. Tymczasem pieści się nią, głaszcze jej okute skóry i, niczem do skrzyni cedrowej onych skarbów z za gór, dobiera się wreszcie do niej: chroboce u klamr.
Wreszcie otwiera na traf. Goliard czai się uchem i powieką na słowa mistrza, rozkołysane jak katedralny dzwon.
I słucha:

Którzy chadzacie drogą miłowania,
Słyszcie i wejrzyjcie na mni
e!..“

Przerwał sobie stary na samym początku, wystawia palec i rozważa:
„Do chrześcijan to wezwanie. ,Którzy dążycie drogę miłości’! temi słowy ich nazywa! Za przechodnią drogę ku dalszym celom snadź i mistrz sam ją uważa. Z nami jest! Nie z dominikany.“

I w cichości wywodzi coś jeszcze dłonią sobie przed oczyma. Goliard zniecierpliwiony czytał dalej sam przez ramię przeora:

Słyszcie i wejrzyjcie na mnie:
Bywa-ż li kędy żalu mo
c, równa mej boleści?...“

I w tejże chwili kułak goliarda uderzy z całych sił w otwarte karty, aż się księga zwali z kolan przeora i runie z łoskotem o ziemię.
„Z żonglerowych to ust spisał, słowo w słowo, mistrz twój!“
Na tę profanację księgi, tylko wargi przeora rozchyliły się niemo, bo gniew powoli dopiero zapalał się na policzkach. Przemógł go jednak w sobie, w brodzie ukrył.
I klęka starzec nad swą księgą cenną, podejmuje z ziemi:
„Owóż i krewkość słabości twojej, mdły bracie!“
„Pytaj, ojcze, żaków naszych, którzy wszystko pamiętają, zali na ziemiach francuskiego króla nie słyszeli tego, — słowo w słowo — chociaż w innej mowie!.. Zasię tamto drugie bodaj, (że to jeszcze jemu wypomnę!): „niemasz większej boleści nad wspominanie szczęścia w niedoli...“ Boetius to pisał w więzieniu, Boetius! Każdy żak ci to powie i na pierwszych zaraz kartach jego księgi odnajdzie!“
Widzi przeor: miota się goliard w takiej złości, że aż kaptur osunął mu się na plecy. Z pod jego stroju, na pierwszy rzut oka, rzekniesz, mniszego, wyjrzała oto jawnie dusza inna — płowemi aż po ramiona kędziory.
„Nie stoim my skąpo o pieśni i wiersze nasze: żaden z nas imieniem się do nich nie dowiesza! — woła i trzęsie w alteracyi tą czupryną. — Wagant wagantowi i za kufel piwa odstąpi pieśń, wiersz lub gadkę przez się zdziałaną... Ale tamtemu nawet za najlepsze wino w karczmie nie oddałbym żadnej pieśni mojej! I w kości nie przegrałbym do niego wiersza mego. Nie przegrałbym!“ — zgrzyta w pasyi.
„Nie z wędrownych on,“ — powiada przeor na uspokojenie.
„I to jest nieprawda! — sprzecza się goliard już całkiem gburnie. — Ultramontanus inaczej powiadał. Z grodu do grodu wędruje on tam. Tylko przed studniami nie staje, ani do piekarni nie zachodzi, lecz wprost do pałaców pańskich, gdzie go słuchają z wielką atencją, a goszczą i nocują nawet u siebie. I u nas może taki stałby się i dojrzał, gdyby panowie innego byli ducha. U nas, przedsię, wolą panowie zasadzać się na kupców juki i wory, a ducha samego odtrącili od się precz, — na rynki grodzkie!“
I tak się w nim wszystko burzy, że te gniewy w wielki niespodzianie żal ściągnęły mu twarz bladą.
„... A ostatniego może poetę przy gęśli oddali owo skoczce na przekarmienie.“
Oburącz zasłonił się przeor od tych słów: „Skoroś tu do mnie nie przyszedł ze spowiedzią, wiedzieć nie raczę o tej plugawości grzechów twoich.“
W nazbyt bo wielkiej pogardliwości miał przeor wszystkie grzechy z ciała.
A jednak z srogiem po chwili nachmurzeniem popatrzał z pod oka na goliarda. „Tyś jeszcze z pod Zakonu gniewu, jak żydzi, duszą nie wyrósł... Obaczysz! doznasz! — pogroził. — Każda dusza pod taki Zakon się dawa, ku jakiemu wartością swą dojrzała.“
A on na to:
„Surowszy jest twój Zakon Ducha, widzę, i od Bożego bodaj gniewu... Nie lepszy ponoć jest i ten mistrz twój (podjął na chwilą księgę, by ją wnet odłożyć). Który ze strun naszych, wszystkie zdjął... niedopełnienia, on to właśnie i te gęśle nasze zapowiedne i nas samych za stracone łamie!.. Takie to, ojcze, twojego Zakonu mesjasze, że swe Jany...“
Tu goliard załamał się całkiem: osuwa się na kolana u skrzyni, a czołem uderza mimowoli o księgę. Bratu Łukaszowi wydało się w tej chwili, że słyszy głuche podzwonne strun, jak gdyby tam kto gęśle o ziemię rzucił i roztrzaskał.
A przeor chmurzy się wciąż nad temi znamiony największych targań się, niestatków i grzechów świeckich: nad zwichrzoną czupryną wędrownego poety, rozwianą oto w tej chwili na skórze i okuciach księgi wiecznej.
Kiwa głową nad tym widokiem i szepcze do się:
„Pierwszy człowiek z ziemie ziemski, wtóry człowiek z nieba niebieski, powiada apostoł.“


Nawet księgi przestały cieszyć przeora, gdy powrócił od furty, dokąd, jako gospodarz klasztoru, odprowadzał goliarda. To jedno już tylko powiadał mu na rozstaniu: aby nie minął bez pacierza postaci Tej, która i za wagantów dusze najniestateczniejsze zastawia się zawsze przed Bogiem, — za co ma od nich pieśni i muzykę, jeszcze piękniejsze od mniszych. Dobrzeby goliard uczynił, gdyby, dla oczyszczenia duszy i zaskarbienia sobie Jej łask, pieśń taką zdziałał. A jeśli, prawdziwie, zmilknąć goliardowym gęślom, niechże Ona weźmie na się ich strun tony ostatnie; odda je niechybnie wiekom.
Dziwnie odmienił się wygląd przeora, gdy powróciwszy do celi zasiadł znów na skrzyni. Już nie te potoczne westchnienia dobywały się z jego piersi, lecz ciężkie, chrapliwe przydechy zgrzybiałości. A i myśli odwróciły się w nim od ksiąg i ducha ku ludziom i ich dolom: — kamieniem leżała mu na piersiach własna surowość z przed chwili. (Nic tak samotnych nie udręcza, jak ten wyrzut głuchy, że się nie dość dobrym było dla tego, kto nas przypadkiem nawiedził.)
„Poszedł, — powtarza teraz wciąż, — poszedł, bracie Łukaszu: w światy, do Magdaleny tej swojej, na grzeszną goliardię żywota swego poszedł mdły brat nasz, vagus!.. A nowych wierszy ze świata, — widzisz, — nie powiadał nam wcale, — choćby o jakiej świeckiej miłości... zgrzeszeniu. I pokucie... A sukna na nową szatę — uważałeś? — nie dostał dziś w grodzie, ani płaszcza nowego, ani butów, ani czarki, z której gościem pił. Oziębły serca ludzi dla Muz.“
Sapliwie wtórzył mnich westchnieniom przeora. I duma:
„Przybiegł tu ze świata, jak do prawej rodziny swojej, mdły brat franciszkanów: joculator świecki: poeta. Był, — i poszedł, uczepić się może znów zalotnego płaszcza swej Magdaleny. Był, — może wyspowiadać się nawet pragnął, a pogrozę gniewu Bożego jeno usłyszał. I poszedł — z nieulżonym grzechem swej duszy.“
Zdało się mnichowi, że zerwie chyba w tej chwili więzy penitencyi przy księdze, wybiegnie za furtę, i dogoniwszy go na drodze, padnie mu na szyję, wołając: „Przerzuć, bracie poeto, grzech swój w moje serce mnisze! na moje barki pokutnika! w żarliwość moich pacierzy!..“
Lecz oto baczyć musi na biadanie starego przeora, który każdem słowem dopomina się o spojrzenia brata.
„Gęśle swoje, — spójrz, Łukaszu! — goliard nam zostawił: za votum do kościoła powiadał. Co miał, to klasztorowi w pobożnej myśli oddał. Sam zaś od nas pogrozę gniewu Bożego jeno dostał. Bo nawet kromki chleba na drogę nie otrzymał... Kto tu grzeszniejszy? Kto — franciszkanin — na wskazania miłości mniej baczący? Kto dolę, sumieniu łatwiejszą, od Pana Boga dostawszy, rad innych sądzi surowo i okrutnie: zły sędzia Kajfasz?!.“
„Ja! — ja! — ja!“ — żarliwie, po trzykroć, uderzy się w piersi brat Łukasz.
„W imię świętego posłuszeństwa nakazuję ci, bracie Łukaszu, abyś mnie słowem nie omijał, gdy sumieniem ominąć nie zdołasz!“
„My...“ — rzeknie mnich cicho i ulegle.
I tem ciężej uczyni mu się na sercu.
Nie lekko było snadź i przeorowi. Serce stare surowo sądzi ludzi z oddalenia ducha; w pobliżu zetknięcia się z cudzą dolą srogość dla ludzi w smęt nad życiem łacno odmienia i, sądzące, samo osądzone się czuje: — że owo stare, że z życia odchodzi, że nie ma już czucia z żywymi... „Odpuść nam winy nasze, nie czyń z nas Kajfasze!“ — czytać się dało w zadumie starca.
W takich chwilach rodzi się w sercu starem ogromna potrzeba zatulenia dobrą myślą czyjejś młodości całej — wraz z jej błędy i grzechy. „Oto, — myśli, — sznurem do księgi przywiązany, pracuje nad nią pędzlami mój prostak z duszą przez Boga obdarowaną! mój wagant mniszy! mój grzesznik największy, który mi z klasztoru na noc całą zabałamucił się na świecie!.. Jeśli nie dość surową ręką dotykam go, niech ta powolność na mnie grzechem spada. Baczę na kruchość Twego naczynia, Panie! Na to burzenie się w niem ziemskiego tworzywa dolewam niebieskiej oliwy owładania i harmonii za całe moje tu włodarstwo.“
Zatrzymał na nim tak ojcowskie wejrzenie, że z pod kaptura nad księgą wychyliła się, jak po błogosławieństwo, ta głowa mnisza z wiankiem włosów wokół wygolonego ciemienia, — o ileż bliższa przeorowi nad zwichrzoną czuprynę waganta!
I znalazła się wraz ta głowa przy piersiach starca, w obu dłoniach jego:
„Ułomiłem cię kwietna gałęzi z płonej oliwy wagantów, byś, wszczepion w klasztor franciszkański, jak w to dobre drzewo, stał się uczęstnikiem korzenia i tłustości oliwnej!..“



P
Ponurą była ta droga, ,w świat‘ między murem i okopem klasztoru. W długi zacień tego rozdołu ziało zewsząd wonią ziemnej próchnicy i piwniczną zatęchlizną cegieł. Stopy grzęzły w omiękłościach drogi: za kobierzec ciszy porastały mchy niejezdny gościniec mnichów. Czyjegoś tu jednak przejazdu zdawna niezatarty ślad widniał w głębokich na drodze wyciskach; niegdyś nasączała się w nie chyba woda tego mokradła; dziś grzybnia liszajów wyżłabiała niesamowite ślady kopyt tuż pod zamkiem mniszych samotności. Gdyby czarne i ściągnięte w tej chwili żagle nawy żałobnej, zwisają nad furtą olbrzymie gałęzie; żaden w nich nie zaświegotał ptak pod igliwia ciche, jak pacierz, zaszumy. Nad omszałą czerwienią murów klasztornych czernił się tak ogrom cedru w rozprężnej owisłości konarów, — drzewo dumań Salomonowych w ciszy majestacie.

Nasłuchał się było goliard z ust przeora, naczytał w księgach tyle ducha, że mu owo i cedrowe drzewo samo u klasztoru furty wydawało się Salomonowych mądrości arką:
Nauka dobra da łaskę, na drodze gardzących przepaść!..“
Szedł pod klasztoru murem jak ścieżką wygnania z przystani ducha i dobrej samotności na niestatek tułactwa, na gorycz poniechania. Już nie gęśle pod pachą, lecz jakby kłodę psa włóczęgi dźwigał u szyi, oglądając się co chwila na tę cichość zakorzeniałego spokoju w rozłożystościach cedru.
I, przekorą natury waganckiej, swarzył się mimo wszystko z tem wejrzeniem statku i osiadłości:
„W habicie zakonnika, pod konarami tej ciszy, błędnego rycerza i wędrownego poetę razem znalazłem ja przecie! Bo czemże są te słowa przeora powiadane w celi?.. Pomrukują wszak głucho dominikany o nowej znów nauce, zagnieżdżającej się śród franciszkanów, co znaczniejszych: — o ich wyczekiwaniu nowej Ewangelii, wyższej nad objawione!“
I aż się przeraził w tej chwili takiem ich wyczekiwaniem. I zapatrzył się po raz drugi na te dziwne, pieczęciami grzybiej plechy odciśnięte, ślady w tem pustkowiu. „Djabeł, — myśli, — krąży wokół tego klasztoru. Zwietrzył snadź grzech waganctwa i w skrzyni przeorowych ksiąg. Konno, postacią błędnego rycerza może, snuje się tu. I zostawia po sobie ślady djabelskie w grzybiej plesze: te jasno-szare wyciski podkowy w mchów szmaragdzie na pustynnej drodze pod klasztoru murem... Tam, u furty, zatrzymuje się pewnie i czeka na przeora, by się przysiadł na jego konia. Bo nie jednoż to: od kielicha w cyborium szukać Graala czary, czy od Ewangelii na ołtarzu nowego zakonu?!..“
Wiatr przebiegł nagle szelestem po haszczach przydrożnych i jął skrzypieć cedru konarem, ocierającym się o mur. „Głusz! — pustkowie! — omartwica!“ — skowyczało to skrzypienie nad klasztoru furtą. I wypłoszyło coś żywego z gałęzi. Bezgłośny trzepot skrzydeł ciężkich, przelatujących nisko, chyłkiem, tuż u muru samego. Ziemi grudą przypadła gdzieś sowa na krzew. I z wklęsłej twarzy swej błyska żółtem okiem.
„Gołębica kacerskiego ducha!“ — otrząsnął się w sobie.
I jął się rozglądać naokół, jakby z tej urocznej drogi samotnictwa wydostać się czemprędzej w tchnienie świata i życia, — w słońce gdzieś wyskoczyć, polem szczerem przebiedz, choćby jak ten pies włóczęga z kłodą u szyi, dlatego niczyj, że bezpański.
Rzucił się w bok, między te głogi i ciernie na okopy klasztornej granicy, strzeżonej od złego przez oną tu Postać w kamieniu.
Szamoce się i targa śród krzewów ciernistych, depce chrusty pod stopą, póki zadyszany nie zatrzymał się na wale.
I nie obejrzał po za się.
Za klasztorem ostro rysował się w tej chwili gród, w baszt wieńcu, pod obłoków przegonem. W dali, nad tonią borów wypiętrzały się po skałach czerwone murowiska zamków pod błękitu banią i chmur białych przelotem, — dziwna powietrzność wypełniała świat. Tuż pod sobą widział klasztoru rozłożyste dachy i cedru czarną nad nimi zastygłość. — Spoglądał na te zamki, gród i klasztor, jak na przystanie, w których stargał po kolei łańcuchy wszystkich kotwic nadziei. Z gęślą w klasztorze jakby i ster swej łodzi zostawił. Chyba się teraz na wznak w łódź swą bezsterną rzuci i — pod obłoków przegonem nieustającym na błękitu bani — spłynie, gdzie wichry poniosą.
Jakby dla zagłuszenia tych myśli zaczął z nową zawziętością przedzierać się przez krzewy naprzeciw onej Postaci, która strzeże od złego granicy klasztornej.
Lecz tym razem czepne witki cierniowe, chwytały się już nie szat jego, lecz ramion, oplatając je wzwyż aż po dłonie: „Na Boga prawdziwego, stój! Nie chodź tam!.. Nie prawda to, żeś niczyj na świecie. Bożyś ty, Boży, jak wszystkie dusze człecze! Nie prawdą to jest, żeś wszędy poniechany. Panią swą macie wszak waganty u Bożego wprost tronu! Onaż to wszak za te pieśni i muzykę, któremi ją obdarzacie, za wami to właśnie, — żarliwiej niźli za wszystkie inne dusze, — zastawia się zawsze przed Bogiem. Spójrz na Nią: stoi tam w kamieniu pod klasztoru murem. Wyciągnij ręce do tej Orędowniczki nędz ostatnich, Skarbonki łez najbardziej gorzkich, poniechanych Matki boleściwej!.. Słysz! dzwonią w klasztorze.“
A choć się łzami w tej chwili zachłysnął, ponura już zawziętość ogłuszyła go rychło i na ten ostatni zew franciszkańskiego ducha.
Zaciskał zęby: „Raczej mieć pogan lub żydów serce niepłodne, a myśl ich pojemną i bystrą w pogodzie, niźli się zatruwać mnichów smutkiem: po Holocauście wypijać jad Acedyi!“
Jakby pod wiatru nagłym zawiewem otworzyła się przed nim gąszcz cierniowa.
Prędką stopą zbiegał po upłazie tamtej już strony.
Patrzy: — świat dziwnie biały, kolumn potrzaskanych rumowisko pod ciemnemi osłonami bluszczu. Ledwie mignęły w popłochu zielonych jaszczurek bezliki na głazach — i oto zaczarowana jakby pustka w przejaskrawem słońcu. Między złomami kolumn jakoweś usypiska kamiennych szczętów, gdzieniegdzie na oko jak ciało obłych i miodnie pozłocistych od marmuru starości. Bracia to snadź ogrodnicy łopatą i motyką, z zagonów swych dobyte, te białe gruzy pogaństwa, wyrzucali tu pewnie, — za klasztoru niedobrą granicę, — jak to zło ruszone w ziemi. Jaszczury się na tem lęgły i rozsnuwały bluszcze.
Wstrząsa się jednak ta cisza zaklęta: krzyk, zrazu gardłowy, rozbija się wnet w pohukiwania dzikie, a wraca echem zawodzeń. Dziwnie się to słyszy, — może ptak jaki z gór dalekich, opadł tu gdzieś, na złamaną kolumnę i cietrzewi się skrzydły, a głosem; budzi wszystkie echa słonecznej tu głuszy, wygrywa gardła krzykiem gamę gór echową: — grda, tokuje, tęskni...
I urwie nagle.
Tam przycichło, — gdzie jak maku kwiat zapaliła się nagle czerwień jakowaś u ciemnej zasłony bluszczu nad kamieniem. Coś się tam zatrzepoce w podrywie gwałtownym i dwoistemi jakgdyby skrzydłami cheruba wionie wprost na piersi goliarda.
I spadają mu całunki na policzki, na oczy, na usta, w tym śmiechu zębów białych: że owo zaklęć śpiewanych mocą wyczarowała go przecie z za murów smutku i śmierci, — że nie został, nie został w klasztorze!..


Ledwie poznać ją może w żałosnych strzępach wczorajszego przepychu. Zalotne wczoraj wypukłości sukni stargały się oto przez jedną noc w kraśne i zbrukane szmaty cyganki. Te buty, których tak dumnym tupotem wypełniała wczoraj gospodę, zawiesiła sobie dziś u pasa; dziką stopą woli snadź przebiegać gościńce włóczęgi. Wstążkami wpodłuż splecione rękawy, teraz wzdłuż rozdarte, czerwienią się u gołych jej ramion, niczem druga para skrzydeł tego ptaka waganckich przelotów.
Krótkie bo zawsze bywały przystrojenia skoczki: ciało jej stworzone do rozprężnych wolności tańca i pieszczoty stargałoby na sobie i najdelikatniejszego bisioru oponkę, a cóż dopiero te nakrochmalone i sztywne pancerze strojów, któremi tak lubo utrapiają się wszystkie kukły niewieście po grodach i zamkach. — Ale dziś nazbyt prędko poszarpało się na niej to wszystko.
Widząc tę ponurą badawczość w spojrzeniu jego, opowiadać mu czemprędzej poczyna o jakiejś sprzeczce z niewiastami w grodzie, gdy z heroldem przechodziła przez ulice. Kobiety, szukając z nią swaru z zazdrości o modną suknię, narzuciły się na nią, że zgorszenie swym strojem w miasto wnosi i że się z ludźmi wałęsa — swojemu nie wierna. (Ku temu opowiadana była rzecz cała, aby, w przypuszczalnym gniewie jego na te wtrącania się babskie, spalić odrazu rozrachunki między nimi dziś najprzykrzejsze.)
On mało w to wszystko wierzy, a jednak słucha tak uważnie, że aż mu żyły obrzmiewają na skroniach.
„Nie ich rzecz!“
„Nie ich rzecz“, — powtarza za nim jak echo.
„Moja sprawa. Gdy zechcę, sam obiję.“
„Obijesz“, — wtórzy echem, byle przytakiwać męskiemu słowu, gdy gniewne.
On chmurzy się coraz bardziej. Zaś ten wstyd ogromny, że o zdradach jego dziewczyny wiedzą już wszystkie kobiety w mieście, wraz z pomstą na tamte jędze w grodzie — tak mu się mieszały w gniewie, że djabełby sam nie odgadł na kim się to skrupi. Co chwila czerwienieje na twarzy i ogląda się przytem na miasto. Zda się, że gotów nawrócić tam i, w odwecie za jej krzywdę, obić do krwawych sińców najcnotliwszą w mieście matronę.
Więc ona popłacze nieco dla podjudzenia w nim tych pomstliwości. Poczem ciągnie go za obie ręce, sadza przy sobie na kamieniu.
„Nie zostałeś w klasztorze?“ — pyta o rzecz tak oczywistą.
„Mm!“ — nie raczy nawet odpowiedzieć słowem.
I gwałtownym ruchem wyrywa jej coś z ręki. Badawczo rozkłada to przed sobą.
„Kapelusz, — mruczy, — z czterema rożkami... Widział to kto coś takiego!“
Ta całkowita jego ignorancja w rzeczach stroju przejęła kobietę tak głębokiem oburzeniem, że ucięła znagła wszelką jej potulność z przed chwili. Obezwała go głupim, powiadając, że się na niczem nie zna. — „Toć to czapka! potrzebna do sukni.“
„To suknia, to kapelusz!.. A każda przy niej szmatka bardzo potrzebna i ogromnie ważna. Takie to wasze, kobiet, czarnoksięstwo nad naszemi głowami“.
„Czapka!“ — poprawia go dziewczyna z uporem.
On tymczasem zwiesił głowę w nagłem zamyśleniu:
Zełgane było wszystko, co opowiadała mu przed chwilą! Poprostu burmistrz, spotkawszy rybałtkę z kapeluszem na głowie, pociągnął ją na ratusz do podatku i do zapisania w grodzkie księgi nierządu. Na taką jawność już przyszło! Opiszą ją niebawem po wszystkich grodach, — a jego za pomocnika w tem jej rzemiośle... Zaś to odziewku potarganie tak gwałtowne? Kto zgadnie, gdzie ryba w wodzie bywała?..“
Odpycha skoczkę od się precz. I powiada, że nie obije cholewą lub rzemieniem, bo nie pan mąż; bo gardzi onymi mieszczany, którzy obijają swe żonki, by do spłakanych pchać się rychło pod pierzynę. Wstrętną jest każda sprzeczka z kobietą, ale wstrętniejsze bodaj jest takie godzenie się potem. Więc to jej powie tylko: że pieszczotą nie dotknie się jej już nigdy.
„Nigdy!“ — dodał wybłyskiem oczu z pod kaptura.
Stropiła ją bardzo ponurość tego wejrzenia. „Od mnichów wraca, — myśli, — kto go wie?..“ A rozbrojona z kłamstwa swego, już nie wie, co począć; — aż omiękły nagle te jej usta bezradne.
„Nie zostałeś w klasztorze?“ — pyta nie do rzeczy, po raz drugi już dzisiaj.
I wybuchnie nagle takim zaszlochem, że aż stuli się cała i rozdygoce ciałem.
Chwycił ją mocno za ramiona oba.
„Bij!“ — woła w szlochu dziewczyna.
„Głupiaś!..“
W tył ją przegina tym uchwytem, odsuwa od się, ku lepszemu podpatrzeniu prawdy.
„Mimo piachu łży twej głupiej, jaki mi sypiesz w oczy..?“
„Nie mogę bez ciebie!..“ — buczy dziewka w obie swe dłonie u twarzy.


Więc podjął odruchowo dłoń dla pogłaskania tej głowy: niechże się uspokoi wreszcie. Prawdopodobnie wcale tak nie jest, jak powiada, może przed własną duszą teraz coś płaczem kłamie, pewnie wcale nie to jej dolega, nad czem się użala. U kobiet nigdy nie wiedzieć. Bo one same nie wiedzą nigdy. Inne w nich dusze.
„I niech je Pan Bóg sam sobie sądzi!“ — kończył w zniecierpliwieniu.
Ale ta miękkość w myślach i dłoni, niczem przez gęśle i smyczek, zapadła mu w piersi. Gdy mu dziewczyna po niejakim czasie o sobie opowiadać każe: czemu odbiegł od kamratów na gościńcu, co śród mnichów porabiał, — on rozpoczął swe zwierzenia po męsku: — od końca, — od najdokuczliwszych na razie uczuć. Jął jej tedy opowiadać swe myśli ostatnie, gdy z tego tu wału spoglądał na gród, zamki i klasztor: — jakto wytrącony jest ze społeczności człeczej.
A z samego nadmiaru rzetelności, w przystosowaniu się do kobiecych myśli, zdrobniały się jakoś te żale.
Oto i wśród kamratów nawet obcym się czuje. Żaden mu z nich przyjacielem nigdy nie był. Linochód, że melancholicus; niedźwiednik, że zazdrosny; żonglery i żaki, że się o sztuki ciągle swarzą; inni że zgoła rudes. Sam jest. Nie ma przyjaciół na świecie.
Tak jej się użalał, tem męskiem wynurzaniem się przed kobietą, w którem się wszystko w jedno miesza i na drobno miele. Bo nie wiadomo, jak zboczył z tego na opowieść o wielkim mistrzu z za gór, którego słowo jest jak dzwon, duch jak Pawła apostoła, a ton nie gęśli, lecz organów...
„W czyscu i piekle był za żywa duszą jasnowidzącą“, — kończył w zamyśleniu.
„Nad czem to się utrapia pod kapturem!“ — dziwi się w duchu dziewczyna, spoglądając nań mimowoli z zezem politowania.
Ale, gdy to i owo z księgi mistrza opowiadać jej począł, zaciekawiła się niebawem tak bardzo, że oto już nie na kamieniu przy nim siedzi, lecz na ziemi. Ramiona splotła na kolanach jego, zapatrzona weń w tej chwili jak w tęczę: — że mądry jest i wszystko wie! — Oderwały się na chwilę jej myśli od siebie samej; jęły się błąkać po świecie.
Nagle, dotykając jego ręki, rozpytuje potulnie:
„Powiedz... te nimfy? Są li jeszcze prawdziwe na świecie? choćby tam — za morzem?“
Aż się goliard żachnął rozczarowany: „Złożyła-ż i w to nawet swe jaje!“ — A głośno parsknął tylko:
„Kobieta!..“
Przytuliła się doń, cała rozpromieniona wdzięcznością za to słowo. „Nie satana przecie!“
„Nie trzeba i djabłu pomocnic lepszych!“
Ale gdy się myśl kobieca czego uczepi, nie prędko daruje ciekawościom swoim. Niechże jej tedy opowiada, co wie o tych nimfach: — jakie one były z siebie? (czy ładne nadewszystko?) i czemu ich dzisiaj już nie ma, skoro dawniej były? — Na wygodzenie tym naprzykrzonym rozpytywaniom powiada jej — ot, by rzec cośkolwiek, — że po łąkach nad strumieniem kwiaty tkały, osadzając je na łodygach traw.
„One?!..“
Objęła ją nagle sapliwa nad tem zaduma. Podbródek wtłoczyła w dłonie i patrzy, a raczej słucha oczyma, co dalej będzie. Coś się tam kłębi, coś mota żywo w tej głowie. Więc on podsuwa temu motkowi jeszcze jakąś tam nić, powiadając, że one takie były zawsze zwiewne ku śmierci, iż wystarczało wyrwać im jeden włosek, a umierały natychmiast.
„Ee?!..“ — zdumieniem aż nieufnem spojrzała nań. I w tejże chwili obie jej ręce poderwały się ku włosom na ciemieniu, — by poprawić roztargane, przygłaskać nieco dłońmi. A przyłapana uśmiechem jego na tym odruchu bezwiednym, zarumieniła się aż po uszy. I przyznaje ze skruchą, że jest bardzo niemądra.
Jemu podobała się widocznie ta niemądrość, bo głaszcze ją długo po dłoni.
Tem ośmielona przysiada się doń znów na kamień, — z przyjaźnią zresztą tylko; nie naprzykrza mu się wcale, niech Bóg broni!.. Smutne jest jednak takie sztywne siedzenie w przyjaźni; więc się przytuli tylko nieco, ramieniem szyję mu ogarnie, przy sposobności wąsy mu poprawi. — I zaszepcze przytem niskim nagle głosem:
„Te usta twoje... Daj!...“
Zresztą cicha jest przecie i uległa w wiotkości przytulenia.
„Opowiadaj. Mów.“
Ale jemu nie do opowiadań żadnych było już w tej chwili. Zmąciła się w nim powaga i surowość cała. Zaś jedwabista ochłodność jej ramienia, wyczuwana szyją, parzyła go w tej chwili, jak pokrzywa, w tem przypomnieniu gwałtownem, — że wszakże to jej ciało tak niedawno jeszcze..?!
Chwycił ją znowu za ramiona i trzęsie z całych sił.
„To jedno powiadaj mi, — szepce gardłowo nad nią. — Na twoją i moją duszę, prawdę mów! — nie djabeł-że to był chocia?!..“
„Któż tobie znowu?“ — żachnie się, bardziej zdumiona, niźli zagniewana tą przerwą w pieszczocie. — Któż tobie znowu?“
„Herold on?!..“
Ledwie to rzekł, już po łbie dostał, — że przypomina. Że zaś dobrą chwilę miłości tak przykro zepsuł na samym początku, — „niech przepada, skoro taki!“
Zepchnięty z kamienia, przewrócił się tuż obok. A powstawszy z ziemi, zawija się w swój połaszcz i mruczy:
„Na ten koniec — ja obity zostałem!“
Ale ona nawet pomyśleć mu o sobie nie pozwala: rozsierdzenie swe na żale mu przekłada, — że ją teraz zazdrością swą zanęka, zamorduje powoli. I pókiż to tego będzie?!.. Zechce ją może zanudzać akuratnem rozpytywaniem bakałarza: quis? ubi? quomodo? quantum?.. A przecie w kochaniu jest rzecz główna, nie w tem, co się komu przytrafi. Przytrafia się zaś każdej kobiecie; niechże raz wie, durny, każ-dej! Żadna jednemu wierną nie zostanie bez szczególnej pomocy Bożej. Tylko, że każda wówczas zatai swoje, wyprze się w żywe oczy, zabałamuci. O, jakież niedobre bywają kobiety! jakie pełne fałszu i obłudy wszelakiej! Ale przez was to właśnie stają się takiemi, — żebyście wiedzieli. O, jakżeście wy wszyscy jednakowi.“
„Wszyscy!“ — podkreśli goliard jadowitym tonem.
Więc ona, czując, że się przegadała, tem gniewniej wywodzi swe żale. — I to jeszcze: czy djabłem aby tamten nie był? — tem się, głupi, troska. Gdyby ona była mężczyzną, tożby jej wtedy wszystko jedno było, jakim tamten był z siebie; choćby i djabeł sam.
„Choćby i djabeł sam!“ — odmachnie się goliard oburącz, nazbyt już cierpko w tej chwili.
Ta niezazdrość znowu zupełna stropi ją w nagłe zamyślenie. A po rozważeniu urazi tem głębiej. Więc pocznie tem gwałtowniej snuć swoje żale i motać je niecierpliwie. A gdy się w tym pośpiechu mówienia nasupła znowu jakie uogólnienie niepotrzebne, — wybuchnie napewno płaczem krzywdy serdecznej.
Tego się goliard bał najbardziej; nie z tkliwości przecie, lecz z niesmaku oświeconego człeka: — wszędzie na świecie jest więcej ładu, niźli w głowie kobiecej.
Z za cierni i głogów klasztornego wału wychylił się zając, a spostrzegłszy ludzi, położył słuchy na grzbiecie i śmignął co tchu w skokach polotnych. Powiódł goliard oczyma za tym przypadkiem; zamyślił się, zatulił w swą szatę klerka.
„Poucza wiedza, — mówi, — jak to wąż grzech oznacza, zając — namiętności człecze. Spłoszyć obu nie trudno; tylko, gdy wąż gnuśnie tuż przy nas w ukryciu się zaczai, zając szparko precz odbieży — gdzieindziej.“
Nie wierzy coś dziewczyna, by zając aż tak daleko odskoczyć miał. Wie natomiast, jak to oświeceni consolationem i żądz opanowania w filozofii szukają.
I że z nią łatwiejsza kobiecie robota, niźli z zazdrością.


Więc po niejakim czasie tak ciepło na niego popatrzy, tak długim zaciągiem wybłyśnie ku niemu z pod rzęs, że on tylko się nachmurzy, w tem żywszem przypomnieniu herolda. I palcem surowo przed sobą zamacha.
„Nigdy!“
Z okrągłych w tej chwili warg mignie ku niemu ruchliwszym od żmii językiem. I, wzruszając ramionami, odchodzi sobie na bok. Poprawia warkocze, nuci coś przekornie.
Dąsa się.
Lecz oto jeden, drugi kamień, na który wskoczyć wzięła ochota; — potem już, jak wiewiórkę, z głazu na głaz ponosiło samą. Że grobowcowe to niegdyś głazy, więc ją nęci płocha wśród nich psota. A że cisza tu taka surowa naokół, więc huka; drażni echo, — że ponure.
Póki nie parsknie jak to źrebię i, zgarniając swe szmatki powyżej kolan, nie zapatrzy się ciekawie na tę obrzydliwość czarną i śliską, która w drgawkach spłoszonej gadziny siepie się oto u kamienia śród szmeru traw.
„Wąż!“ — powiadają wtedy dopiero okrągłe usta i zaokrąglone oczy dziewczyny.
Goliard najeżył brwi pod kapturem, acz uspakaja się rozwagą, że, gdy się wśród ruin węże przytrafią, zawsze bywają czarne z natury swojej.
Dziewka przycichła. I poszła między kolumn białe złomy, a bluszczów ciemne na słońcu gąszcze. Migoce na ich tle czerwonemi jak mak szmatkami sukni: wnosi w tę ciszę barwy bodaj krzyk i wyskoki, gdy usta zamilkły i nie skaczą już stopy. A rusza i drażni wszystko. Oto bluszczu potężny kierz zwisa czarną kaskadą na jednej gałązce tylko: — rozkołysze go więc, rozbuja nad swą głową. I niczem kasztany wytrząsa z jego gąszczy ślimaków mnóstwo: gradem uderzyły małże o głazy.
Skryła się wreszcie za tą kaskadą.
I wtedy takie milczenie zaległo w słońcu śród ruin, że zamigotaniem zielonych jaszczurek ożywiać się znów jęły marmurów biele.
Aż jego zaniepokoiło przykro to długie zaczajenie się ciszy. I nasłuchiwać mu każe. Zło nie śpi w takich kątach urocznych. Począł oglądać się za dziewczyną i szukać jej w milczeniu, by nie nawoływać głosem, — łatwo wywołać co w takiem miejscu niedobrem.
Uchylił wreszcie nawisłą zasłonę bluszczu. Patrzy, — stoi dziewka jak ta Ewa pod jabłonią: golusieńka na całem ciele, nawet przyrodzenia żadną gałązką u bioder nie przysłania. Tylko za jabłko pierś własną w dłoni waży. I, wygięta skrętnie, przypatruje się biodru i nodze swojej.
„Sprośna ty!.. Oto, nad czem przycichła nareszcie.“
Za całą odpowiedź wskaże mu przed się. O mur wsparta stoi oto pochyle jakowaś postać w kamieniu o odbitej głowie i strzaskanych stopach. W biodrach ma takie właśnie wygięcie, jakby pod własne spojrzenie wystawiała się ciałem.
„Nimfa!“ — naszeptuje dziewczyna.
„Sprośna ty!“ — zgromi ją po raz wtóry. A jednak wielkie zdumienie objęło go.
I, odwróciwszy się od ciała niesromnej dziewki, zapatrzył się w kamień żywy. Tuż podle, we wnęce muru, dostrzega jakby podstawę tej figury; na niej dzban zdziałany w marmurze i stopy przyrosłe do cokołu. Poniżej widać zatarte w kamieniu głoski. Rzuci się ku nim klerk, pisma starego zawsze chciwy. Zna dziewczyna tę żarliwość jego w odczytywaniu starego pisma na zmurszałych przy drodze kamieniach lub na głazach, wmurowanych w bramę niejednego grodu.
A naszym ku czemuś zapałem przejmują się tak, bywa nasze kobiety, że gotowe i w sprawach ducha współdziałać tą krzętną niecierpliwością swoją. Że zaś w odczytywaniu pomódz mu nie zdoła, więc przynagla bodaj: kopie bosą stopą klęczącego nad napisem goliarda. „No! — prędzej!“ — niecierpliwi się nad nim.
Ale on przynaglić się nie dał tem poganianiem. Bo dopiero, gdy wszystko odczytał akuratnie, powstał powoli i z dumą klerka zamierzał wytrząsnąć jak z rękawa:
„Aphroditae divinae sacrae...“
Dziewczynie przywarło coś w tej chwili powieki. I, nim się spostrzegł, runęła czołem o ziemię, włosów nagle rozploty wyrzucając przed się, na głowy przysłonięcie rabie:
„Pani Wenus sama!“


Ten krzyk bałwochwalstwa urzekł go chyba jawnym już czarem tych ruin — za klasztoru niedobrą granicą.
Bo oto te złomy, jak pnie potrzaskane, dopełniły mu się nagle w oczach, aż po one szczęty okapów, które tu i owdzie zawisały na słupie. I nakryły się dachem w świątyni ogrom kolumnowy. Zaś te marmurów obtłuki nijakie, — z przypadku jakby gładkie, lub z kaprysu natury upodobnione czemuś, — szeregiem bożyców z kamienia stanęły u wnętrznych ścian. Pośrodku bieli się ołtarz, w bluszczu osnuciach, pod ofiarnego dymu kłębami i smugą.
I słychać głos z za ołtarza tego:

W progi Apolla świętego siedliska
piewca z czem wkracz
a? Świeżych gron obiata
na łask jakich zbłaganie spłynie z jego czar
y?“

Siebie samego widzi tam u ołtarza. Klęczy owo wagant napoły mniszy, z gęślą pod pachą, w czarnej i ciężkiej szacie klerka, zapylonej kurzem ksiąg i piachem włóczęgi: — joculator niby dzisiejszego ducha, z czołem nie jaśniejszem i nie lżejszem ponoć od onych szat. I bijąc tam czołem o ołtarza stopnie, kończy w duchu modły jakoweś:

.......
nie Indu złoto i słoniową kość,
nie winnic plony lub sardyńską włoś
ć,
— pogodę duszy me
j, o Synu, daj, Latony!..“

Niemniej żarliwie od krzyku dziewczyny przed chwilą dobyły mu się z piersi ostatnie zwłaszcza słowa tej modlitwy. A na pół zaledwie ocknięty z tego czaru, pojął, że na tych bogów cmentarzu żywe kamienie przemówiły doń — przypomnianem tak nagle słowem Horaca.
Wczoraj to wszak jeszcze, na kamieniu grodzkiej ulicy, siedział było nad oną księgą, którą od mnichów wykradła dla niego dziewczyna.
„I znowuż ona!“ — pomyślał niechętnie.
Ścierał z czoła ten czar i urzeczenie, jakie nań rzucił jej bałwochwalczy tu krzyk. Ale czynił to daremnie. Oczy wędrownego poety, — jak źrenice mnicha w godzinę cudu, — zdołały widzieć przed sobą już tylko świat inny.
Oto kłoda marmuru w bruzdach; popatrzysz: opony to widoczne fałdy na kadłubie, u góry bark się wyznacza, ramienia osada, a u piersi podruzgotanej cytary ślad. Niczem trzon kolumny zwalonej, wrósł pochyło w ziemię ten tułów z przyrosłym do piersi szczętem lutni. — On to pewnie sam, który za siebie i Muzy pacierze tu brał, promieniem boskiej pogody dotykając czoła wybrane.
Za chwilę klęczał goliard prawdziwie u ołtarza, który odnalazł w środku tych ruin. I na marmurowej tafli jego, u samych stopni, głaszcze dłonią kształty tańczącego Pana z fletnią. I szepcze do się słowa pieśni, śpiewanej jakby pod fletni wtór: Faune! nimpharum fugantium amator“... A choć Śmiech był w tym pacierzu pogańskiego ołtarza, i radość, a rąk klaskanie — winnicom i łanom na błogosławieństwo taneczne, — taka rzewność ogarnęła goliarda, że, przysłoniwszy czoło ciężkim rękawem klerka, zapłacze bodaj w tej chwili:
„Nasze-ż to, nasze skoczki bachowe! jego to wszak kształtem i duchem cieszyć chcą serca człecze po grodach, — jakby wszystkim trudom człeczym na błogosławieństwo taneczne!..“
I, z tym rękawem wciąż u czoła, potknął się niebawem, jak o kulę, o głowę ze spiżu zielonoczarną, spozierającą białkami... „Djabła?!“ — pomyślał z otrząsem. — Ale wcale nie szatanów złością spoglądają te oczy. Błyskawica i płomień żywy zataja się w uśmiechu tych źrenic; aż po granice upojenia stuliły się zlekka powieki. Usta bożyca są w zadumie poważne, gdy rozsiewną jakby pogodą czoła uśmiecha się brodacz, ludziom życzliwy. Liść winny i grono oplata mu czoło.
Odgadł: — Bachus to sam, w wieku dojrzałym, — Dyjonizos!
A ta ust i oczu boskich, sporna jakby ze sobą, mowa, wlała goliardowi w żyły ogień uniesienia w tem przypomnieniu nagłem:

Kędyż, o Bacche! uwodzi Twój duch?
wskroś pełen Ciebi
e, Tobą upojony w szał,
kędyż się rw
ę? przez jakąż przedzieram się gąszcz?
.......
ku gwiazdom śląc, pod Zeusa tron
pieśni me now
e, które z żadnych ust...
.......
O, słodka grozo! — w Twe ślady, o Boże! o Leneusie!...
gdy winnic boski liść uwieńcza skronie Twoj
e...

Urwały mu się słowa tej pieśni; myśl w bok nagle odskoczyła. I wyciągnęła się dłoń, jakby po własnego życia tajemnicę, która w tej chwili przewiała, zda się, tuż obok niego.
A że tak oczyma i duchem w innych był światach, więc nie spostrzegł wcale, jak z za bluszczów wystąpiła dziewka jego, dziwnie niesamowita po swych niedawnych pokłonach u kamienia. Zwarta nagiemi wciąż kształty, stoi jak ta kolumna opodal, jak ona pozłocista na smagłem ciele. Zaś tych ramion sprężeniem przyzywa snadź wielkiego pogromcę smutku i ociężenia: jego łaski w siebie bierze, aż do tej bladości na licu, do oczu śćmienia, aż po tę rozchwiejność ciała i oczadzenie w bezwiedny już chyba tan... Wówczas na miękkich stopach kocicy obiega goliarda kołem urzeczenia, — by odgonić mu z nad głowy Acedyi zmory, — wypłoszyć z pod kaptura tęsknienia w klasztory, — by corde jucundo poszedł znów z kamraty — na waganctwo, na włóczęgę, w światy!..
Nie postrzegał tego. Natomiast jakby łowiąc przemykającą w myślach tajemnicę doli swojej i kamratów, szeptał do się:
„Tobą od dziecka upojone, i wytrącone za to z chórów społeczności, zbieramy się po błędnych gościńcach życia, igrce wszystkie, — Twój chór, o Leneusie, i korybanty twe ostatnie!.. W nierządności smutków, w opieszałości nawyków wnosimy ciał człeczych podbijanie w żwawość, myśli w ruch, ducha w zapalność, aż po Twe upojenia bez kruż, — twórco entuzjazmu, — z którego wszczyna się wszystko, cokolwiek stawać się może śród ludzi.“
I widział już w myślach:
Nigdy jeszcze z tak żarliwą ochotą nie rozbijali kamraci pomostów na rynku, nigdy jeszcze nie wyiskrzały im się tak oczy, nie rwały się tak do igry ramiona i stopy, skrzydlate dziś chyba?.. On zaś sam, skoczywszy na kamień u przyźby któregoś domu, obwołuje się ludziom: „Posłuchajcie, panowie, pieśni, która szczęście bogów i ludzi z żywych kamieni wygłosi. I życia doskonałość w oczach wam zdwoi.“
„Witaj!“ — odrzeką. — „Salve!“ — krzyknie rynek cały.
Nie prędko oprzytomniał tym razem, że ani na rynku nie stoi, ani gęśli nawet przy sobie już nie ma (gęśle za votum zostały w klasztorze). Ręce garną się mimo to do piersi, jakby przy nich, ni ten szczęt apollinowej lutni, pozostało echo radosności dawnych. I za nic mu już w tej chwili nawet oświeconych słuchaczy łaska. Jałmużny to ze stolców grodzkich godności, świadczone za pokłon nadewszystko. Stokroć więcej warte włóczędze to zamyślenie — w rytmów tanecznych niespodzianym zewsząd owiewie...
Błogosławione niech będzie to czucie wszystkich rzeczy radośnie błahych!
Zamyślenie nad... Ot nad tem bodaj tylko, jaką to zapiekłą wonią zieją wrzosów fiolety wśród nagrzanych głazów, — jak ta woń aż pęka w białych motyli wytryski i muszek brzękliwe roje, gdy się dołem, u badyli, jaszczurka przewinie; — nad tem, jak te szelestne wiry osinowych liści nad strumieniem słyszą się zdala, by dziewcząt szepty i zmowy; — nad tem, — jak ten cień pod osiną w boisko taneczne nagle się zamienia, w słonecznych promieni po murawie pląs i pustotę niemą.
Życia radosność sama zataiła się wokół ruin świątnicy dawnej, jakby zaklęta w cmentarne jej milczenie.
W żywy kamień, w marmuru wyraz i gest, zastygł i goliard tu sam, upojon Baccha upojeniem bez kruż.



F
Faun chyba tylko odgadnąć by zdołał na fletni tych zamyśleń goliardowych rytmy i tony.

Jakgdyby zasiadł wprost niego na ruin którymś głazie, rać podwinął pod kolano drugie, gębę odął przy fletni, wytrzeszczył ślepia w zapamiętałości grania — i dmie:
O tych prządkach opowiada pewnie, które śród polotnych skoków dziewcząt łowią oto w powietrzu lata nici wszystkobarwne, by na tkankach słońca i zieleni tkać żwawo wszystkim kwiatom kielichy złote, kraśne, modre i białe — pod nieba lazurem.
Lecz słońca spiekota nuży je rychło w tej pracy i rozkaprysza ciała. Już nie rączemi wyskoki za przędzą barw wszystkich, lecz pląsem wiotkich opieszałości, pomykają się ku brzegom strumienia, kędy pięć kolumn białych pod dachem osłania ich to ołtarz może, — jak niegdyś nad Lirisu wodą.
Oto biorą już na stopy te pierwsze wstrząsy ochłody, pełzające wzwyż, ku ich ciał takiemu zjędrnieniu, że, plecami w tył przechylone, wydają się całe, jak Djany łuki napięte.
Południowej pory ocknięte zewsząd gwary i bez Fauna fletni obejdą się teraz. Starczy za nią dziewcząt śmiech szklany w rozbryzgach dreszczów od ziąbu kąpieli: a i te bluzgi, tryszcze i kaskady wokół ich ciał atłasu, tak błyskliwie roześmianego w słońcu i w takie szafiry zasnutego po cieniach.
To w cień, to w słońce pstrągiem wyrzuca się z wody z dziewcząt najmłodsza: jeszcze chłopię prawie, o kształtach niegiętkich i tak twardo rozrzucanych w poskokach, że się z tych nóg, ramion i główki pod dzwonnemi loki rozgwiazda co chwila czyniła — za krzyk radosnego ciała na ,Evoe!‘ młodości.
Nie matka się o nią troska, lecz — jak to bywa, gdy macierz płocha, — siostrzyca nieco starsza. I stateczniejsza — tą porą pierwszego u dziewcząt ściszenia: gdy ich oczy do śmiechu pochopniejsze, niźli usta, w młodej już powadze panieństwa. Źrenice jej natomiast są takiej ciekawości pełne, tak słońcem wraz z rosą nasiąkłe i tak rosiście roześmiane, jak te bławaty o wczesnym ranku. Rankiem i wczesnością jest cała, a giętką aż zaczepnie w swych wiotkościach rytmicznych, — choć szczupłe ma jeszcze łydki, piersi jak jabłka i różowe ramiona.
Siostrzyce najstarsze tymczasem, czujnością łani u wody, zasłuchały się nieufnie i w strumienia samego głos, który na nurcie skrętu w nuty dwie, w dwa zabełtania i z dziewczęty się teraz swarzy. Oto ledwie zanurzyły w nim swe stopy lekkie, on basem o nurtu głębiach coś im tam prawi i bulgoce w powadze. A prządek piękna rączki chyże czerpią co żywo z tych głębi roztopione słońca złoto na piersi swoje. Póki prąd wartki u skrętu nie klaśnie znienacka wodą o kamienie. I strumienia nutą wtórą jak sam satyr wysokim chichotem się nie zachłyśnie.
Dziewczęta spłoszone wyplusną się nagle z wody gromadką całą. I wioną za kolumny swej świątnicy otwartej. Wychylają się z za tych marmurów bieli, po których pulsujące plamy słońca trzepocą się, niczem motyle złote. Wynurzają się wiotkie z za głazów stęgłości, biorą na swe plecy i ramiona tych blasków roje. Tak dyszy, tak się trzepoce na ciałach dziewcząt niepokój słoneczny, gdy okrągłemi oczyma zapatrzyły się z lękiem w strumienia wody.
Z rozchylonych trzcin sitowia wystawia ku nim Panek chrap swych niuchy, bródkę złośliwą i te strzygące pod rogami uszy.
I pędzi wraz ku nim z chwytną już zdala garścią; zda się, za biodro, za udo z miejsca ułapi, gdy zgoni. Lecz oto, biegnąc brzegiem strumienia, zaplątał się jakby kopytami między te kaczeńce złote, pomieszane z skocznemi promykami słońca, w cieniu osiny. I zaloty swe całe wytupotał oto wśród kwiatów i promieni, wyklaskał w grzechotki swych dłoni. Tylko, że do tańca miał nogi nazbyt długie — w kolanach, — jak te skoki zajęcze. Więc choć drepce wciąż posuwiście, cietrzewi się i klaska, śmiech jeno dziewcząt wzgardliwy otrzymał w odpowiedzi. Nie stropił się tem bynajmniej, na nic w tej chwili nie baczący. Sobie tańczy. Sam się weseli.
Oto coraz to wdzięczniej nad rogami klaska i, zasłuchany w te grzechotki swoje, przebiera kosmatemi łydy: jak umie, tak tańcuje sobie żwawo. Dopiero gdy się tem nacieszył, zwrócony ku dziewczętom, zatrzepie się łapami po udach i parsknie rżeniem śmiechu tak żartko jurnym, jak samego południa wyiskrzony skwar:
Ha! ha! ha! — haa...“
Południowej pory zestrojona już muzyka ledwie tego śmiechu rozhuki przewali po wszystkich dalach, a już oto sama zaplątała się w jakoweś zwiewnie skoczne nuty.
Dziewczęta zalęknione wyskoczyły z za jasnych kolumn swej świątnicy. I rozpierzchły się i rozwiały na wsze strony — pod gwałtownem nagle rozedrganiem osinowych liści (w które prządki dziewicze wetkały, wiadomo, dusz swych młodych niestatki i trwogi.)
Te dwie najmłodsze, nie nadążywszy siostrom, pozostały nieco w tyle. Oneż to chyba?! — te dwa blaski słońca przejasne, które zwiały oto z kolumn bieli na murawy głęboki cień? I pędzą gdzieś przed się po tego cieniu szafirach, pod lękliwym zaszumem drzew.
Dali powietrznej oddech i pól tchnienie rzeźwią południa skwar. I łączą nagle, splatają ze sobą te siostrzane blaski oba: młodsza siostra starszej na szyję snadź skoczyła? Lecz oto znów je dwoją: jedna promieniem w bok odbiega, druga wnet zawiruje, zakłębi się w niepokoju i — leci, łopoce skrzydłem słonecznem: zagania, zawiewa... Próżno się o to pisklę siostrzane troska, gdy jastrząb na nią tu spada. Ku niej to pewnie Panek pędzi w parskaniu i kopyt tupocie, bo Cykady z kryjówek swoich ślą jej na gwałt zazdrosnych ostrzeżeń plotki i sykania natarczywe:
„Cyt-cyt!.. Cyt-cyt!..“ — słychać naokół.
A ta mała jeszcze tu swywoli, jeszcze ją obskakuje psotnie! Zaś w tych jej pląsach jest taki upór rytmu, że, choć bezgłośne, tętnem samem śpiewają:
„Wciąż się siostra czegoś lęka, — boi, — nad czem sama u krosien..!“
Na ramiona ją snadź siostra schwyciła w nagłości chwili, ustami cisząc pewnie jej usta niedobre; gdyż jednego już tylko promienia światłością, by skrzydłem rybitwy, ponoszą się śmigle w dal — w ogromnym nagle niepokoju rozedrganych liści, w ich skardze i szemraniu, w rozżalonym szumie popłochu...
Liris je schłonęła — pod te szelestne nieukoje osin i szum łanów dalekich.
Obłok na błękity nawiany płynie żaglem cienia po tych dalach, jakgdyby struny smętu zatrącał przelotem, wygarniając wszystkie współdźwięki utęsknień, zatajone śród południa cisz. Aż buczenia bąków odezwały się w murawie, ni to organowych dudów pierwsze zaciągi na basie. Po chwili wysokie skrzypki pszczół rozżaliły się wokół i wielotysięcznych muszek zbrzęki zgodne w ogromnej rozchwiei słonecznych wyiskrzeń...
Południowej pory orkiestra skrzydlata z wszystkich utęsknień chorału gra kwiatom żądz swoich peany.
Oto u winnicy skraju, nad zielony aksamit liści, wychyla się zjawą kwietnego kielicha — pierś biała i różowe ramiona, w rozwiewnem zasnuciu strzępiastego jakgdyby okwiatu, który słońce złotym grzebieniem wciąż czesze, naświetla i puszy. Lica nie widać w tym włosów owiewie, rączki zajęte są czemś gorliwie u krzewu. Zapędziły ją snadź siostry do pracy przerwanej.
Na utrudzeń południowych zakończenie tkają oto prządki gronom Bakcha conajzacniejszym płaszcze słonecznej purpury — z krwi swojej młodej kolorów może?...
A jeśli tymczasem złoci się zaledwie wino, snadź w krwi młodej więcej słońca niż purpury, póki lata gorącości nie dopalą krwi w żyłach i winnej macicy gron!
Więc słońce dopieka, skwarzy, żga pąki nierozkwitłe.
I dojrzewa wino.
Zaś jego strażnik przy winnicach: Panek z fletnią, i ku zadumie w słońcu, wiadomo, skory, przysiadł zdala na głazie, podjął oburącz kopyto i zamyślił się nad tem, że za ciężkie ono ponoć ku onym prządkom, — które swoich rozkoszy obietnice wetkały w kwiaty, żył swych purpurę przelewają w wina i tańczą zdziałane przez się upojenia ziemi.
Zdala, u krzewu pracowite palce prządki tkają wciąż pod tych warg dziewczęcych skupieniem w pąk. Gdy z pod rzęs wybłyska ku niemu ukradkiem, raz jeden tylko! — i raz drugi jeszcze, — krosienkowych jej dumań treść cicha.
Zerwał się na nogi.
„Twych ocznych uśmiechów kroplistości ciężkie!.. Soki!.. przesłonecznych kiści... cypryjskiego grona! — Wróżę, lato-ć zbiór będzie jagody z płomienia!“
I, spłonąwszy sam jak żagiew, dymi z chrap w południa plenną spiekotę:

Gdy mnie twych oczu spoi ciężkie wino,
nie wytrzeźwieję i śmierci godziną!...
Gdy się ust twoich gronem do skonu opiję,
pjany, Chronosa przestawię klepsydrę,
z pośród mar elizejskich do ciebie się wydrę!
— wiosłem umarłych do życia odbiję! —

A gdy skoczył ku niej, jak do życia i użycia samego, uwikłały mu się wnet racie między jaskry i słońca promyki, roztańczone znów po murawy cieniu. A kwiatów, by motyli, pląs i zakłębienie obtańcowuje go kręgami szału, łechce łydy do skoków, skrzydła słoneczne radości za hermesowe lotki do pęcin mu przypina...
I o nimfie znowuż zapominać każe.
Natury samej bachanalią w południe staje się Pan tańczący — łanom tu wkrąg wszystkim na błogosławieństwo plenności.
Jakoż u stóp jego nawet bąków basy buczą wokół kwiatów niskiemi tony: „Gdy mnie twych miodów spoi ciężkie wino, nie wytrzeźwieję i śmierci godziną!“ A wtórują temu na najwyższej nucie skrzypkowej wielotysięcznych muszek zbrzęki zgodne: „Gdy się swą żądzą do skonu opiję, w szale Chronosa przestawię klepsydrę!..“ Rzekniesz, szałem jego porwane, wirują w słońcu wszystkie te bezliki nikłych stworów ziemi, — i wraz, jętek zakłębieniem, giną w żądz chaosie. Oto na wody strumienia pruszą śniegiem ich białe już mary. A tych pogrzebów płaczki po murawach muzykę śmiertelnych upojeń słońca targają wciąż niemilknącym spazmem rozpłodu, który Chronosa przestawia klepsydry.
Jak żagiew i płomię tej słonecznej pożogi, doniosło Fauna w tańcu i pod winnicę samą. Tu przypomniał sobie nagle przyczynę radości swej i szału. Więc zarył się czemprędzej w on krzew u skraju, zaplątał raciami w jego pnącze i wąsy. A gdzie ślepą żądzą ramion sięgnie, ztamtąd w całych naręczach łodyg i listowia przygarnia do się — czuje: — potworną mnogość piersi kobiecych.
I zjeżyły się na nim kudły w grozie tej myśli, że, goniąc córkę, prządkę piękna, wpadł oto w objęcia matki, — ziemi samej: — w polipie ramiona Cybeli wielopierśnej.
A przytrafia się to, wiedział.
Jednakże woń luba odyma mu przytem nozdrza i rozciąga wargi w szerokim aż po uszy uśmiechu. Sięgnął oburącz po jedną z tych piersi i waży oto w łapach źrzałe już grono winnej macicy!
Doznał tedy objęcia ziemi: poniżył w sobie bożyca ton, zapadł się cały w koźlą swą naturę. Już pod krzewem na wznak leży, jak pod kozą, karmicielką swoją. I ssie grono ciężkie. A raz po raz przed się, na oślep, gdzieś wierzgnie. I, niczem to szczenię u wymienia, warknie czasem niecierpliwie. Aż zamruczy wreszcie:
„Wiecie, kobiety, czemu wolimy, bywa, wino od was wszystkich?.. Bo jest w niem wspomnienie najpiękniejszej.“
Beknął w bródkę. A z lubością smakowania czochra się wciąż po kudłach. Rychło patrzeć, a spotniał na gębie, i zjeżył mu się czub między rogami. Już nie pije. Tylko, leżąc wciąż nawznak, wymachuje łapami nad głową; z sobą się swarzy. Paluch ku niebu wystawia: z słońcem pewnie się sprzecza. Nagle rozwala nogi i ramiona, i ku słońcu na zenicie, w spiekotę jego żarów jurną, wytrząsa z brzucha sprośne chichoty samego Sylena:
Ha! ha! ha! — haa...“
Południowej pory rozpętana już muzyka opiła się chyba sama cypryjskiego wina słońcem i purpurą.
Alić i ona, opróżniwszy rychło pienną czarę szaleństwa, wszczęła jakby swoje ze słońcem swary, ni ten strumień, przelewający się w złotych jego blaskach. I ozwała się niebawem strumienia nutą wtórą nad nurtu głębiną.
Wydymiał, zda się, on szał winnego wyskoku, w którym kozioł z Sylenem razem w człeczą wstępują naturę: Cybele wielopierśna wypuściła Fauna z polipich ramion swoich.
A w tem ściszeniu i zadumie odmieniało się powoli grube oblicze kozodoja — w jakowyś półsmęt, półuśmiech nad dwoistością natury własnej. Koło ust zmysłowych, marzeniem to się osnuwało, rozjaśniając w oczach błyskiem odgadywań i woli: — uczłowieczał się zgoła wyraz jego.
Leżąc wciąż nawznak, pod słońce na zenicie trzyma oburącz grono zerwane, za czarę rżniętą w ognistym rubinie, za boga samego kielich napełniony po wręby życia radosnością wielką, — wszystkorodną siłą!
Zaś ta misa słońca i purpury, w której skąpano niegdyś na Olimpie nowonarodzonego Bakcha, ta, przez ludzi na ziemi poszukiwana wciąż, boża czara — Bakchowa cista mystica“ — zwidzi mu się nagle pod słońce, by żywe serce człecze.
Jak gdyby oczyma olśnionemi słońcem wydarł bogom ich tajemnicę największą.
A w tem jasnowidzeniu ogarnia go i to ostatnie uczucie szczęścia: wdzięczność przelewająca się modlitwą przez wszystkie wręby.
Więc warg zmysłowych szeptaniem składa bogu i człecze dziękczynienia — za życie, za szaleństwa ludziom nawet podarowane, za śmierć i tak rychły z niej powrót nowem ciałem i radośniejszą duszą: za ziemi odmładzanie wieczne.
Pije Bakcha upojenia bez kruż: bóg przez żyły jego przepływa, serce samo w taniec wzywa: — Dyjonizos!
Jakgdyby widział bluszczowego tyrsu jego rozmach na przodowanie:

Za Najad pląsem i w bachantek szał!..“

I tego berła szaleństwa wzniesienie się nagle błyskawicowe:

Nie zdrabnian, nie niżon i nie śmiertelny
niech mi będzie to
n!“

Cześć mu zaś oddaje nietylko taniec z pogrzebów pochodnią, która u tego boga ołtarzy oznacza odrodzenie...
Największy śród bogów samych miłośnik gędźby, kocha się, wiadomo, w słonecznych ukojeniach fletni. Lubują się w nich i panie tej świątnicy białej nad strumienia wodą: — nimfy, które u pogan niegdyś i Muzami były.
Więc, by bogu i im może wygodzić, przysiadł było Pan na głazie, podwinął rać pod kolano drugie, odął gębę przy fletni, wytrzeszczył ślepia w zapamiętałości grania — i dmie:
Z nawilgłych, rechotliwie przelewnych tonów fletni tchnie ros i rzeźkości na poły jeszcze rozmarzony wiew, — porankowy zew: świtanie!..
I nowych świtów zjawą wywołuje przed oczy tę nimfę a Muzę najmłodszą: chłopię prawie, o ruchach jeszcze całkiem niegiętkich. Dwie dziewanny, za pochodnie dwie, pręży oto w ramionach, wytrząsa z nich rosy, jak tony złotych dzwonów idącego ranka. I dodzwaniając ochotę pozłocistych kędziorów wstrząsem na wyskokach, wywabia z ros cykady ocknięte, by w wirze ich skrzydeł z płomieni pędzić przed sobą gnuśne opary świtania, ponosić się za niemi gwiazdą tańczącą — pod ten fletniowy krzyk radosności młodej:

Evoe Bacche!...“



Bezsłowna już teraz mowa muzyki dosnuwała goliardowi rojenia słoneczne: gęśle rybałtowe grały mu w piersiach posłowie strunne — na przymierze z wszechradością życia.
I rzeźwiły mu skronie.
Długo trwało, zanim się spostrzegł, że tą zwiewną pieszczotą darzy go ochłoda dłoni jakowychś, które mu kaptur z głowy ściągnęły i muskają czoło.
„Wypogodziła się wreszcie ta frasobliwa głowa?“
„Nie do ciebie wcale!“
„Ale przezemnie!“ upiera się dziewczyna.
I przytwierdza mu to na ustach wargą mięciutką.
„Że z mniszej kapucy wychylała się czasem ta głowa na uradowanie się życiu — to przezemnie tylko! I przez mój taniec skuteczny.“
Za kapturem zwleka zeń i szatę klerka. A wyłuskawszy go tak sobie z tej skorupy powagi, głaszcze, rada, że jest teraz taki zwięzły ciałem, taki utoczony pod ramieniem, które go ogarnia. Wywinął się z tego objęcia i rzucił się opodal gdzieś między wrzosy, by raczej w skwarnych woniach się tarzać, w słońcu pławić i swarzyć się śmiechem z myślami swemi.
Ona spogląda na te jego zadowolenia przy niej samotne z głębokiem politowaniem kobiety. Wreszcie doskoczy doń i ogarnąwszy dłońmi tę głowę oporną szepcze mu w usta nieomal:
„Choćbyś się wyparł tego, żaki-ć przypomną coś o mnie śpiewał: „Nympha non est formae tantae!“ — Zapamiętałam przecie! wzięłam, kobieta, w upór rojeń, w krew żył moich!.. Że pani Djana nie wszystkie wytępiła z zazdrości, tem się, głupi, uciesz nadewszystko!“
A i przytakiwania temu słyszeć się dały niespodzianie. Stado gołębi, spadłe z nadklasztornych wyży, chodzi tu sobie korowodem, — a gwarzy, grucha, potakuje wciąż.
„Ptaki Afrodyty!“ — usłyszy nad sobą.
Wyjrzał ku niej zezem:
Nurza się oto stopami w rojnym puchu gołębich skrzydeł. A te jej ręce opalone na bronz, z palcami, by jaszczurki, ślizgają się po bieli obnażonego ciała, niczem tamte gadziny po kolumn marmurze: — przesuwa je sobie z pod piersi na biodra i uda, powiadając swym głosem głębokim:
„Natarłam się dla cię miętą i tymianem.“
Jemu i bez tego drgały już nozdrza.
Lecz gdy się zerwał do niej, odwiała wstecz, — jak tamte. Lub może tak mu się tylko wydało w tej rozchwiei błysków i migotań południowej pory. Bo, gdy niedawno, w bluszczu ciemnej kaskady, zdała się tylko cieleśniejsza barwą od tamtej w kamieniu, tu się tak wyzłaca promieńmi, tak nasrebrza powietrznemi fiolety, tak się zgoła upowietrznia cała, — że zda się prawdziwie, jak tamte prządki słoneczne.
Rozchwiała się na kibici jej szyja i główka śród ramion wzniesionych, jak pąk w rozchyleniu pierwszych płatów kielicha. I zdawać się mogło, że między jej rękoma nad głową rozsnuwają się tęczą nici złudy wszystkobarwne, że w tych ramion kwietnem ku górze rozwarciu trzepoce się motyl w kielich zabłąkany.
Gibkością jest cała. A z pod tak wiotkiego stanu wystawia prężnie długą nogę jelenia: do tańca stęp bierze. Zanim ją taneczne poniosą skrzydła, już się ku wzlotom podejmuje noga niecierpliwa, — a tak miękko, tak chwiejko, jakgdyby nie łydka i stopa, lecz białe strusie pióro wiało tam. I już tylko palcami drugiej stopy ziemi się trzyma; bo gdy dłońmi powietrze, jak skrzydły, teraz trąci, to, zda się, sfrunie i porwie za sobą kokosz zaczepna!
Ale łudzi tem tylko i omamia.
W rytmy ciałem się rzuca, jak w obłoczne puchy; w tańca lotnej kołysance zwiewa snu podmuchem i snu kaprysem nawraca. A gdy w tych pląsów labiryncie przewinie tuż, tuż obok kolumny, wówczas fala dreszczów nagła tak w tył przegnie plecy jej białe, na tak płochliwe „och!..“ zatulą się piersi w ramiona, — jakgdyby z głazu samego wyrwały się ku niej łapy żądzy, — a i coś więcej jeszcze prócz rąk.
Przed brutalnością zatajonych tu wszędzie chuci odśmignie rybitwy zerwaniem się i skargą: „Och!.. och!.. och!..“ — tańczy mewy rozżalony lot. I drobi, drobi wstecz na palcach stóp, — odpływa ramię, wieje dłoń...
Tak się żegna ze smętem, już tu nie powróci wcale. W tej rzeczki zanurzy się falach: Liris ją schłonie.
Lecz oto znów się jawi snu nowym podmuchem, lotnej kołysanki nowym snadź kaprysem. Rozpieszcza się ramiony i użala szyją, piersią łka, a mota brzuchem, gdy w wiotkim pasie za węża się gnie i wystawia na boki kłęby twarde. Krzepczy ciałem, pląsa zwiewną nóżką, aż póki w błędnika tanecznego kłębek nie omota się sama, Ariadna szalona! — póki jej nie urzeknie igry własnej moc, nie oczaruje koliskowy pląs i nie ośmignie wkrąg włosów mietlica...
A gdy, tak spętana, w tył się przegnie, na dreszczową biel pleców przerzuci włosów kir, piersi obie jak te czary ku górze wystawi, to, zda się, czeka — wargą i zębami! — na Fauna samego czeka, Baccha korybantka. Że zaś ramion jego natychmiast nie poczuła w pasie, więc pantery dziki skok miotnie ją nagle w zawrotny targaniec i wir... Bacche!! — dygocą wkrąg powietrzne wokół niej śmigi.


Z piargu krzemieni ożarnych śród rumowiska, gdzie tylko w pogoni za nią uderzyła stopa goliarda, podrywały się na mgnienia czerwone wachlarze świerszczowych skrzydeł z suchym trzaskiem zapalonych ogników. Ponosił się i on jak w wirze skier i płomieni ziemi, by tych ruin wywołany duch.
A gdy doskoczył: ramieniem kibić wiotką, piersią dwoje piersi twardych wyczuł, a wargą Fauna ledwie jej szyi sięgał tymczasem, — z jej ust, w tył wciąż odchylanych, jakby ku słońcu na zenicie, rozległ się dzikim śmiechem tryumfu Faunicy głos gruby:
Ha! ha! ha! — haa...“
I wziała mu w piersi wszystkie skry słonecznej pożogi, wszystkiego pogaństwa tony najgorętsze, wraz z plenną spiekotą pól. Wina dojrzenie wcałowuje warga w wargę i żary ziemi w słońcu całej. Południem szaleją.
A gdy ich sam nadmiar upojenia od się wzajem odtrąci, to jak te jętki, jak ważki w słońcu, nad strumienia wodą: — za tę chwilkę rozłąki tem gwałtowniej rzuca ich ku sobie ramion skrzydłami. I żenie, — to gdzieś między wrzosy, to na płytę strzaskanej tu trumnicy, to pod ołtarza pogańskiego szczęt.
Południa bachanalii korybanckie wtóry, południowej pory Cykady szlochające, zawodzą spazmowy już pean upojeń i śmierci.



J
Już cienie długie słały się po rumowisku i czerwieniały kolumn szczyty, gdy goliard opamiętał się wreszcie. I spostrzega teraz dopiero, że leży na płycie sarkofagu, którą czas strzaskał, w ziemię wrył i mchami przez wieki znów spoił. Stygło pod nim to łoże kamienne, żar południowej pory oddając wieczorowi. Na tem legowisku rozkoszy, która minęła, przeciąga się w kaprysach wciąż jeszcze ciepłe ciało kobiety, — aż póki nie zepchnęło go precz, jako coś niepotrzebnego już zgoła.

Cybele wielopierśna wypuściła go z polipich ramion swoich.
Ustąpił bez słowa i jął się błąkać śród ruin.
Odmieniła się pora. Głucha siność ogarniała już dale. Mierzchnie świat. Z oparzelisk za wodą mgły wyłażą i snują się u brzegów, jakby zjawami mar niedokształconych, jakby strzępami potarganych rojeń. Za strumieniem tylko, czajka nad łęgiem polata w pokrzykach skargi wieczornej, jak ta dusza za dnia oszukana słońcem.
Zorza na nieboskłonie wchłonęła, rzekniesz, w siebie wszystkie żary i żądze ziemi; na kłębiastym granacie chmur krwawi i dymi zarazem. Dyskiem rozjarzeń świetlistych rozgorzał słońca krąg: — jak gdyby ponad ziemią urodzajnioną w Bakcha chaosie wystawiała się w tej chwili na wyży — Bakchowi spornie, — ta wiekuista tarcz światła i harmonii, którą za Apolla na niebie niegdyś czczono, zanim go mistrze świątnicy nie zdziałały w kamieniu.
Pod purpurę zachodu, czarną swą postacią w kapturze srodze wyrazisty, stał goliard u kolumny, prawdziwie jak słońca bogomolec pokutny: że owo słoneczną skrę w duchu swoim spalił znowuż — i znowuż! — w cielesnem naczyniu pierzchliwości wszelkich.
Oto leży za nim to naczynie pierzchliwości. W długiem przelewaniu się po żyłach dawno zaznanej rozkoszy, przeciąga się wciąż jeszcze na swem łożu kamiennem; pije rozwrażliwioną skórą rosę wieczora. Zanurzona w mroku, wydaje się, w smagłości swej, jak z bronzu cała, nawet przy tym wieńcu winnego listowia na czole z kiścią gron u skroni. Głaszcze w tej chwili swe ciało, dłońmi w biodra pluska. Niebawem zaśnie napewno snem głębokim. Tymczasem aż wzdycha w lubości dosytu. A cielesna, długa u kobiety, pamięć pieszczot skręca ją wciąż kapryśnie i wystawiać każe piersi, — niewiadomo już komu, — jak gdyby ziemi samej oddawała się było popołudnie całe.
Jak dwa żywioły sporne, dwie dusze świata, są w takich chwilach kobieta i mężczyzna. Że duchowi mierzło już w tej chwili rozpusty wspomnienie, więc otrząsał je z siebie myśli pogardą.
Z dłońmi w rękawach, z kapturem na oczach złorzeczył klerk kobiecie:
Femina res rea, res mala, carnea, vel caro tota! — kobieta rzecz potępiona, duszy szkodna, cielesna wskroś: zgoła, mięsem śmiertelnem cała!... Jama ostateczności ziemskich!.. Rabuśnica i korsarka duszom naszym — tą pięknością ciała, a duszy swej rozkładem: — pulchra putrida!
Żaden ojciec kaznodzieja tak nie grzmi na kobiety, jak człek oświecony, gdy w chwilach cielesnego przesytu chce oczyścić myśli z kobiecego ducha tkliwości fałszu i mętu.
Stał goliard wciąż u kolumny, zapatrzony w dogasające na widnokręgu zorze. A na tem chmurnem skłębieniu się żarów przygasłych, nad zatajonemi w tych chmurach błyskawicami burz, rozświetlała się ducha żarz. U dogasających ogni żądz zapala się nieraz myśl światłością dziwną w ogarnianiu widnokręgów świata i czasów. Tak i w duszach naszych: chaosy Bakcha zwycięża — przeczuciem bodaj tylko — Apolla moc.
Niech sobie tam czajka polata i skarży się wciąż nad łęgiem, by to drugie, przyziemne skrzydło duszy. Myśl, oderwana od pokutniczego smętu, wzbiła się i ponad dolę swą ziemską. Po upojeniach, które minęły, chłonęło go morze, ogarniające pierzchliwości wszelkie: — świat i wieki.


A w tej zadumie klerka, przypominał, — jak Horacjuszowem tu słowem wołał do Latony syna o to samo ponoć, o co własnej duszy żarem modlił się u dróg rozstaja do innego Boga i Syna: o duszy pogodę. Przywołał do pamięci potrącane już dziś myślą mądrości Salomonowe, przypominając z kolei i te słowa królewskiego mędrca: Duch smutny wysuszy kości; serce weselne daje wiek kwitnący.“ Przypomniał Pawła natarczywe wołanie do Koryntów smutnych: „... Po raz wtóry powiadam wam: zawsze się weselcie!“ Oraz upominanie jego, że smutek świecki śmierć sprawuje.
I wydało mu się oto, jakby przez człowieczeństwa całego koleje rozlegał się, — co czas, co wieki, — jeden dusz ludzkich krzyk.
Tylko, — gdy poganin swego bożyca prosi o błogie dla się otium umiarkowanego dosytu, ku ducha pogodzie; gdy mędrzec żydowski w starzeniu się bardzo nie chciał mieć suchych kości i serca weselność sobie roztropnie zalecał, — chrześcijan sumienie radeby człowieczeństwu całemu przychylić kwitnący wiek. I rozważa w sobie to sumienie, niespokojne wciąż, że tam, na Golgocie, która odmienić miała wejrzenie świata, coś się pono zataiło było, — skoro tyle nieprawości, krzywdy i pognębień w smutku jest wciąż jeszcze na świecie. Coś z Golgoty jeszcze się nie dostało ludziom. — Józef z Arymatei ukrył przed nami ten skarb! — I chrześcijan serce płodne stwarza bodaj tylko to duszne figmentum: onych rycerzy błędnych w ich nieustającem poszukiwaniu Graala — na starcie smutków z oblicza ziemi, na odnowienie serc wszystkich.
I dowiodłyż przecie te ich ułudy wędrowne Franciszka do nowego zwycięstwa nad smutkiem świata: rozmnożyły koło niego cichoradosną brać joculatorów Boga.
Jakżebyśmy my, joculatory świata, nie zechcieli już dziś iścić ludziom tej szczęśliwości ledwie obiecanej, — już teraz, a każdemu, na każdym rynku i w każdej piekarni grodów — igry złudą i mocą!..
A daremnie nas kanoniki do wszystkich piekieł wysyłają za to; szatan zbyt ponury, by nas długo u siebie ścierpiał. Wszakże to... „Lucyper sam przepędził nas z piekła precz — do Boga, który kocha radość“... Tak śpiewał żongler jakowyś, onego czasu, gdy żonglerom i goliardom był na świecie kwitnący wiek.
Był. Minął. Na schyłek ostateczny idzie już pono joculatorom świata. Jakby Bóg sam przeklął radość, dostrzegłszy grzech na dnie weselności człeczych.
Ból się dziś wieści organowym tonem mistrza z za gór. I straszyć będzie serca człecze piekła i czysca upiorami. Ból i pokuta głosi się dziś po świecie najwymowniejszemi usty ojców kaznodziejów. I dymami ich stosów. Dominikańskich klątw gromy i ognie ich sądów ponurych zasmucą nawet wasze dusze cichoradosne, franciszkanie! Na nas tylko, mdłych braciach waszych, pozostanie ostatni, łachmaniarski, strzęp radosności życia!.. Na nas, — którym tak wolność na pokażenie serc idzie, że owo sami już nie wiemy, do kogo wyrywają się nasze modły: do syna Latony czy Maryi?!.. W włóczędze po gościńcach świata parzy już nam wszędy stopy ogień stosu. Baczenie miejcie!...
Zgasły zorze. A w tem okłębiu ciemnej grozy na nieboskłonie zamigota raz po raz błyskawicy płomię. I zamruczy powoli grzmot nierychły. Zimna siność ogarnęła świat.
Tylko marmury rumowiska sprzeciwiają się zmierzchowej porze: pożółkły ciepło w siności okolnej, snują się po nich błyski jakoweś, pełgają lśnienia; jakgdyby ruina pogaństwa spętała w sobie słonecznych promieni niezniszczalne moce. To dziwne światło śród mroków sączy się z kolumn, ściele po głazach: mży i błyska, acz nie jaśnieje. — Gdy świat mierzchnie ponuro, na cmentarzu żywych kamieni wyświetla się w mrokach gloria bogów pomarłych.


Dobył noża, by z pobliskiego krzewu uciąć gałęź jakowąś, przydatną na kij pielgrzymi. A porając się z tą robotą, myślał:
„Pójdę w świat, — owo i bez gęśli już teraz! Ni ten niedźwiednik, oprowadzać będę swoją bestję — dziewkę swą — z grodu w gród, z czasem pomocnik w jej rzemiośle. ,Owóż Muza panom i mieszczanom dziś najmilsza!’ — powiadał burmistrz, rzeczy świadomy. Będziecie jej mieli tedy w bród! A gdy tak po zamkach i grodach nastaje królowanie waszych brzuchów i podbrzuszy, nie żałować mi tedy gęśli za votum oddanych. O winie i kobiecie śpiewać można i bez gęśli tonu, a głosem opoja. Tylko na nic mi już wtedy będzie i klerkowstwo me całe: na nic ta szata oświeconego, na nic i ta ksiąg reszta, tam na wozie towarzyszy, wśród sprzętów igry kamrackiej.
Przegram w kości i tę pychę klerka z grzbietu! przepiję uniwersytet cały! Za psałterz, mszał i dewocjonał, smętne resztki mej duchowności dawnej, niech sobie dziewka gdzieś u grodzkiego kramu wstążek nakupi. Ja zasię i te kudły swe ostrzygę, łeb jak kuglec zgolę, — nie będą już dominikany szczuć mnie po wszystkich grodach cesarstwa: „Lotterpfaff mit dem langen Haar!..“ W pstrych łachmanach gbura powlokę się z wami, towarzysze, — rybałt najnędzniejszy: bez igry swej narzędzia, pieśniarz i bez gęśli już nawet, — poeta pauperior omnibus poetis!
Nie poradził z nami kościół, nie poradził cesarz i króle ziem wszystkich, nie poradzą ponoć i dominikany! Ale gdy ta człecza żądza weselności serc, — która, co czas, co wieki, w niebo same krzykiem uderza, — gdy ta żądza pod ziemią się ukryje, na ponocnych gdzieś schadzkach po młynach, gdy się z trwogą i grozą w duszach zmiesza, gdy się szałem po ciemnościach stanie, gdy i my ostatni łachman swej godności zostawimy w waszych łapach, mnichy, — biadaż wtedy i życiu samemu!.. Pospołu z tamtymi grodzianami znajdziemy my sobie boga, który jeszcze kocha radość! Co się dziś ledwie majaczy po okrutnych zwidzeniach mniszych, iścić się pocznie czarnych mocy władzą nad ciemnościami... Biadaż wtedy duszom i kościołowi!“
Coś zadudniało w dali, niczem wóz ładowny po kamieniach i wstrząsło jakby ziemią pod stopami: Lewiatana kadłubem toczyła się chmura wzwyż, po nieboskłonie.
„Grozisz?!..“ — zdał się pytać jej grzmot ponury.
Wróżę!“
„Hejże, towarzysze! — wołał po chwili wskazując gdzieś hardo kijem włóczęgi, — na rynku tego grodu, pod który podchodzimy z bębna rozhukiem, na onym rynku bierwiona stosu rozkładają białoczarne mnichy. Franciszkanów przeora palić tu będą dominikany!.. Grozą jękła najcichsza radosność ziemi samej. Zdrętwiały mieszczany, znikczemniałe w trwodze sumień i dusz smutku... A wczoraj, wczoraj to jeszcze, zwiedziały się niewiasty w grodzie o naszem zbliżaniu się zdaleka. I już oto szatki gotowały odświętne, już się przyozdabiały na uciechę, rozwrażliwione zawczas ku gędźbie, ku pieśniom, ku romansom w piekarniach, ku gadkom na rynku, ku sztukom na pomostach, ku pląsom a tańcom. Tak wczoraj jeszcze oczekiwały nas. A owo dzisiaj: lęk sumień spętał dusze zgnębieniem grozy. Kamraci! zawarte są oto przed nami bramy, zwiedzione mosty: — grodu smutku nie zdobędziemy dzisiaj! Poślijmy do kobiet wieść o sobie. Niech który ze skoczków kotem przerzuci się przez mury i przebiegnie ulice, hukając w tę i ową bramą: ,joculatory!..’ Obaczycie, jak przez mury, przez tylne furty klasztorów, przez zagrodzkie wyloty piwnic i lochów, zaroją się wokół nas smutku potępieńce z głodem szaleństwa w oczach kobiet.
„Teraz nie można, — szepczą, — ale czekajmy nocy! nocy! nocy!.. Tam na grobli, za grodem, gdzie stoi młyn opuszczony, lub za fossą i wałem franciszkańskiego klasztoru: ówdzie nas nikt nocą nie podpatrzy. Więc później, — tam! — nocą!.. Cicho! cicho! cicho!..“ —
I znikły, przepadły w grodzie. Naprzód stosu płonącego na rynku się napatrzą, a potem zbiegną do nas, — dygocące od łez, buntu i pomsty nad życiem. — (Twoje to bicze, szatanie, któremi chłoszczesz żądze zadławione smutkiem!)
Patrzcie, — oto wypadają już z grodu, chmarą kruków wypłoszonych po nocy. Bo nie śpiewają, lecz kraczą głosem, aż chrypliwym w natarczywości tych pokrzyków: Bacche!.. Bacche!“ Dreszcz rozkoszy biorą w siebie tem zawołaniem, ( — że wzbronione przez księży — ): upajają się zawczas samem poczuciem wewnętrznego buntu. Za niemi wypada z bram i męska młódź grodu, nie zapomniawszy wywlec beczki z ojców piwnicy. Toczą ją po drodze w skokach opętańczych.
Rykiem pomstliwej radości powitają beczkę kobiety, i te wśród nich nawet, które wczoraj za nicby wina do ust nie wzięły.
I dopraszają się o śpiewki conajsprośniejsze — i by najbardziej bluźniercze. Słyszcie! o to proszą w pomstliwym szale. A ledwie niemi podłechtane, już oto żaków za poły ciągną: „Veni mecum ludere!“ (Owo po łacinie niespodzianie zagadują z klerkami: to je nawet łechce, że się do rozpusty spraszają oświeconych i kościoła mową.) Wczoraj ciche i łagodne, dziś krew zagrzewają w sobie niesromnością słów ledwie rozumianych, a gestem którego sprosności może nie rozumieją nawet. Bo ladacznice z rzemiosła nie bywają tak pochutliwe w słowie i geście, tak się nie podjudzają ciekawością wszelkiego zła, — jak te, wczoraj ciche, gdy się w nich rozpręży radość pognębiona, gdy, po nękach smutku w jasnościach dnia, ogarnie je żądza odwetu i szału po ciemnościach.
Orgia, — niegdyś sacra: taneczne święto radości w słońcu, dziś mroczna i potępieńcza, — owo czem jest to rozprężanie się waszych dusz, gbury i mnichy, z pod nadmiernego docisku smutków. I z pod dominikańskich sądów grozy. Na ten koniec ostateczny przyszło śród was igrze naszej: służyć wam w takich obrządkach! — nocą, po opuszczonych za grodami młynach. Igry Muzę, radośnicę, wolności dusznej matkę zamieniacie owo w ponocną kurwę waszą, drażniącą gardła, brzuchy i podbrzusza wasze, — wszystkie gbury i chamy po miastach!.. Już ją tak burmistrz na ratuszu opisał; a mnie ponoć za jej pomocnika. Hejże! zaśpiewa wam goliard swe pieśni w życiu ostatnie; a bez gęśli swych tonu, — pieśni sumienia! Głosem opoja ryczeć wam będę śpiewki na cześć wina i kobiet (lubo i chłopców, gdy o to nawet dopraszać się będziecie). I wiem-że: właśnie te piosnki zapamiętacie najwierniej i nie poskąpicie grosza benedyktynom, by je zapisali w księgi najakuratniej... za jedyne może po wiekach świadectwo goliardowej Muzie.
Ale wam i tego będzie mało w pomstliwym szale nad smutkami świata i nad dominikanów dociskiem. Zechcecie, by się tam, w ciemnym młynie, nad beczką, odprawiła ta goliardowa msza, za którą kościół najbardziej wyklina. Jeszcze mnie w albę przyobleczecie ku niej, a na głowę wetkniecie biały kołpak z mordą szatana wymalowaną na nim. I słuchać będziecie, jak się perverse przedrzeźniać będą przez opoja — słowa księdza z przed ołtarza, wraz z „bibamus!“ za „oremus!“ i dzbana „podniesieniem“... A jeszcze i kozła sprowadzicie może do młyna, by, winem przez was spojony, do najbardziej opętańczych skoków zachęcał gromadę całą, gdy wtórzyć będzie u beczki ostatnim pieśniom goliarda:

....
„Istud vinum, bonum vinum,
vinum generosum!
reddit vinum curiale
probum animosum!
....

Tymczasem, patrzcie, co się we młynie, wokół beczki, dzieje!... Już tam między dziewczętami a żakami grodzianie różnicy nie czynią, wedle Horacjuszowego: „in pueris aut in puellis urere.“ A stare baby, które żak, choć zapłacony, pieścić nie chce, chwytają w pazury swych chuci młódki hoże. — A kto nie wyrywa się tej nocy z grodu, kto nie śpieszy do młyna — polami, na przełaj?! Niejedna z kobiet, pilnie przez męża strzeżona, tym razem, prawdziwie, przez dymnik na dachu wychyla głową, zapatrzona zielonemi oczyma kota w ognie pochodni tanecznych — tam, na grobli, przy opuszczonym młynie. W czerwonym blasku tych żagwi widzą się jej bachowe skoczki w capów futrze, niczem djabłów czarnych rej w pląsach szaleństwa. A wiatru w jej włosach poświsty przynoszą jakby z oddali goliardowych pieśni ostatnich chór opętańczy.
Z dymnika ponad dachy grodzkie wyśmignęły się chyba tych kobiet roje. „Cicho! cicho! cicho!..“ — zewsząd słychać te zszeptywania się w oddali, te zaświsty strzyg, — pod spódnic łopotanie w ciemnościach...“
Przerwały się goliardowi w myślach te obrazy.
Bo kłębowisko jakoweś, zawieruchą gwałtowną, zerwało się tak znienacka wśród ruin, jakby ten wicher z pod ziemi uderzył. I zawirował lejem kurzawy po rumowisku całem, — zaświstał, zawył, — strzyg tysiącem chyba! I kręgiem rudego dymu okolił pogan świątynię.
Niemo mrugają ku sobie błyskawice przez nieboskłon cały — to tu, to tam, Olbrzym, zda się, przeciąga się w tej chmurze rdzawej, która szmatem skraju tak ciężko zwisła ku ziemi. Pomrukuje w niej głucho, warczy na ziemię całą potwór bezmiarów, — tymczasem wciąż jeszcze leniwy.
Tylko marmury rumowiska przeciwiają się i burzowej pogrozie. To lśnienie ich płomieniste sączy się wciąż z kolumn, rozścieła po głazach. Wśród granatowego prawie mroku jaśnieje i wyogromnia się widmowo świątnica bogów pomarłych.


Podrywał mu ten wicher i wydymał poły płaszcza, ledwie się niemi otulić zdołał, oglądając się za jakiemś tu schroniskiem dla siebie i dziewczyny, — może pod bluszczu gęstą gdzieś zasłoną.
Oto rozdzwonił się już na burzę sygnaturki lęk; a osiny nad strumieniem już nie szemrzą liści wszystkich popłochem, lecz szumią gałęzi trwogą, łopocą niemi, jak żaglami nawy, zabłąkanej w burzę, — borykają się z wichury przemocą. A czasami konarów skargą tak się dziwnie rozżalą, tak echa klasztornego dzwonu w zaszumy swych gałęzi wplotą, że przypomną znienacka goliardowi... duszę towarzysza, poległego na brukach grodu, — i jego pieśń. Wczoraj to na kanoniach śpiewał ją on ,Lotterpfaff’ drugi. Tu pewnie gędziec pieśń swą podsłuchał. Nie szumi-ż, nie gędzie to echo sygnaturki w pogańskiego jaru zaszumie basowym:

Pomnę!.. pomnę!.. nie te dzwony!..
nie te trwogi wszędzi
e...“

....
jak tu drzewiej bujnie było,
a jak rabio ninie,
drze-wiej! — czasu bożka Pana,
w Bachowej kontynie!“...

Eheu!...“ — wywiało oto z jaru szlochem i zawyciem, pod słyszne w tej chwili gony zamieci... W pieśni gęślarza Panek tak biegł przez pola z ciałem nimfy ostatniej. Eheu!.. eheu!..“ — słychać jakby wciąż, pod raci jego tupoty dalekie.
Przeczuć to ślepych zatajona w duszach władza przypomniała goliardowi tak niesamowicie tę pieśń. I targnęła go całem ciałem, by zwrócić twarzą ku ruinie. Lękiem oczu szukać mu każe dziewczyny — tam, na wieku sarkofagu, śród kolumn.
I stężał cały w zimnej grozie czoła, — zdrętwiał w bezoddechu chwili.
Ujrzał z daleka coś, jakby czarne śliskie powrósło na piersiach śpiącej dziewczyny. I skrętny w oka mknieniu ruch spłoszonego na ziemię gadu.
Krzyknął goliard tak przeraźliwie, że aż zagłuszył w tej chwili grzmoty dalekie. Wąż kijem przezeń uderzony wymignął się na razie z pod tego ciosu, by za chwilę dopiero załamać się w sobie i zbroczyć, — czarny w swej juchy purpurze jak to zło samo: a najstraszniejszy niemotą swoją.
Aż się ozwało coś wreszcie na ulgę nieomal w tej niemej pogrozie śmierci. — Potwór bezmiarów zawarczał w chmurze; zagruchotało coś po niebie całem, jak gdyby skały conajcięższe stoczyły mu się pod stopy, za groty i bełty piorunowe. Krzyża jawny błysk w górze i ogień przestworów otchłannych, — pod ten suchy trzask i łom nad głową, w światów chyba całych załamanie się nagłe.
Niczem łez krople rzęsiste, wielkie oka deszczu opadły zrzadka, gdzieniegdzie, na głazy.
Popłochem lęku i przynaglaniem świętych zaklęć dzwonu osłaniały się mnichy przed gromami burzy. I przed władzą czarnych mocy nad ciemnościami.



J
Jakżeś ty mi cudnie oblamił tę kartę, bracie Łukaszu, w przedziwne sploty mieczów i różańców, tarcz i lilij!... Lancelota to chyba miecz, Franciszka samego różaniec! Tą lilię jakby Przenajświętsza Panna trzymała w ręku, bo promienieje, — widzę!.. Na dole zaś: gęśli żonglerów, organkowe fletnie i palety z pędzlami. A w środkowym wieńcu tego błamu — ptak Fenix, wzlatujący nad popioły i ognie swego odrodzenia!...“

I wybłysnął ku niemu przeor mądrem okiem z pod czoła. Lecz pomiarkowawszy wnet, że nie pytać tej głowy mniszej, skąd się w niej te rzeczy biorą, pogłaskał ją tylko po ciemieniu:
„Z najczystszego źródła piękności niebieskich pijesz, bracie Łukaszu, dary sztuki twej! I nie pędzle farbowe pod palcami twemi, lecz promienie poranka, maczane w kwiatach klasztoru.“
Ta pochwała tak uszczęśliwiła brata, że napływ wdzięczności do serca wycałował za podziękę — w trzony pędzli własnych. A że zwolniony z pętli wiążącej go do księgi, więc w nagłym wyskoku radości i swobody zakręcił się po celi, zafurkotał połami habitu. Ale tańczyć brat Łukasz nie umiał wcale. Więc rozkracza tylko nogi pod kutą zakonną i, niczem kukła drewniana, sztywno przerzuca ciężar ciała z jednej stopy na drugą. I kręci się tak w kółko, wymachując w tryumfie garściami pędzli.
Przeor tym pląsom jego bynajmniej nie przygania:
„Nie powiem ci dokładnie, w którem to mieście cesarstwa się przytrafiło, że ksiądz młody po obrządku wyświęcenia chwycił w objęcia matkę swą i zatańczył z nią przed ołtarzem — na tem weselu swojem. I, choć to bardzo zgorszyło dominikanów, biskup miał w oczach łzy błogosławiąc tej matce: „Takichby nam księży najwięcej: Boga radośników!“
„Oh, z matką bym ja swoją..!“ — wyrzuciły się ramiona mnicha w tęskliwości nagle aż upojnej.
„Nie poruszaj grobów spokoju. I tajemnic onej trumny, które znam ze spowiedzi i powiadań twoich.“
„Żonglerów, żonglerów to opowieści sprawiły wszystko, co się z nią w życiu stało! Słabe są bardzo serca kobiet.“
„Nie poruszaj grobów tajemnicy. Grzech czai się zawsze w weselności natury kobiecej.“
„A przedsię, jam krew z jej krwi!“ — zamyślił się mnich z bezwiedną przekorą.
„Pacierze za jej duszę mów! — odgadywał przeor tego zamyślenia treść. — Nie tkliwy, lecz twardy, lecz surowy stawać winien głos nasz, zakonników, wobec rodziców naszych cielesnych. Przypomnij te słowa świętego Bernarda: „Cóżem to wziął od was prócz grzechu i niedoli? To liche ciało, przyznaję, wam zawdzięczam. Nie dość-że wam, nędzni, żeście mnie, nędznego, w nędzę tego życia stworzyli? żeście, grzeszniki, mnie, grzesznego, w grzechu spłodzili? a, w grzechu poczętego, grzechem żywili?!...“
Opuścił głowę mnich, zamamrotał się nad różańcem.
„Wspomnij, bracie Łukaszu, i swojej doli koleje. Nie wzbraniał-że ci ojciec iść drogą powołania? Nie ciągnął z uporem na ścieżki doznań i zysków? Nie groził? nie zaklinał? nie zadręczał? A matka?... Może i ta twoja, w chwili postanowień twych, do nóg ci padła, ciałem u progu się powaliła, wystawiając ci przed oczy te piersi, które cię karmiły?... Owoż, święty Hieronim każe ojca odepchnąć precz! matkę, powaloną na progu, — przekroczyć! I, nie oglądając się na nich, iść, kędy dusza wzywa.“
„Do pustelni, myślał Hieronim,“ — kończy mnich z zamkniętemi w tej chwili oczyma.
„Pod krzyż!“
Brat Łukasz przyległ czołem do murów celi zakonnej.


Więc by oderwać to czoło zadumane, a malowaniu mnicha dać nową podnietę, sięga przeor po jedną z ksiąg swoich. Chce bratu pokazać obraz w niej: — jak to cnotliwa pani Beatrice wprowadza mistrza z za gór we wrota niebieskie. Brat Łukasz rzuci się ku księdze jak żak: piersią na karty się pokłada, dłońmi wziera w obraz.
Pobłaża przeor tej ciekawości.
Lecz pod jego uśmiechem życzliwym twarz mnicha ściąga się zwolna i krzepnie jakoś; by za chwilę z wielkiem zdumieniem spojrzeć przeorowi w oczy. A potem utkwić ponure wejrzenie gdzieś pod się.
„Kamiennego lica, przydługie i sztywne, jak ta śmierć kościana, są moje królowe i święte, zakrzepłe w okapującem złocie, gdyby muchy w bursztynie!“
Do głębi oburzyły te słowa przeora. I przejęły go aż lękiem o duszę brata; niezwykle bo przekornym głosem i słów nawet niewłasnym jakby składem przemówił tu nagle mnich cichy. Daremnie karci w nim przeor tę nieufność we własne siły a pomoc Bożą, nieufność, którą w godzinę zwątpienia podszeptuje nam szatan pychy urażonej.
Mnich tylko się kurczył i zatulał kornie, powiadając coś o tem, że pędzle nieprzemyte przyschną, — że zgęstniały inkausty, — że pióra się rozszczepiły i trzeba wystrugać nowe, — że... Nie to go gnębi, iż czyjeś tam pędzle lepiej wypowiedziały się przed Bogiem, lecz że jego widzenie, w nikczemności umienia mniszego, nie wypowie się nigdy.
„Jakie widzenie?!“ — niecierpliwi się przeor stary.
„Doznane.“
Sarka starzec w brodę nad grubością materjalnych doznań i widzeń śród dusz prostaczych.
„Nigdy!“ — biada tymczasem mnich z tępym uporem smutku.
Uderzy przeor pięścią w stół.
„Nie powiadaj w tych rzeczach „nigdy“, bo to jest bluźnierstwo wobec Ducha!... Nie mnich lichy i pospolicie w myślach swych grzeszny staje tu nad księgą, lecz wyzierający z doznań człek wnętrzny, który się w nas odnawia ,ode dnia do dnia‘, powiada Paweł... I to jedyne duszy doznanie, a cud prawy: — Ducha cud!“
Spostrzega jednak starzec mądry, że nie poradzi gniewem z tą w korności zatajoną przekorą mnicha. Więc zejść mu każe z oczu, — niech omięknie w pacierzach samotnych. Już drzwi celi przed nim otwiera.
A ze wzniesionym palcem powiada mu ku przestrodze ostatniej:
„Zapamiętaj i to jeszcze, bracie Łukaszu! — pogańska żądza doskonałości w kunszcie czyni serce bezpłodnem.“


Jakby te mroki klasztornych korytarzy wystąpiły za bratem Łukaszem i na słoneczne ścieżki ogrodu. W kapturze na oczach, z dłońmi w rękawach, kroczył chmurnie po ścieżkach.
Omierzły mu pędzle i farby własne po ujrzeniu tamtego obrazu; obrzydło to czynienie powszednie rzeczy łatwych w bogobojnym mozole mnicha. Odpychał nawet myślą i pochwały przeora, dla którego każda postać z pod pędzla brata była zawsze najpiękniejsza, bo zawsze do jednej podobna. — Oderwała się dusza od swych cisz, śród pracy, w wielkim spokoju sumienia. I rozterce oddała się sama.
Tem ci większej, że z myśli ukrycia, w czucia zaledwie wiedzenie, wynurzały się nieraz najpiękniejszych obrazów zjawy. Ale zatajało to się jeszcze napoły w chaosie materyi. Borykała się z nim dusza.
„By choć jedno dobre słowo czyje!... By choć ramię jakie dobre, ku pomocy bodaj złudnej!...“
I gotów był w tej chwili wzywać przyjaźni człeczej onym krzykiem świętego Hieronima w liście do któregoś tam mnicha:
„Ślę ci łzy tylko, i rozpacz, i skargę, i ból rozłąki! Ile żaru, ile namiętności w sercu człeczem, tyle próśb było moich: „pozostań!...“ A ty zlękłeś się samotnictwa mego! Tkliwością pożegnania łagodziłeś pogardliwość dla błagań moich: — dzieckiem uczyniłeś mnie wobec siebie. Inną zaiste jest miłość wasza!...“
Aż się przeraził brat w przypomnieniu tych słów najsurowszego ponoć z pustelników, który wszak ojca i matkę odepchnąć nakazywał.
I zadumał się mnich nad tem, że nawet bólu rozstania się z druhem nie zaznał nigdy, bo go w życiu żaden nie nawiedzał przyjaciel, — nad tem, że jego ducha zapłonienia gasną wciąż pod wejrzeniami niechęci śród braci.
Znękanie aż cielesne wlokło go po ścieżkach ogrodu. Skrzypiały pod nim tylko te kroki odludzia, okalała czyscowa w takich chwilach głusz... „Więc nawet świętym pustelnikom dopełniała się dusza w przyjaźni? A mistrzowi z za gór, który światy w sobie stwarzał, Raj się sam uwyraźniał w źrenicach miłowania?... Czytał-że wszak przeor goliardowi z księgi, że, co mistrz w duchu swym ledwie dojrzał...

w jej źrenic szybie widział wyraźniej.“

„Grzechem szlochasz, mnichu, grzechem!“ — biło w nim serce chore.
I przywołało do się jakby zjaw i słowo przeora. (Nie raczył przeor nigdy karcić surowo mniszych myśli o kobiecie, w nazbyt wielkiej pogardliwości dla grzechu tego śród braci. Rzecze więc tylko słowem poważnem:)
„Bluźnisz, bracie Łukaszu. Nie dał-że ci Bóg stokroć dobrotliwszej pani, gdy pętlą moją nad księgą poślubiał cię samego Franciszka siostrze ochoczej: — pani Pracy? A nie masz w sobie mądrego wiedzenia o rzeczach wszystkich, byś mądrością i rozpacz odszukiwał w sobie jak król Salomon po oblubienicy utracie. Gdy cię twoja opuści, smutek nierządny odbierze ci z pacierzy on Franciszka dar, który wszystko nam w duchu uwyraźnia, a żywe serce nadawa wszystkim rzeczom świata: — radość przed Bogiem!“
„Martwemu sercu rzeczy wszystkich służą pracownicy!“ — rzekło z mnicha, nie jego już snadnie rozumieniem i słowem.
„Więc i przeciw pracy??...“
Bunt!“ — warknie w piersiach mnicha.
Trzykrotnym znakiem krzyża w powietrzu zażegnywa przeor zło w bracie już jawne:
„W imię krzyża! — który nas od cię odkupił! — rozkazuję ci, szatanie!...“
Całkiem opadł mnich na ścieżkę ogrodu; kurczył się i stulał pod habitem jak to zwierzę zachorzałe pod futrem, gdy się serce nazbyt w niem rozłopoce. A biło tem gwałtowniej, że i przeora zjaw a słowo ułudą były tylko: ledwie tem upragnieniem człeczego serca, które w zachorzeniu, ostoi wśród ludzi szuka — zawszeć pono jednakowo daremnie.
Więc, gdy samotne, niech dziękuje Bogu, jeśli, ozwawszy się ludziom krzykiem z pustyni egipskiej, nie usłyszy, jak Hieronim, zawycia hyen i szakalów wokół jaskini swojej. I jeśli w buncie takiej chwili szatan sam z niego nie zagada, a spłoszony krzyża znakiem nie zaczai się nań w pobliżu, — jak na Hieronima, w okolu jaskini jego.


Samarytanka serc zachorzałych, cisza, przyniosła mu wreszcie swe ukojenia nierychłe. I poi z pełnego dzbana: krzepi. A zanim ozdrowi, użalić się pozwala u swego łona.
„Bunt jest we mnie! — zachłysnął się jakby mnich przy jej dzbanie. — I hardość! A pierś moja jest pełna gorzkości!“
„Gdzie słodycz twoja, mnichu, ogrójec twych cichych pacierzy? Gdzie miłość twoja wszystkich rzeczy świata w słońcu i kolorach? Dlaczego wyrzekłeś się jednak doznań wśród nich i czynienia? Dla kogo w ten grób wstąpiłeś milczenia?!... Gdzie radość twa dziś jedyna? gdzie najszlachetniejszem winem upojenie? gdzie żywe płonienie w ogniu piersi własnych?!“
„Dla niej!... przez nią!... przy niej!...“ — zaszlochał mnich, czując w sercu swojem, że żadna to pani śmiertelna.
Że nie Praca to nawet, lecz jej rodzica chyba, duszom postokroć piękniejsza — i święta.
A gdy się podjął z ziemi, śród chudych krzewin klasztornego sadu, dziwnie się uwysmuklał postacią zakonnika; rzekniesz: wystawiał się ciałem — spłonionemu duchowi za świecę obiatną.
I wskroś, poprzez splecione na oczach dłonie, widzi (przypominając słowa mistrzowe), jak tam, w górze...

rozpłomieniona w krąg wieczystych żarzy
Stoi on
a...“

Wonczas poczuł mnich w sercu swojem:

że i on się począł od tej świętej twarzy.“

Więc jej imienia nie szukał w pamięci.


Przychodzi na ozdrowieńce ta chwila, gdy oczy już nie spojrzeniem, lecz jakby uściskiem ogarniają rzeczy wszystkie. Gdy tym wzrokiem powiódł po zagonach ogrodu, wyrwał się nagle z objęć ciszy samej, strzepnął z siebie jak ptak to znieobecnienie w czasie. I zostawiwszy chodaki po środku ścieżki, popędził bosonóż ku studni.
Bo kędy rzuci okiem, słaniają się mdłe łodygi wczoraj i dziś nie podlewanych kwiatów. Już nie brzęczały nad niemi owady, odbiegły od tych smutków motyle. Lecz oto mnich z konwiami w rękach pośpiesza już z oddali.
„Pijcie! pijcie! pijcie!...“ — szemrze wnet i pluska wszystko, jak gdy ulewa krótka przebiega w dzień skwarny nad sadem. A wonczas liście i kwiaty same ptakami swawoli trzepotać się zdają w słońcu i deszczu naprzemian. Bo taka jest w onych chwilach migotliwość łez i uśmiechów w jaskółcze wręcz poloty i gony, taka radosność słoneczna omywa rosą życia by najsmutniejsze oczy.
Cienkim wieńcem okalały kwiaty pólka warzywne braci klasztornych. Na rabatach wyłącznie wolno im było kwitnąć, za ramą z gruzu cegieł, w kształt warownego blankowania ułożoną u ścieżek, rzekniesz, ręką cierpliwego dziecka. Mogły się tu oczy, jak pędzle namaczać w każdym kielichu barwy z osobna. I znosić do celi miody najsoczystszych kolorów: słoneczników złoto jasne, niejednej róży ochłodne aż purpury, nasturcji gorące czerwienie i bratków trójbarwne aksamity — na stroje, płaszcze i glorje dla świętych i królowych w przeora księdze.
Nie pochwalali bracia tego wszystkiego, powiadając, że kwiatami odwodzi się od pacierzy, duszę materją kusi. W obronie jedynego swego umiłowania na ziemi wszczynał brat nawet dysputacje z zakonnikami, wywodząc, — jako, pro primo: Nazaret kwiat oznacza, pro secundo: matka świętej Anny poczęła, wąchając różę, pro tertio:...
Nie słuchały mnichy.
A niechęć ich rosła; nie tyle za kwiaty może, ile za to malowanie. Ktoś tu inne ma prawa i łaski u przeora. Święty Franciszek nie pozwalał zajmować się księgami, by swarliwego ducha klerków nie wnosić między braci. Obserwancja całkiem się psuje!
On zaś, zmęczone nad księgą oczy wynosząc z wieczora do ogrodu, myślał nieraz śród pacierzy, że niema chyba człeka (krom braci w klasztorze!), któryby pod kwiatów wejrzeniem nie rozjaśniał ducha. Cieszył się wszak i on najsurowszy z pustelników, święty Hieronim, gdy mu dziewica Eustochium kwiaty i gołębie słała.
A teraz oto, gdy mnich skończył zraszanie i z rozkoszą ogrodnika jął grzebać w ziemi, niedawne przygnębienie jego i rozterka ustępować jęły, niczem mgła z przed oczu.
Więc myśli o kwiatach, że są chyba tęczą i rozjaśnieniem świata; że najbardziej bezkorzystne uradowania się człecze chłonie ziemi rodzimej ciepło i rozsiewa za kwiaty, — by potem co wiosna, co lato rozkwitały w słońcu tem wołaniem na ludzi Pawłowem: „Zawsze się weselcie!“
Bo szarych trosk siedliska, nierozwidnione u okien temi lampami czuwania, smutne są bardzo. I głupie w nich mieszkają panny.
A ileż to dusz samotnych umiłowaniem kwiatów i troską o nie warowało się smutkom! Nawet święta Klara sama...
Tak oto mówić do się, opowiadać swe zadumania kwiatom bodaj, przy krzątaniu się koło nich, brała go zawsze nieprzezwyciężona ochota:
„Nawet święta Klara sama na daszek pod oknem swej celi nanosiła ziemi pod kwiaty: by ta jaskółka uwiła ziemne gniazdo swej potrzebie pieczołowitości i przywiązania: serca macierzyństwu! Bardzo niewiele było tam kwiatów. Ledwie czasem dla niego, — by z bólem oczu ślepnących, omackiem przychodzący pod Klarysek mury, znajdował to pozdrowienie z cisz. I wyczuwał, przez głuche mury nawet, jej ręce błogosławiące mu wciąż... A że słabo już wonczas widziały chore oczy Franciszka, jakże się tedy cieszyły jego palce, jakże się one cieszyły!... Bo wonczas to, z temi kwiatami jak z lutnią w dłoni, wyśpiewywał do słońca swój hymn radości — joculator sanctus!“


Po niedawnem zraszaniu, rzeźkie czyniły się tymczasem kępy na rabatach — w jędrnem sprężeniu łodyg i liści, a barw krasie, niczem w zdrowia rumieńcach. I wysztywniały się wciąż jeszcze. Tak dziewczęta, gdy nazbyt już bujne i rozprężone w sobie, tem sztywniejsze rade być na oko. Wysiłki te, wiadomo, zawsze nie długie: ledwie do pierwszego uśmiechu, by słońca rozbłysku, kiedy lica świeżyzna rozkwita nagle w żywy kielich radosności, który aż pachnie w uśmiechów powabie.
Jakoż zaległa rychło nad kwiatami taka weselność barw i wejrzenia, że zwabione ku nim motyle zdały się jak te taneczniki na uczcie słonecznej. Bo płaty anemonów tak się gdzieniegdzie z motyli mieszały skrzydłem, że nie rozróżnisz: co się tu kłębi w pląsach, co wabi kwiatem, co prószy barw roziskrzeniem w słońcu. Tańczy i pląsa wszystko. I skrzy się zalotnością oczu niewidnych.
Aż usłyszał i mnich tego tańca muzykę w nagłem przypomnieniu rybałtowych gęśli, — (onych z piekarni!) — gdy kołem po ławach, z pod chust czarnych i czółek bieli, wyzierały kwiatów chyba samych lica i oczy jawne.
I zasłuchał się poniewoli w tę gędźbę przypomnianą.
Pod pierwsze tchnienie zachodu szumiały tak nad nim wszystkie jabłonki w sadzie. Rozwiały się kędyś motyle. Czerwono-złote odbłyski zorzy na drzewach sączą w dół, ku kwiatom bursztynowe pyły. I klejnoty z nich czynią olbrzymie. Bo tem ogniściej rozpłonęły w tej chwili róż szkarłaty, tem głębsze stały się pod swym puchem szafiry irysów, tem soczystsze lilij nagie biele, wtopione w poświatę żarzy, jak w złoto kart psałterzowych.
I chylą się w tej światła zastygłości wszystkie na rabatach róże, gdy dołem, po ścieżkach, rozsnuwać się jęły cieniów kobierce, — jakgdyby na te dywany wstąpić miały słoneczniki zadumane w zorzach odwieczerzy...
(O czem-że to rybałt grał, — tam w piekarni, — panom zadumanym u dźwierzy?...)
Takie skupienie na zamyśleń godzinę przedwieczorną owiało skrzypiec gędźbą wszystkie kwiaty w sadzie.
I gasły zarazem ostatnie błyski niespokojnego na liściach światła: równa złocistości toń zalewa sad cały; jaśnieją w niej już tylko kształty, świecą kolory same. Uwyraźnia się rzecz każda postacią i duszą swoją. Zadumane zdają się w tej chwili drzewa i mury. Stworzenie całe spogląda na człeka, nie on zasię na nie.
Na dalekich gdzieś zagonach błysło nowej barwy płomieniem zgubione chyba skrzydło ptaka w przelocie? Nierychło spostrzegł brat na ciemnej w dali kępie zieleni różę złoto-płomienistą. W tej właśnie chwili dobyła się tam z pąka. I, choć jeszcze zmieszana, że jej ciche zjawienie się rzuca taki urok w przedwieczorną porę, wyzywa przecie jawnie oczy wszystkie: „Zawsze się weselcie!“
W takiej to właśnie chwili najsamotniejszej — myśli mnich — bursztynową tonią światła, jak błogosławieństwem Bożem nasiąkłej, — anioł zwiastował Maryi.
Rychło przypomni to ludziom sygnaturka klasztorna.
Tymczasem cisza. Tylko te nagłe świry i gonitwy jaskółek, którym Pan Bóg w pobłażliwości wielkiej, ni tym dzieciom niesfornym, poigrać jeszcze pozwala, — acz nie w porę: w ostatniej chwili przed pacierzem. Lecz i one ścichły niebawem; zagnały je matki na noclegi wczesne. I już tylko zięba, w ogrodzie ostatnia, powtarza trójgwizdem swoim to jedyne słowo, jakie natura głosić jej kazała: „Zo-fi-jo!“ — słychać tak donośnie.
Mądrości bożej imię, na amen ptaszego za dnia chóru, śpiewa głos ostatni w mszalnej prawie ciszy letniego wieczora:
„Zo-fi-jo!...“


A gdy mnich klękał, — nie dla pacierzy, lecz z korności przed stworzeniem samem, — z krzykiem przerażenia, zdławionym w gardle, odskoczył na zagony. Pod jabłoni pień odrzuciło brata.
Nad wąską ścieżyną, śród kwiatów, przewiewają oto majaków natłokiem wszystkie te postaci wagantów, z którymi nocy dzisiejszej opuszczał było gród. — Daremnie odbiegł ich ciałem, skoro duchem przywoływał, gęśle żonglerów przypominając tu wciąż.
Opanowawszy serca bicie, uspokajał się mnich, jak mógł, w tej trwodze.
„Wspominał ich wszystkich dzisiaj i przeor nawet sam, powiadając jak to żonglerów opowieśćmi o rycerstwie błędnem wykarmiła błogosławiona Pia tęsknoty syna swego, — za co joculatorami Boga nazwał potem Franciszek zakonniki swoje. Wspominał ich przeor za tą dziwną w niedoskonałości moc, która serca tak płodnemi czyni!... Nie dziw tedy, że się tu, pod klasztor duszami garną, jak przed rodziny swej prawej dom, kędy wspominają i najmarnotrawniejszych... Po mnisze snadź pacierze zjawiają się na Ave mdli bracia franciszkanów.
Ni to dymy rdzawo podświetlone w słońcu, ni błękitniejące po cieniach opary, ponoszą się ich postaci po ścieżkach ogródka, gdyby dusze po kręgach czyścowych.“
Przesuwał mnich kostki różańca, w litanie zaszeptał się cały.
Nad pacierze kolebiące w nagłych rozbłyskach tej lampy głębszego jeszcze czuwania, jawi mu się wciąż jeden obraz, — do przeora księgi, myślał. Na oblamionej zawczas karcie, w onej ramie z mieczy i różańców, tarcz i lilij, gęśli i palet, wraz z ptakiem Feniksem w ogniach odrodzenia, — w onej to ramie właśnie, może przeor pozwoli wymalować rzecz upragnioną.
A gdy z nawykowym przyjękiem pobożności powracała litanii fala, w monotonnego głosu zciszeniu rychłem zapalało się znów widzenie obrazu tego.
Aż objęło go całkiem.


Marzy się ogrodnikowi kwiat Boga samego: kielich łez i uśmiechów, które nieba sięgły, korona wszelkiego piękna, jakie być może: żywe po wieki źródło rozradowania świata...
I jawi mu się tą cichą Postacią, która strzeże od złego granicy klasztornej.
Nie w purpurze i złota glorji wyjawia się myślom z żywego kamienia, lecz w modrościach niezabudek u strugi i w jaśminowych aż zapachach bieli. Widzi mnich: — z kamiennej prawie surowości dziewiczych kształtów to miękkie wychylenie szyi, na matczynego uśmiechu smęt i łagodność błogosławienia. Z jej objęć wyrywa się ramionami ku ludziom całe to radosne ciałko dzieciny: — joculatory idą!...
Więc się wokół Matki i Syna czyni natłok główek ciekawych: wszystkie te panie widziane — tam, w piekarni! — tu się nagle zgarniają, — na obraz, — w całej sile przypomnienia. „A nie będzie w tem grzechu żadnego, — odpychał mnich czemprędzej wątpienia wszelkie, — bo nie urodą anioły przewyższają piękne na świecie kobiety, lecz szczęśliwością niebieską“. Tak też namaluje one panie wszystkie: za anioły u niebieskiego tronu.
Pod jego stopnie bardzo nieśmiele zbliżają się waganty: dusze nazbyt snadź zahukane w życiu pogardliwością możnych, bo, choć się podginają ich kolana ku uklęknieniu, każdy jedną rękę w tył wyciąga, po za się, — kędy umknąć się wraz gotów pod niełaski wejrzeniem. Gdy w tej przypochlebnej pokorze wyraża się cała ich dola i natura ziemska, w gwałtownem sprężeniu drugiego ramienia jest jakby dusz tych krzyk: każdy w dłoni wyciągniętej podaje kwiat — za życia swego niechlebny plon: — „Zmiłuj się nad nami“!...
Żaki niecierpliwe już się przepchały na klęczkach przed starsze towarzysze. I całują żarliwie popielicową obramkę modrego płaszcza na stopniach tronu. Ten żak z boku, więcej miejsca sobie czyniąc, odepchnął kamratów i całą głowę oto zatula w pochwycony rąbek Miłosierdzia. — Goliard, że dłuższe lata żył na świecie, cięższe, widać, porachunki czyni pod dłonią na oczach. Gęśle swoje tym razem nie za votum daje, lecz jakby zwraca tam, skąd je był otrzymał. I zda się obliczać w sumieniu poety niedopełnienia wszystkich strun na gęśli, przez Boga darowanej. — Żonglerzy, i tu jeszcze, jak na świecie, pasą bardziej oczy, niż dusze. — Pieśniarz bosy, który za życia giezła się jeno dorobił, i o niebieską nie troska się zawczas nagrodę: już gra, już śpiewa; sobie i Dziecinie. — Gędziec kładzie dłoń poważną na strunach symfonii: — jasną harmonią lazurów i tęczy grają kolory tu same.
Wraz z towarzyszami klęka reszta goliardowej familii: linochód w blaszkowym stroju rycerza, z żerdzią popisów w ręku; siłacz wielki i gruby, jak święty Krzysztof; gadkarz przepołowiony wpodłuż na kraśną i zieloną połacie człeka; kuglce z mądremi psami; rybałtki o malowanych twarzach, i z niedźwiedziem swoim płowy poskramiacz z nad Odry: — zgoła tota joculatorum turba!
Tuż za nimi klęczy na obrazie i mnich sam, z paletą i pędzlami w wyciągniętych dłoniach, cały w doznanem widzeniu oczu i tych dłoni, — jak rankiem u żywego kamienia.
Zaś na samym przodzie obrazu, w postaci i doskoku capa, skoczek bachowy do wzdętej wargi nad bródką przykłada oto gorliwie organkową fletnię Pana...


Tu, w gwałtownem znagła zaniepokojeniu sumienia, zatrzymały się myśli mnicha. I zgasło widzenie obrazu. Z zadumy, jak ze snu, ocknięty, począł się brat trwożnie oglądać po za siebie, przepatrując ogród cały, wszystkie jego ścieżki głuche.
Nazbyt bo dobrze, i zgoła bez wiedzy, a z niesamowitą wyrazistością, wywołał z pamięci postać jego. Zda się woń bydlęcą jego kudłów capowych czuje w tej chwili i słyszy nieomal much bzykanie nad nim.
Takim jawił mu się wówczas, po nocy, gdy z ogrodu bram wylęgały na gościniec zbiegłe od rodziców żaki. A było w tych żaczkach tyle ciągu wędrownego ptactwa, że jakbyś łopot skrzydeł słyszał i żórawiane gdzieś, na przodzie, wołania. (Za morze! — po Ziemi Świętej kolory, poniosło wonczas i mnicha.) Przodem tego ciągu, — hen, w dali niewidnej, — jechali wonczas rycerze błędni! A po przelocie tego żórawianego klucza dusz tułaczych, w oćmę księżycowego blasku wystąpił na gościniec on sam! — Szedł wolno, wielki jak koń, kolebał tłusty zad na skokach i raciach kozła; a tak stąpając, na fletni przygrywał sobie. Wyprowadzał w światy trzodę swą błędną on sam — w postaci własnej: — Zły pasterz!
Tak było wonczas, po nocy.
A gdy tu, w klasztoru ogrodzie, śród słonecznego roziskrzenia kwietnych i motylich barw, wraz z mnichem i kwiaty same zdały się nasłuchiwać muzyki jakowejś, — nie rybałtowe gęśle rozlegały się tu snadź, lecz jego fletni głos! A gdy, wraz z mnichem, zamyśliły się na przedwieczerz i kwiaty, gdy wydało się duszy samotnej, że jest, jak kwiat, miodu pełna, gdy coś dobywało ją z pąkowych zatuleń, jak te róże w sadzie, i ku Stworzeniu sprężało ramiona mnicha, — Panowej fletni był to pewnie czar!... I uwodzenie.
Oto nagły w tej chwili szelest, stuknięcie i plusk w ziemię miękką przerażeniem wstrząsa mnicha. Opodal słychać drugi, — trzeci, — szmer i plusk taki... Skoków że to czyich wybijany w miękką ziemię takt? czy źrzałe jabłka osuwają się z gałęzi w ciszy letniego wieczora?
Dziwnie swawolne rytmy wybijają te ziemi odgłosy! w taniec ciało proszą. Dziwnie taneczną zda się ta gędźba jego, — gdy w zadumę letniego wieczora, jak w tęskliwość organowych dud, radość nagle wyskoczy, — i pląsa skokami Pana.
Istna serc młodych muzyka.
Więc słyszy ją znowuż?!... Słyszy w tej oto żywej chwili one fletnie Pana z gościńca porywów młodych:

Factus de materia
cinis element
i.
.......

Kapturem i dłońmi na uszach zagłusza mnich w sobie słyszenie wszelkie. To jedno wie już tylko: —
— że z onych to elementów zrodziły się i jego obrazy nowe! — A i Najświętsze na nich oblicze... (jakże się cieszy djabeł, jak pląsa tu wkoło, na fletni przygrywając sobie!...)
Goliarda i żonglerów duchem, a młodości za nimi porywem, usidłał go szatan.


Nieprędko odróżniły uszy pod kapturem, czy jabłonki w sadzie zaszumiały znów na wtóre tchnienie zachodu, czy też sygnaturka zagrała tak szelestnie w oddali. Nie zerwał się z klęczek, by, jak trzeba, zejść z braćmi do krypty. Przytrafiło mu się to po raz pierwszy w życiu powołania. Wytrąciła się dusza z obserwancji dnia powszedniego i z zatajonem jakby urągowiskiem widzi, słyszy ciało swe — tam, wśród braci. I baczy zdaleka: na tę powagę kołatów, z jaką zwykli bracia zstępować gęsiego do krypty; na to sadowienie się ich po stallach w rozruchu — po kilkanaście razy na dobę — uroczystym; na wychylanie się podgolonych głów z wiankiem włosów na ciemieniu i głuche zawieszanie oczu na obrazie ołtarza.
W rudym blasku lampy oliwnej czerni się tam na deski pozłocie surowa Matka kalwaryjskich boleści, z wargą ściągniętą w podkowę, jakby z pogardy dla zbirów Golgoty. Wznosi ramię groźne; a tych palców przydługich nachyleniem — z głębi ponurości swej — błogosławić jednak raczy: Bogarodzica!...
Szumi pod nią fala przesmutnego pacierza, jęczą, zda się, i wzdychają mury klasztoru.
Wtórują temu kawki u dzwonnicy.
Rzekniesz, dzwonu samego tony, że smutną snadź ręką, w rozpamiętywaniu Męki Pańskiej, ze spiżu dobyte, kołują wciąż u wieży na kawczych skrzydłach smętu. — dzwonu samego tony!...
I kraczą...
„Krew! — krew!... zalewała oczy Chrysta na krzyżu: ty swoje przysłaniasz kwiatami, by nie widzieć kalwaryjskich życia dróg!...“
„W cierń! — w cierń!... na czoło swe zamienił Chryst każdy życia kwiat, odtrąciwszy pokusy szatana!...“
Zawodzi w krypcie nad graduałem głos śpiewaka przodowny. Zaś po stallach mnisze brody żują swe litanie głuche...
A kawki u wieży kołują wciąż...
— wszystkich smutków duszy kiry uskrzydlone!...
— kalwaryj samotnych płaczki rozżalone!...
A! — a! — a! — a!... A! — a! — aa!...’, — donosi z krypty mnichów chór wysoki.
I dudnią organów basy tym przyjękiem lamentacyi:
„Zmiłuj się nad na-ami!...“
Dziwnie wąskie w tej chwili i sine wargi mnicha dygotały w takt pacierza niemą już suplikacją. Tem gorliwiej modliły się dłonie, jakby uchwytu jakiego szukając przed sobą, — by, na ślepo już zgoła, okalać jakowyś kwiat u ścieżki, który pod te ręce przypadkiem się podchylił. Tak matka grzeszna w klęczniku, gdy się jej dziecko cudzołożne i w czas modlitwy naprzykrza, ogarnie tę głowinę, przychyli ku niej czoła i tem gorliwiej zaszepta się w pacierze: — „Zmiłuj się nad nami!...“
Ścichła krypta. Nawet kawki zamilkły, wykrakawszy swe poruszenie. I znów te kołaty, to mnisze zarojenie się w murach, te gęste dreptania chodaków po schodach i korytarzach wszystkich. Odrywały się raz po raz w ciszę czyjeś kroki: chłonęły mury każde to życie z osobna — w samotnictwa przedgrobowy schron. Ostatniej stopy szmer u takiego progu użalił się chyba echu tej ciszy grobowej.
Bo klasztor zamarł już cały.
Brata Łukasza w ogrodzie ogarnęło w tej chwili to ostatnie, nieludzkie już przerażenie samotności przed grozą idących smutków. Ledwie porwał się oto ducha zamierzeniem na rzeczy nowe, a stargał wraz ostatnie swe spójnie człecze: wytrącił się sam w kacerza jakby oddaleństwo i nęk.
Tą nagłą omartwicą murów jak gdyby równie przerażone, porwały się znowuż kawki u dzwonnicy.
I kraczą...
Jął się brat Łukasz tak dziwnie słaniać i przeginać pośrodku ogrodu, jak gdyby ciałem borykał się w tej chwili z ucieleśnionym już oczom jego potworem smutku. Szatan, odmieniwszy snadź nagle postać kozłonoga, dopadł go wreszcie upiorem. Oto zatrzepotał się mnich, niczem ptak pod łasicą, i runął na wznak, — odchylał szyję.
Acedia upiorzyca obejmowała mu pierś skrzydłami wampira.



U
Urażony głęboko na brata Łukasza, porządkuje przeor jego pędzle, farby i pióra. „Nie zwierzaj swych myśli młodemu! — pomrukuje w brodę. — Oto skończyć mieliśmy dzisiaj dzieło nasze, a on po tylu latach wspólnego trudu, wmiast świętem radosnem dzień taki dla nas obu uczynić, poczyna mi kaprysić, — że się pióra rozszczepiły, że wyschły inkausty, że... Poszedł sobie na ogród, do swych kwiatów. I Bóg z nim!... Nie zwierzaj nigdy swych myśli młodemu!“

Po chwili jednak kiwał smętnie brodą:
„Nie jesteśmyż, klerki stare, nad swemi księgami, jak te Behemoty, — nawet Jordan wypić gotowe?!... Podczas gdy serca młode będą zawsze wolały liche czarki własnych „doznań i widzeń“ byle pełne po brzegi wszystkich mętów ziemskiego tworzywa!“
Może te dalekie pomruki grzmotu, szyb rozbłyski co chwila, a i ta okrzepłość powietrza przed burzą, za oddechu ciężkością, wypełniały piersi stare takiem dziś rozdrażnieniem. — W gniewnej krzętności porządkowania wszystkiego w celi, jął układać i swe księgi w skrzyni, dzisiaj bardzo jakoś pomieszane:
Oto: De universalibus; oto: De periculis novissimorum temporum; oto: Gesta principum, a Vitae sanctorum w księgach wszelakiego kształtu; oto: mistrza z za gór Commedia; oto: przez mnichów spisana żonglerowa opowieść O graalowem szukaniu; oto: Tractatus de malitia mulierum; — zgoła rzeczy najbardziej odmiennego ducha i wszelakiej treści pomieszały się dziś w nieładzie wielkim. — Jedno nawiedzenie celi samotnej przez człeka świeckiego wprowadziło wszystko w zamieszanie! Dużo czasu upłynie zanim się to do porządku znowu przywiedzie!...
Oto aż na samem dnie znalazł księgę dla się najmilszą, a tak rozczytaną, że jej skóra starła się by podeszew, a omiękła zupełnie; zasię obrzeża kart wszystkich zapisane były ręką przeora nieskończonym szeregiem cyfr i uwagami dysputacji.
Tę księgę pod pachę wetknąwszy, resztę zatrzasnął w skrzyni. I przygnębieniom myśli na przekór, spornie i tym grzmotom burzy, otworzył księgę na kolanach. Zwała się ona: Introductorius ad evangelium aeternum. Napisał zaś ją franciszkanin Gerardus, — niech będzie błogosławione imię jego!
I zatonął przeor w ciszy wnętrznej, — zaczytał się w księgę.


Po pierwszym okresie człowieczeństwa: epoce gniewu Bożego i przymierza w Testamencie starym, po epoce Syna i Sakramentów Jego, w księży ziemskiem szafarstwie, — nastanie wieczny czas Ducha, — swobody wnętrznej u najczystszych krynic poznania. Obwieścił to światu Joachim święty. I wtedy, — powiada, — kierować będą losami człowieczeństwa — najbardziej oświeceni i najwolniejsi od pęt własności wszelkiej. Bowiem poucza święty Ambroży, iż Bóg chciał, aby zużytkowanie owoców ziemi wszystkim wspólne było, i że chciwość tylko człecza stworzyła posiadanie. — Za prawa nakaz, za króla rękawicę czerwoną i mistrza miecz, ład rządny między ludźmi utrzymywać wtedy będą wszystkie cnót siedem: — wiara, nadzieja, umiarkowanie, mądrość, dzielność, sprawiedliwość i miłość. Wonczas dusza pogodzi się z ciałem.
Prorok czasów pochrystusowych, święty Joachim de Floris, ustanawia pierwszy okres człowieczeństwa od Adama do króla Osiasza: — do roku 630-tego przed Narodzeniem Pana, odkąd poczęło się przez proroków wysiewanie ziaren okresu drugiego; — każda zaś epoka równą być winna co do ilości pokoleń. Że zaś Chrystus Pan od 30-tego roku życia począł mieć synów z ducha, tedy na lat 30 ustanawia Joachim długość każdego pokolenia z ducha. I oblicza dokładnie pokoleń 63 od Adama do Osiasza. Równość okresów, wedle pokoleń, pozwoliła z kolei obliczyć Gerardusowi, że Ducha królestwo nastanie na świecie w roku 1260-tym!
I oto minął dawno rok ten! Nie nastało. Gerardus pono w więzieniu za kacerstwo skończył. Franciszkanów jenerał, który, mimo wszystko, podjął wróżbę Gerardusową dla sprawdzenia, czy się w niej aby jaka cyfr omyłka nie zataiła była, — jenerał ten został strącon przez papieża. A zawiedziony duch człeczy sprawił, że na synodzie w Arlu, w roku 1263-cim, potępiono Joachima naukę o Ewangelii wiecznej. Dognębić ją starał się nawet uniwersytet paryski sam, oną księgą nienawistną: „O niebezpieczeństwach czasów najnowszych“.
A napisane jest wszak najwyraźniej w Apokalipsie Janowej, jak to apostoł... „ujrzał anioła lecącego przez pośrodek nieba, mającego Ewangelię wieczną, aby ją opowiadał wszystkiemu narodowi i pokoleniu“... I przeciw temu śmieją oto powstawać synody, uniwersytety i mistrze!
Tak dumał kacerz, w czas burzy, nad księgą potępioną.


Ten ból niespełnionej wróżby wypełniał serca tylu franciszkanów, co znaczniejszych! Zawiodła jeszcze jedna nadzieja człowieczeństwa, chybiła jeszcze jedna Graalowa obietnica!... Błędni rycerze wedle ducha: Joachim i Gerardus (niczem Parsifal i Lancelot na jednym koniu!) odjechali na księżyc rojeń płonych, sprawując i ztamtąd jeszcze tajemnicze władztwo nad nadziejami wszystkich wagantów wedle ducha.
I one to zmory księżycowe sprawiały chyba, że księga przeora na obrzeżach kart pokrywała się cyfr bezlikiem, sprawozdań i obliczeń nieustannym trudem, a dysputacji długiemi wywody.
I teraz oto, — w burzowem ściemnieniu świata za oknami celi, gdy klasztor stawał, jak w ogniu, w błyskawic rozblaskach, pod sygnaturki alarmowe rozdzwony, — przeor, ogłuchły na głosy świata, skupiał się coraz bardziej nad księgą, rozłożoną obecnie na klęczniku, pod wiecznej lampki płomykiem.
Już pierwsze krople ulewy zaszumiały na liściach sadu. Przed nawałnicy ostatecznem uderzeniem uczyniła się, pod to kropel deszczowych padanie, taka cisza w ich rytmach, że słychać było na drodze, za murem, gdyby jeźdźca jakiego skradanie się pod klasztor, w stępie kopyt, głuszonym we mchach. Pod klasztoru furtą zatrzymał się jakby ów konny. I czeka...
A cedru gałęź zaskrzypiała o mur tak tajemnie, jakgdyby u furty zatrzymał się było przyjezdny nie z tego świata, — pod konia niecierpliwe tupotanie o próg...
Kacerza nad księgą w tej właśnie chwili jakby na konia wsadziło: — w nagłym rozbłyku myśli nowych pogoniło pióro jego po obrzeżu karty.
I pisze:
„Jako żywo, omylili się Joachim i Gerardus w obliczeniach swoich!... Okres drugi człowieczeństwa nie od króla Osiasza, lecz od narodzenia Chrystusa Pana, jako słusznie, liczyć się winien. Ducha więc królestwo na ziemi: panowanie najwolniejszych wnętrznie, i najbardziej oświeconych, — nad wolnymi i oświeconymi, a czerpanie z najczystszych źródeł poznania, — zacznie się, (wedle 63-ch pokoleń po lat 30), od roku 1890-tego!
Wprzódy jednak ziścić się ku temu muszą przedwstępne wróżby Janowego Objawienia: jak to... „będzie rozwiązan szatan z ciemnice swojej i będzie zwodził narody; zbierze je na walkę, których liczba jest jako piasek morski... I rzucon będzie w jezioro ognia i siarki“. — I wonczas dopiero... „otrze Bóg łzę każdą, a śmierci dalej nie będzie, ani smutku, ani krzyku, ani boleści dalej nie będzie, iże pierwsze te rzeczy przeminęły... I niebo będzie nowe i ziemia nowa, albowiem pierwsze niebo i pierwsza ziemia — przeszły!...“
A gdy pióro z ręki przeora wypadło, zatrzymała się myśl jego nad wyliczonej cyfry ogromem. Jeśli nawet sądzono światu doczekać lat tak bezmiernie odległych, ileż to jeszcze łez, ile boleści, ile smutku przewalić się musi przez takie czasu oceany?!...
Rok tysiąc osiemset dziewięćdziesiąty!... — chwytał się oburącz za skronie.
Długo siedział tak starzec na skrzyni skarbów swoich — pod czarnem skrzydłem melancholii.


I nie mogąc wymotać ducha z tych myśli pajęczyny, na poły bezwiednie, a smutną ręką, zaczyna znów kreślić cyfry jakoweś: — sprawdza, liczy, mnoży...
Jakże się nie miały mylić obliczenia przeora, gdy brat furtjan z palcem na ustach, a drugą dłonią na piersi, stał już oddawna na progu celi! — Cierpliwie wyczekiwał mnich spojrzenia ojca, które mu przemówić pozwoli.
Tymczasem tuż nad klasztorem samym zagruchotał grzmot, potoczył się górą jak ta kula przez kręgle niebieskie. I trzasnął... Furtjan poczuł nagły ból w piersiach, w uszach szum okrutny i ten szczypiący znagła posmak w ustach.
„A słowo stało się ciałem! — zażegnywa gęsto przerażenie swe. — Chryste, z jakąż furją trzepnął ten piorun! — pewnie w to złe miejsce, za klasztoru granicą.“
Z zaświstem jędz rozchichotanych, a strugami ulewy, smagała nawałnica małe okienko celi.
Wejrzał wreszcie przeor ku tym szybom.
„Burza“, — stwierdził teraz dopiero.
„Od dwóch godzin“, — objaśnia furtjan nie bez urągliwości w głosie.
Ocknął się ojciec z ciszy wnętrznej. I wtedy wreszcie mógł doń podejść mnich ze swą wieścią od furty:
„Igrce u klasztoru bram!“
Dwa razy powtórzyć sobie kazał przeor tę nowinę. Poczem schwyci się za skronie: największy oto zgiełk świecki chce mu spaść na głowę! Głośniejsze to od burzy i piorunów — hałasem dusz swych niestatecznych.
A tam na korytarzu już się jakoweś szepty wszczynają między braćmi. (Pewnie furtjan poroznosił już po klasztorze tę nowinę). Niczem myszy z norek wystawiają mnichy bure swe kaptury z za uchylonych drzwi celi każdej. „Joculatory?!“ — rozlegają się szeptania ich radosnej alteracji.
Przemówiły samotnictwa przedgrobowe schrony.
Pojął przeor niebezpieczeństwo grożące ich duszom. I nachmurzył się cały. Jakże bo przepędzić od furty tamtych włóczęgów — w taki czas ulewny?!
Brat furtjan dopowiada tymczasem nowiny swoje, długie snadź dzisiaj i niezwykłe:
„O trumnę igrce u furty proszą. I o ciała kamrackiego pogrzebanie w klasztorze... Czego żadną miarą uczynić wszak nie możemy?“ — kończył z wyczekującem a bystrem zapatrzeniem się w oczy przeora.
„A któryż to z nich zmarł? Jakowej igry mistrz?“
Doskoczy furtjan i przez dłoń w trąbkę szepnie przeorowi:
„Goliardus sam!“
„Aa?!...“ — aż się stary w tył zatoczył, pod same okno celi. By ztamtąd dopiero zdumione oczy zawiesić na obrazie u klęcznika:
„Matko Przenajświętsza?!...“
A potem już tylko gestami pokazuje, przypomina bratu furtjanowi, że wszakże dziś przed południem goliardus tu w celi był, tu owo na skrzyni siedział, gęśle oto swe (jakby w śmierci przeczuciu) kościołowi za votum zostawił.
Przytwierdza, potakuje wszystkiemu brat furtjan. A ręce jego splecione i pobożnie zwisła głowa zdają się wygłaszać tę medytację: — „Śmiercią samą i grobem cuchnącym jest każdy z nas. Żyjąc umieramy każdej chwili nieustannie i dopiero w konaniu, umierać przestajemy“.
„Myśmy go od się odepchnęli precz! — wybuchnął przeor, nie skłonny snadź w tej chwili do pocieszeń filozofii. — My, mnichy niemiłosierne! My, bracie furtjanie!“
Ale mnich skrzepł nagle na twarzy, zsurowiał sądem sumienia swego: nie chce przytwierdzić rozżaleniom przeora. I kończąc swe nowiny od furty, powiada głucho:
„Znaleźli kamraci ciało jego w złem miejscu, — za granicą, kędy niejedna już dusza dokończyła się na Sabacie...“
Lecz w tejże chwili ujrzał nad swą głową wzniesiony nagle kułak przeora:
„Do dominikanów mi z temi baśniami o Sabatach idź!“
W oka mknieniu skurczył się mnich, a zezem z pod kaptura wybłysnął zdumieniem ku twarzy ojca. I wtedy przeraził się już zupełnie:
Zwichrzona była w tej chwili broda starca, potargany nad czołem włos, z pod najeżonych brwi krzesały się skry jawne: — mojżeszowy gniew objął tę głowę.
„Niema sabatów, dusze wy obłędliwe!“
Starł się w proch brat furtjan przed srogością ojcową. Powalił się na klęczki. I oburącz chwyta się tej nogi nad bosą stopą w drewniaku.
„Ojcze najświętobliwszy, w przedburzowy czas, na złem miejscu, za klasztoru granicą, tam był! był! był Sabat!... Sumienie mi o tem u nóg twych krzyczeć każe, — skoro dusza twa najczystsza odpycha nawet wyobrażenie takich mroków i niskości grzechu!... Piersią na ciele dziewki nagiej, — i jak on już martwej, — leżał trup goliarda. Potargane miał na szyi opatrunki jakoweś, założone mu nocy poprzedniej przez lekarza, — po krwi puszczaniu, powiadają towarzysze jego. Może te rany niezgojone ku wnętrzu krwawić jęły, — z żalu za kochanką, — więc je roztargał. A może z umysłu na się rękę podjął, w rozpaczy, że dziewka umiera?... Szatan wie o tem tylko! On ci to jadem grzechu i krwią rozpusty spętał te ciała na śmierć. Bo krew z tych otworzonych żył goliardowych zalała posoką okrutną całe jej ciało. A pierś dziewki od ukąszenia węża wzdęła się w pęcherz siny, aż po szyję i twarz... Wąż grzechu pobok leżał — zabity, a czarny w juchy swej purpurze, jak piekło samo!... Widziałem to wszystko na własne oczy — w łuczywa świetle. Bo igrce, furtę wyłamawszy, siłą mnie tam zawlekli — (pierwszego schwytanego mnicha), — bym wyspowiadał, — jako że dziewka zipała pono jeszcze. Ale zanim mnie przez te gąszcze na wale tam przywlekli, już było i po niej... Ustrzegł Bóg (nawet pod tych igrców przemocą) do pochylenia się bodaj nad tem ścierwem... Choć oni za tę przemoc przepraszali mnie potem bardzo, po rękach wszyscy całowali, do kolan się moich garnęli i wypłakiwali swe żale w habit mój... Biedne to i żałosne plemię! (Może dał Bóg ustrzedz bodaj te dusze przed djabłów naporem w onej chwili)... I to jeszcze widziałem w łuczywa świetle, — pokazały żaki: — palcem we krwi własnej maczanym wypisał goliard przed skonem te słowa dziwne na marmuru złomie:... „Żem zdrabniał, żem niżył, uśmiertelniał ton! — rozszarpały mnie Bakchowe...“ Na tem się urwały one słowa: już snadź dusza odlatywała zeń wtedy. — „Rozszarpały Bakchowe...“ — Wiedźm, wiedźm szpony! kobiecych chuci pazury widział goliard w chwili ostatniej: — strzyg wokół siebie taniec Sabatowy!...“
Odepchnął przeor mnicha od się precz. A i uszy przysłania przed tem, co tu wysłuchać od niego musiał.
Brat furtjan połę jego habitu chwyta, rąbek całuje i szlocha już wręcz:
„Ojcze oświecony, nad księgami od żywotów oddaliłeś ty się człeczych! Nie chcesz wiedzieć o najciemniejszych przepaściach dusz. Życia czucie zatraciłeś w mądrej głowie klerka, w piersi nazbyt już dla świata szlachetnej!... Są! są sabaty na świecie!“
Za te bary, szerokie jak u wołu, chwycił przeor klęczącego mnicha. I trzęsie nim by snopem:
„Nie Ducha nawiedzenia oczekiwać wam, franciszkany, w codziennych Świątkach duszy, a maić ku temu tatarakiem tę świetlicę radości: izbę swą samotną?!... lecz w ciemności, lecz nad przedpaście chaosu, z gromadami ciemnych biedz i po ciemnych gdzieś kątach wyczekiwać duchów nawiedzin?!... Franciszkanin że ty?!... Nie radość jasną przychylać światu? — lecz zaświaty kusić? lęk i grozą rozczyniać w ponurej ciekawości żądz?!... Bo z żądz zatajonych rodzą się w zwidzeniach wszystkie duchy, widma i upiory! — A gdy się te błota w gromadach całych wzburzą, wonczas na złych miejscach schadzek tych dusz obłędliwych, — wierę, — nawet ogień i siarka buchać poczną! Wonczas, — wierę, — nastaną i sabaty... Ale tymczasem nasz duch, — Franciszkanów! — dzierży władzę nad duszami świata! I nie dał jej sobie jeszcze wydrzeć mnichom czarnym!... Więc sabatów niema, — wiedz!“
Brat furtjan na klęczkach wyciąga już tylko niemo ręce obie na przebłaganie ojcowego gniewu. Ale przebłagać nie zdołał:
„Nie igrców przemoc wywlokła cię tam, — za granicę, — nie ich prośby nawet, lecz własna twa ciekawość... Wyznaj mi natychmiast grzech swój!“
Mnich w piersi się bije, aż huczy w celi:
„Rzekłeś ojcze!“...
„Jaka dusza, takie i widzenie. Nie inne ponoć i świadczenie. Opowieściom twym wierzyć nie raczę! Nie targnął się na swe życie ten, kto wyśpiewał o Sądzie Ostatecznym pieśń oną, która wstrząsa kościołami świata... A to jedno, bracie furtjanie, waży przed Nią — (przeor wskazał na obraz u klęcznika) — może więcej niźli moje i twoje życie!“
Mnich ukrył twarz w dłoniach i poczołgał się na kolanach do klęcznika.
„Tam, — przeor wskazał ręką ku górze, — ważyć będą na drugiej szali i winy goliarda. Położą na nią wszystko!... I tą dziewkę nagą. I te grosze, jakie mu ona wtykała w trzos. I, w onej hańbie, tę wielką zawsze pychę klerka. I te jego bluźnienia Rzymowi, a biskupom: że papieża Plutonem obezwał, dzierżcą niby piekielnym, a biskupów za „capita cornuta“ opisał. I te pieśni jego na cześć Bakcha i Wenery. I te śpiewki sprośne o wdziękach kobiet i dziewcząt. I te najplugawsze: o powabach chłopiąt. I te wszystkie księgi kradzione przezeń po klasztorach. I wzgardzoną niegdyś sutannę. I szarganą w poniżeniu a hańbie szatę klerka.“
„Och!“... — jęknął mnich pod tych brzemion śmiertelnych wyliczeniem.
„Co więcej rzekę-ć, bracie furtjanie: — nawet te liche grosze, jakie goliard niegdyś otrzymywał od oświeconych za one pieśni, które ubogaciły serce człowieczeństwa, — nawet te liche grosze położyć mają — ponoć! — również na tę drugą szalę. Bowiem powiada najwymowniejszy ojciec kaznodzieja, dominikanin, Berchtoldus: „Kto im grosz daje, w grzechu daje; a co w grzechu dane, na potępienie tych dusz obróci się w dzień Sądu Ostatecznego!“
„Och!“ — jęczy mnich w klęczniku.
„Przeważy, bracie furtjanie, ta szala druga. Przeważy niechybnie! — nie pomogą tu i nasze pacierze... W tej chwili ostatecznej może już tylko Ona — (przeor wskazał na obraz nad klęcznikiem), — może ta Ucieczka nędz ostatnich, sponiewieranych Matka boleściwa, a igrców Orędownica przed Bogiem jedyna, — może Ona to właśnie zwróci goliardowi votum jego... I położy na szalę pierwszą — gęśle poety“.
Mnich runął przeorowi do nóg. Lecz on podjął go natychmiast. „Powtórz, — rzecze, — to wszystko braciom, aby godnem sercem franciszkanów przyjęli tu dziś mdłych braci naszych ze świata“.
I wyprowadził mnicha za celi próg.
„Joculatory?!... — wybiegają za furtjanem po korytarzach wszystkich, dygocące aż w gardłach, ciekawości mnisze. — Czy aby przeor na igrę pozwoli?!... Opat benedyktynów, powiadają, pobłaża czasami“.
Z palcem na ustach, a drugą dłonią na piersi, przemykał się po korytarzach plotkarz klasztoru.


Podwójnym szeregiem od furty ku wrotom kościoła ustawili się igrce i żaki wędrowne.
Gdy goliard pozostawił ich był na gościńcu, oddaliwszy się w żarliwej rozmowie z onym człekiem z za gór, który mu tyle opowiadał o wielkim mistrzu tamtych stron, — towarzysze czekali nań cierpliwie, rozbiwszy obóz cyganów w najbliższym gdzieś lesie. A niedoczekawszy się jego, gdy skoczka zaniepokojona pobiegła za kochankiem, postanowili szukać i oni. Pobłąkawszy się po okolicy, pod sam wieczór, a w burzowy czas, — jakby złem przeczuciem wiedzeni, — trafili w ono miejsce za klasztoru granicą.
A teraz oto, gdy burza już minęła, ustawili się dwoistym szeregiem od furty, na tem uroczystsze podniesienie ciała pod kościół i uproszenie mnichów o pogrzebanie towarzysza w klasztorze.
Już oto niosą go żaki na marach, zdziałanych naprędce z desek jakowychś. Pochyla się przed zmarłym pstra gromada towarzyszy sztuk wszystkich, — zbita i zszargana ulewą, — żałosny obraz waganctwa i poniewierki!
Jeśli mnichy pogrześć goliarda w klasztorze nie zechcą, wonczas na żywy protest przed Bogiem i światem położą ciało jego na samym progu zamkniętego kościoła. Niech mu kruki wieży klasztornej sprawią pogrzeb włóczęgi: niech rozdziobią przed oczyma mnichów!
Taka ponurość ogarnęła ich myśli. Niema bo, wiadomo, gorszego poczucia sponiewieranej doli nad pogrzeb towarzysza niedość szanowny. Wtedy najboleśniej odczuwali swe wypchnięcie za ramy społeczności. I co to znaczy na świecie: nie należyć do żadnego cechu.
Czuwa jednak nad zmarłymi tajemnicza wszędy ręka bractwa Misericordyi. Oto, niewiadomo skąd, już się znalazł u furty on słup kiru z czarną larwą na twarzy, rozciętą w krzyża znak. Z ramion tego krzyża na licu, by gwoździe Męki Pańskiej, wyzierają żagwie oczu... „zmarłego człeka, czy śmierci samej?!“ — zapytasz mimowoli, ujrzawszy takiego w pogrzebu czas.
Pochodnię dzierży w dłoni, w olejach snadź maczaną, bo rzucającą blaski bławe, a rozpinające się po nawilgłem powietrzu w koliskowe łuki fioletowych aż gloryj. Z tą pochodnią wstępuje w ulice żałobników, wystawia się przed mary niesione.
Wkroczywszy na próg kościoła, wznosi pochodnię. W jej świetle, gdyby nieziemskiem, zagrobowych, rzekniesz, mrzeń, ukazuje się teraz dopiero ciało niesione na marach. Pod przemokłym nawskroś czarnym płaszczem i kapturem klerka rysuje się jawnie zesztywniały kształt trupa.
A śmierć na progu kościoła uderza potrzykroć w odrzwia zamknięte. I w echową głusz wnętrza woła z za larwy, a krzyża:
„Ja, goliardus, poeta wędrowny, bez imienia u ludzi, zmarłem tej nocy grzeszną śmiercią włóczęgi — za murami, w polu. Wymódlcie duszę z czyscowej męki, wyzwólcie jałmużną!... A ciału pogrzebanie chrześcijan dajcie!“
Niczyją, zda się, ręką nie tknięte, jakby same otworzyły się naścieżaj wrota kościoła. W głębi jarzą się na ołtarzu świece wszystkie. Pod nim stoi trumna czarnem suknem obita; na jej wieku widać gęśle i smyczek złożone w krzyż.
Gospodarz klasztoru zgotował włóczędze szczodrobliwe przyjęcie w domu wiecznych cisz.


Brat Łukasz powrócił było z wieczora do celi z bielmem Acedyi na oczach. Doświadczony pasterz trzody swojej, przeor, dojrzał pierwszy nierządnego smutku zmazę w źrenicach brata. Jakby lampę zgaszono w tych piersiach: nie świeciły już oczy blaskiem wnętrznym. Nie pracowała już w sobie dusza; na zewnątrz zwracało się wciąż spojrzenie trwożne a tępe. I zawisało gnuśne na powierzchni rzeczy każdej. Już i różaniec nawet sam, szeregiem kostek dlań tylko był, obracanych w palcach nieustannie, a bez pacierza. Ku niczemu utrudzały się palce; dusza drzemała. Posiwiała najwyraźniej przez jeden wieczór koronka włosów na ciemieniu. O potępieniu swem wciąż mówił, nie wierząc, iż zdoła kiedykolwiek wymodlić duszy swej zbawienie. Do farb i pędzli poczuł nagle odrazę. Do ludzi zaś, — do braci w klasztorze, — nienawiść; o czem (w jadowitej potrzebie bluźnienia) mówił im wprost w oczy.
Acedia! — myślał przeor ze zgrozą. — Boże bądź mu miłościw!“
Jakoż Bóg zmiłował się: i ocknął, wstrząsnął tę duszę, — ale śmierci owo obrazem i zjawą.
Za tym słupem kiru z larwą krzyżową na licu, — ni ten skowronek za sową, — z musu, z bezwoli, w tkliwem prawie oddaniu się grozie przemocnej, błądził brat Łukasz krok w krok.
I już nic nie widział, co się w kościele działo.
A gdy ona, po niejakim czasie, wyszła z kościoła nawą boczną i z bławem światłem swej pochodni wstąpiła czarna w krużganki ciemne, — w tymże blasku zagrobowych mrzeń trzepotał się skowronek u krużganka ścian.
I łkał.
W otchłanną ciemność świata mruga wciąż jeszcze burza przycichła, lecz już nie oknami błyskawic, a wrotami niebios całych, otwieranemi cicho, raz po raz. Drzewa za furtą, nawałnicą tak długo targane w upiorne po nocy zjawy, teraz dopiero powracają do kształtów swoich. A tak stulone, jeśli rozchwieją się jeszcze niekiedy, to chyba tylko grozy przypomnieniem, — i szeleszczą, szumią po oddalach minionej już burzy muzykę i rapsody... Ledwie tu i owdzie roztargały się chmury, ukazując niebo jak gdyby omyte, o tak djamentowem rozbłyszczeniu gwiazd. Wokół pachniało ziemią, jak o świcie, choć ciemność jeszcze zalegała świat. A taka rozgłośność jest w powietrza pełni, że słychać po oddalach jakoweś rozgwary, nie wiada skąd, — jakby nad pioruna śladem i ofiarą, nad gromowego ognia zgliszczem i ruiną.
Brat Łukasz szlochał wciąż.
A śmierć tymczasem, wystąpiwszy za furtę, skierowała się w stronę grodu.
I zdało się mnichowi, że nad jej to wędrowaniem ten szum i szelest przebiega po wierzchołkach drzew; że o goliardowej doli szumią te poburzowe rapsody, że jego to życia burza jakby nową woń ziemi dała i odnowiła gwiazd rozbłyski na niebie.
I wydało się bratu Łukaszowi, że, gdy w grodzie gaszono już gromnice po oknach, a stróże nocni podejmowali od nowa przerwane nucenia, — że w onej to chwili trzykrotne uderzenie w bramy głuchem echem rozległo się po mieście całem. I że ten i owy, co się do snu już było z powrotem układał, znów się zrywał, by po raz wtóry zapalać gromnicę.
„Kto zacz?!... Werda?!...“ — krzyknęli na rogach stróże nocni, podnosząc latarnie nad swe czoła.
Bo śmierć, przewiawszy przez bramę zamkniętą, wstąpiła w ulice grodu.
I obwołuje z pod kiru, a krzyża:
„Ja, goliardus, poeta wędrowny, bez imienia u ludzi, zmarłem tej nocy grzeszną śmiercią włóczęgi — za murami, w polu... I karą męki czyscowej umierać będę wciąż, w coraz to innych duszach tułaczych, po wieki szukających szukaniem dośmiertnem, po wieki przez was odtrąconych precz — na sabaty konania w rozterce, — w najboleśniejszą godzinę niedopełnień... Wymódlcie dusze tułacze z wiekowej poniewierki, wyzwólcie z niedopełnień katuszy czyscowych!...“



I
Idzie śmierć przez miasto, nocą, w poburzowy czas, a zbiry grodzkie za nią w trop, a chyłkiem, — nie aby zaczepiać ją śmieli, lecz by się wszystkiego wywiedzieć, jak każe szpiegów rzemiosło.

Widzą tedy, na ulicy złotników i płatnerzy wychyla się z okna osoba otyła i wszczyna po nocy larum żałobne. „Ludzie wy moi! goliard, słyszę, umarł!“ A sąsiady zaspane wychylają z alkierzów oczy i gęby wciąż jeszcze zaokrąglone lękiem burzy. Cóż to za osoba taka ważna, by aż po nocy?...
I jedyna oto w mieście całem wielbicielka Muzy powtarza sąsiadom to wszystko, co w nią wgadał było przypadkiem żongler zaproszony wczoraj do łoża:
„Jakże, nie wiecie, ludzie?!... Człek-że to w Salerno i w Paryżu bywały! fizyki i lekarstw u mistrzów nauczony! w filozofii biegły, dysputacyi artista!...“
„Cicho tam, pani, po nocy bądź! bo na ratusz weźmiemy!“ — zawarczą pod jej oknami zbiry.
Ale jejmość nie była z lękliwych. Zapewniwszy zmarłemu poecie cześć i pamięć śród ludzi, odbiega w głąb’ alkierza po swe kosztowne pierścienie, za jałmużnę wyzwolenia dla jego duszy. Aż ją mąż w tem pohamować musiał. Dobywszy się z pod pierzyny, sam w czepcu nocnym, jak i ona, przekłada kobiecie u okna, że lepiej było to wszystko dać w porę żywemu, że, przez taką szczodrość niewczas, śmierć sama wypysznia się tylko nad życie, a wszystko, co było, nad tem, co jest.
Ale serce kobiece tkliwsze bywa zazwyczaj na śmierć czyją, niźli na najsmutniejsze bodaj życie. Wszczęła się tedy kłótnia między małżonkami, — co sumieniu ważniejsze: życie czy śmierć? i kto bardziej szanowny: poeta żywy, czy umarły? — Wysprzeczawszy wszystkie racje swoje, postanowili nakoniec ofiarować świecę patronowi wagantów, świętemu Julianowi ubogiemu, — co i mniej rozrzutne będzie i bardziej pomocne duszy czyscowej.
Pochwalili to widocznie sąsiedzi, bo niebawem zamykać się jęły okna wszystkie.
I gasły światła po wnętrzach.


Na tejże ulicy, widzą zbiry, mży za szybami światło czerwone i rozjarza się co chwila żywszym blaskiem. Zdawna mają zbiry baczenie na te okna: kacerz w nich mieszka i ponocny, jak czarodziej, pracownik.
„Spać! — krzykną. — Nie kusić zła i śmierci, które błąkają się dziś po grodzie i okolicy.“
Z trzaskiem otwarło się okno wykusza. Ukazała się w niem postać ogromna, w skórzanym fartuchu, z ramionami obnażonemi po łokcie, a z gębą ognistą, jakby od kuźnicy blasku. Naprzód chrząchnął piersią potężną i splunął zbirom na łby.
„Pracuję“, — rzecze.
A usłyszawszy z opodal, kogo śmierć obwołuje za łup swój ostatni, wychylił się z wykusza.
„Bój się Boga, jędzo czarna, gdzieżeś ty go już ułapić zdążyła?!... Toć wczoraj na sumę goliard tu pod memi oknami przechodził, — a pić ze mną nie chciał, bo się do kościoła śpieszył. Zasię wieczorem, pod wiechą gospody, widziałem go. I wychodzącego nocą z igrcami przez wywaloną bramę. Czyżby i on ranion był na ulicach?... W polu, powiadasz, za murami, zmarł?... Bodaj to! Mnie w murach tego przemierzłego grodu zdechnąć nawet przyjdzie!... Daj Boże wagantowi odpoczywanie wieczne.“
„Żadnej ci jałmużny pod nogi z okna nie wyrzucę, — wychrząchał za chwilę. — Chodź tu na górę; może ci co dam, gdy uprosisz przy dzbanie... O! (uradował się pomysłowi swemu) za goliarda, który wczoraj pić ze mną nie chciał, chodź-że ty mi dziś w zastępstwo, skoro się za jego duszę w grodzie podawasz. Dobry mi dziś będzie przy dzbanie i taki bodaj kmotr ponury. Cni mi się bardzo tej nocy w samotności mojej. I łeb i ramię nie do pracy dziś; potrzaskano mi wczoraj bardzo głowę — u miasta bram. Śwista w niej jak w miechu i kuje w skroniach jak na kowadłach... Chodź mi na stypę po poecie, i śmierci bodaj sama!“
Zbiry pod murem aż się w tył pomkną w przerażeniu. Bo oto po schodach domostwa rozlega się tupot kroków. Słychać klucza chrzęst w bramie. I wytacza się oto z kuźnicy swojej ten kowal tajemniczy, z głową (jak teraz dopiero widzą) snadź ranną, bo ukutaną w chusty.
„Chodź ze mną pić! — krzyczy. — Nie zczmucisz mnie strachem. Wiem przecie: tyś z Misercordyi tajnego znaku, a nie śmierć prawdziwa.“
Ona wionie na bok z kirów szelestem. I zastawia się dłońmi przed szaleńcem zuchwałym...
Zgonił ją jednak, ułapił, jak tę dziewkę oporną. I wiedzie we wrota domu swego. — Przymknęły się zbiry bliżej, po drugiej stronie ulicy. Za węgłem ostrożnie ukryci, widzą pod beczkowem sklepieniem schodów, jak na stopnie, piętrzące się stromo jak w drabinie, wkracza powoli ona, wysuwając co chwila z pod kirów białe kostki stopy swej długiej.
Na stypę po poecie wkracza śmierć w kuźnicę pracy ponocnej.


Ni to izba mieszkalna, ni to komora rzemieślnicza, raczej spichrz chyba: bez powały całkiem, otwarty aż po stropowe wiązania domu. Za dnia dachówki tam pewnie widać, teraz, po nocy, ciemność jeno ponura zwisa stamtąd na wnętrze całe. Bo żużle na kuźni, przed miechem, rzucają cały blask swój ognisty w czeluść nawisłego dymnika, a bokiem zamrok już tylko ścielą czerwony, — aż po te balaski nawisłego w izbie ganku, aż po tę zieloną polewę pieca, wielkiego jak chałupa. I mienią się te blaski kuźnicy, skrzą tu i owdzie, na żywych spiżach, których pełno wszędy.
Dziwne kształty!.. Oto drzwi do ambony kościelnej, w spiżu kute. Na nich, śród kunsztownego poplotu liści, jakoweś pół-męże i pół-tygrysice w objęciach grzesznych, jakoweś centaury, smoki, dziki, sprośne małpy i rozszalałe lwy... Pogaństwa majaki? czy piekieł upiory? czy może żądz i szałów człeczych wyobrażenia, na przestraszenie sumień w kościele? Bo nad tem wszystkiem koguta widać: ptaka czujności i pokuty. — Tem ci bardziej niepokoi sąsiedztwo takie: kacerza to może robota potępiona? — Oto u podstawy olbrzymiego świecznika, zdziaływanego przy samej kuźni, widać jednorożca z głową na łonie dziewicy, — za figmentum Zbawiciela u łona Matki. I owo: jelenia u strugi, — obraz duszy, żądnej zbawienia.
Alić tu obok: śmierć tańczy z mnichem zakapturzonym. Na ratusza wieżę zdziaływane to jest, by, co godzina, pod hejnał, wyskakiwała ta para z budki, na swe pląsy przed oczyma ludzi. Machina ku temu, cała z kół zębatych, już się, — widać pobok, — przez mistrza obmyśla, buduje i klepie... Kształtów z gliny lepionych, których tu nie brak wokół, nie rozeznasz wcale, bo płachtami przykryte, — dla nagości niesromnej? czy dla kacerstwa może, zatajonego w ich wyobrażeniu? — niewiedzieć!..
Gospodarz, jakby odgadując zdziwienie nawet pod tą larwą krzyżową na licu człeka, przyprowadzonego tu z ulicy, powiada od proga:
„Zdumiewają zawsze grodzian te kształty u mnie oglądane. Rzeką: czarodzieja jaskinia, w której wykuwają się postaci wyższego piękna i okrutniejszej mocy, niźli w życiu... Dawniej, gdy kościół budowano w grodzie, jam cały — duszą i dniami wszystkiemi, — był przy tej robocie. Dzisiaj, jam za dnia płatnerz, zbrojmistrz pański, by owo kęs chleba do gęby mieć. Temi czasy, jakie w grodzie naszym nastały, jam nocą już tylko sobą i dawny: — Bożego Domu kowal, żywych spiżów mistrz!“
Co mówiąc, usadzał gościa w głębokiem krześle u stołu, — a godnie: na ręczniku podesłanym. Zaczem dobył z puzdra dwa szacowne puhary; przetarł je, wydmuchał, jak trzeba, i napełnił winem ze dzbana.
„Na goliarda... — mówi siadając naprzeciw, — na wędrownego poety wspomnienie!“
Trącą się, brzękną szklenicami.
I piją pod rozdzwon ten.
Gość imał się czarki przez rękaw przydługi, — garścią czarną. Skrzywił się na to płatnerz, widząc, że gbura snadź do się zaprosił. Więc pijąc, wyziera ku niemu niechętnym zezem przez kielicha szkło. I postrzega, jak pod uchwytem tej łapy, puhar jego szacowny, gdyby do wnętrza się wtłaczał: — przewężała się szklenica za klepsydrę wewnątrz sypką.


Odstawia tedy stary kielich swój, kułakiem gębę i wąs przeciera, — alić ani śladu tego wszystkiego nie było już przed oczyma. Patrzał było przez wrąb puhara, a spojrzenie przez kryształ jest, — wiadomo, — niedobre. (Stąd wiedźmy i wróżki ciemne uprawiają żarliwie tę magię patrzenia w kryształ.) — Koniec końców widzi przed sobą teraz tyle tylko, że gość, wsunąwszy kielich pod larwę na licu, wychylił go zacnie do dna.
A nic tak przy dzbanie nie rozbraja i nie cieszy, jak taka rzetelność w piciu. Więc, człek gościnny, zapomniał niebawem o swem niedobrem spojrzeniu z przed chwili. I nalewa czemprędzej po raz drugi.
„Tam owo, w kącie, przy kuźni, — pogaduje z dzbanem w ręku, — piętrzy się aż ponad dymnik — świecznik siedmioramienny; wije się wokół niego Drzewo Życia... Nie odlewów sposobem rzecz tę buduję, lecz kowam to w żelezie od lat dziesięciu — dla kościoła... Tak, od lat dziesięciu!...“
„Wina zasię zbraknąć nam nie powinno, — nalewa po raz trzeci. — Przedałem bo wczoraj zbroję, na którą kupca znaleść nie spodziewałem się wcale. Kowałem ją sobie przez lat cztery, — akuratnie wedle żonglerowych opowieści o Parsifalowej zbroi. I znalazł się przecie taki, który ją kupił!... Pewnie zapatrzył się był on rycerz w moje wrota kościoła, na których zdziałałem wszystkie klęski rodzaju człeczego, od wygnania z raju począwszy, a skończyłem ostatnią nadzieją człowieczeństwa, wedle wierzeń moich... Za sprawą tej zbroi zakupionej wszczęła się wczoraj ona bitka na ulicach i u grodu bram. Stąd i moje dziś guzy i rany na łbie. Nie żałuję... Ucieleśniły się spiże moje: wyruszyły z kościoła wrót na nowe szukanie Graala... Płone było o nim słowo żonglerów, nie wskrzesiły go w życiu i poetów gęśle: — posąg jeno ze spiżu budzi przeszłości wielkie i wyprowadza w życie bohatery, jak z kościoła bram. I rozwala wszystkie mury zniewolenia, a zacieśnień żywota naszego... My to jedynie zdziaływać potrafimy, żywych kamieni i śpiżów mistrze. Bowiem sztuka nasza jest służką nieśmiertelności!“
Nie podobało się gościowi słowo chyba ostatnie bo tak zachrząchał i wstrząsnął się raptownie, jakby pod chłodu skądciś zawiewem nagłym. I zębami nawet kłapnął pod tym ziąbem, niewiada skąd.
Aż płatnerz zapalił czemprędzej lampę na stole; — zawszeć jaśniej nieco: widać przynajmniej, z kim się gada. Ale gdy wprzódy, w czerwonym blasku kuźnicowych żużli, tak błyszczały, zda się, tamte źrenice za krzyżową larwą, — teraz, w skośnem, a rdzawem świetle oliwnicy, zgasły jakby te oczy zupełnie. I widzą się w tej chwili na kształt dwóch jam czarnych.
„Uu!.. “ — natrząsa się płatnerz nad ponurością takiego kmotra przy dzbanie.
I tknie go znienacka, jakby palec w jedno z tych ślepi wrazić chciał.
Aż on cofnąć się musiał wraz krzesłem. Lecz, że się nie obraził, a swoje wypił znów rzetelnie, więc napełniły się znowu szklenice: „Milczek to jakiś, nie rodził się, widać, pod horoskopem Merkura, który ludzi rozmownymi czyni. I niech go tam licho!.. Na to człek z drugim rad pije, by się sam mógł nagadać.“
Więc pogodziliby się rychło przy dzbanie, gdyby nie to, że gospodarz nagłym ruchem, odstawił oto kielich i ciężko wsparł głowę na kułaku. Pot kroplisty w jednej chwili wysączył mu się na czoło; poczerwieniała szyja, posiniały skronie...
Nie rychło przyszedł do siebie. A gdy odsapnął, jął kląć na czem świat stoi:
„Łeb mi wczoraj porozbijali już nazbyt u grodu bram... A i bez tego przytrafiały mi się ostatniemi czasy one zaszumy i zawrotności, — jakbym się w piekła czeluść zwalał za żywa!.. Że z onych to prac pomocnych w zawziętem czynieniu dzieł swoich, — powiadał mi wczoraj lekarz na odpuście. — No, i ze dzbana! — mówił. — Jakim że miechem mam dmuchać na tę kuźnicę wnętrzną? Z serca i ona wszak zapalność do roboty idzie? Że się przepala z czasem i serce człecze, — powiadał, — nie podoła. — Więc niech go szlag!..“ — zerwał się z przed stołu z tą klątwą na samego siebie.
„Hm!..“
Ale mistrz nie baczył na te pomruki. Pilno mu było otworzyć okno wykusza, by przewietrzyć resztki tego zaszumu z głowy, wziąść w miechy płuc dech świeży. Powlókł się za nim i kamrat od dzbana.
Między poburzowych chmur okłęby wypływał właśnie nad mury księżyc olbrzymi, ni ten okręt z Zamorza, który po przetrwaniu nawałnicy dopływa oto do portu. I wywiesza swą latarnię zaświatów, która grodu mury w zamki-niewidy odmienia i zagrobowem jakby tchnieniem owiewa postaci człecze w oćmie światła tego.
Zbiry i stróże ukryci za węgłem ulicy jęli w tej chwili pokazywać sobie palcami siwobrodą na wykuszu postać mistrza, a przy nim oną zmorę w kirach, z larwą krzyżową na licu. On że to: — odbiorca dzieł z kuźnicy samotnika, trudów jego nocnych poplecznik, czarów sztuki kupiec.


Od wylotu ulicy złotników i płatnerzy spoziera na tamtych obu kościoła pierś. Nad rozłogiem schodów, w okolu dźwierzowej wnęki, pod ustrzępionemi baldaszki, stoją tumu stróżki przesmukłe, Bożego Domu gospodynie. Wwiała smuga księżycowego światła na kościoła schody, nasączyła oćmy srebrzystej we wpuklinę wnijścia i uderzyła blaskiem, jak w zwierciadło wielkie, w bronzowe odrzwia, — na których mistrz zdziałał wszystkie klęski rodzaju człeczego, a zakończył ostatnią nadzieją człowieczeństwa — wedle wierzeń swoich.
Górą zasię, nad połamane płachy dachów, wypiętrzały się widmowo obie wieżyce tumu, połyskując koronami u czół podniebnych. Nad niemi gwiazd roziskrzone bezliki w ciemnym granacie nieba. Gdyby ogon komety, zawisłej między storczami wież, wyrzucała się w przestworza droga mleczna, — ni to gościniec błędnych rycerzy, wabiący tajniami świata, czasów i ducha, — aż po nieukojów wędrowniczych kres: po Monsalwatu zamek sam i Graalową w nim czarę!...
Mistrz jakby zaczerpnął oto w płuca dech głęboki, bo aż ręce na piersiach skrzyżował:
„Ćwierćwiecze zaledwie, połowę może tylko lichego życia mego, oddałem wrotom twoim, — opoko rzeczy wiecznych!..“
„Mhm!.. Mhm!..“ — zachrząchał tamten drugi w nagłym znów niepokoju. I zatula szyję kirami swemi, jak gdyby ziąb gwałtowny powiał nań od kościoła wież.
„Chłodno“, — przytwierdza poczciwie gospodarz. I, zamknąwszy okno, powrócił z nim do stołu.
„Na wędrownego poety wspomnienie!“ — powtarza, nalewając czarki.
I piją pod rozdzwon zderzonych puharów, — tym razem jakoś bardziej żałobny.
„Hejże! to nasze przebicie się wczoraj! — pogaduje gospodarz. — I eheu!“
Zwieszał głowę w przypominaniu.
„Fides! — spes! — caritas!.. Ledwiem ujrzał wczoraj w oberży żywe zjawy tych zdawna marzonych spiżów, a zasiekano mi w przebojach miłość i nadzieję. Tak i w doli mojej!... W upartych przebojach przez mury zacieśnień grodzkich legła miłość i nadzieja moja. Wiara w życie wyższej piękności i mocy tuż z nad kościoła progu odjechała ponoć, na księżyc... Tak i w sercu mem kacerskiem, które w rojeniach poetów i żonglerów więcej szukało, niźli w kościele samym... A w oddaleństwie od ducha powszechności na bezmiłość i beznadzieję skazało się samo!...“
Pogiął mu się kark, po kolana zwisła broda siwa.
„Czas sam chce, byśmy ustąpili innym ludziom, — inny stawa się duch powszechności... Hej, zamilkłe trubadary pańskie! i ty goliardzie, któryś owo zmarł! i wy żonglery, ostatni opowiadacze o Graalu! — pora wam pono ustąpić duchowi grodzian. A i mnie z wami, — bo inne już po grodach budują kościoły...“
Gdy sięgnął teraz po dzban, już nic nalać nie zdołał, — wysączyli go do dna. Nad pustemi szklenicami pochylili się obaj.
I uderzył w te głowy wypróżnionych kielichów smęt.
W ciszy, jaka nastała, słychać było pod dachem jakoweś chroboty; wnet potem kwik ohydny, tupotliwe uganianie się, górą, — i nagle plusk, jak w wodę, opadających gdzieś na izbę szczurów. — Rdzawe światło oliwnicy, krzyżujące się w powietrzu z blaskiem dogasających żużli, rozsnuwało jakgdyby w kuźnicy pajęczyny smugi. Chyżo zwijał się snadź po tych niciach tkacz tej przędzy, w ciemnościach kątów, gdzieś między szczurami, ukrywając swe cielsko pająka — z krzyża białym znakiem na grzbiecie.
Śmierci brat, trudów człeczych grabarz, osnuwał w sino-srebrzyste całuny zaprzepaszczeń wszystkie żywe spiże.


Chodzi mistrz tam i sam pod tym namiotem ciemności, nawisłym nad śpichrzową kuźnicą. I z nawyku chyba, lub dla myśli samotnych rozpogodnienia, dostępuje czasami do dzbana i czarki. A że puste, więc z pomrukiem kroczy znów po izbie. I już z niechęcią spogląda na kamrata tej nocy, który pił, bo pił rzetelnie, ale za poczęstunek nawet nie porozmawiał. Gospodarz już się dosyć było nagadał; niechże teraz gość coś powie.
„Niemy-ś?!“
I rozdrażniony nagle tą larwą na jego gębie, doskoczy doń znienacka, by mu zerwać zasłonę z przed twarzy. Lecz tamten uchylił się od tej napastliwości; a tak dziwnie łagodnie, tak wiotkim przegięciem się w pasie, tak falistym ruchem ramienia, — że gospodarz zmieszał się niespodziewanie.
Człek pjany, choć gburnym się stawa, rozwrażliwione ma bardzo oczy i uszy.
Więc ten gest niespodziany sprawił, że staremu uczyniło się na duszy jakoś delikatnie, — kawalersko. Na tapczan prosi. „Miękko!“ powiada, klepiąc miejsce wskazywane tuż przy sobie. „Jakie powstanie z miejsca wspaniałe! jakie płynności królewskiego chodu!“ — baczy mistrza okiem, na kształty i ruchy zawsze czujnem.
I w tem zdumieniu pomrukuje do się: „Chyba to nie mężczyzna?... Kto ich tam wie, — w Mizercordyi tajnym znaku!... A gdyby tak traf nastręczył dzisiaj...? Hm! Lepsze to podczas niźli wino!“
Więc nie dorywa się już gburnie, lecz za rąbek larwy licowej ujmuje.
Przedziwnie miękkie uchylenie się od tej ciekawości; a w tej odmowie tak przekornie wabny i pieściwy gest zgarnianych ku piersiom ramion, tak niespokojny szelestek kirów u stóp, a kolan tak trwożne — uch! — zatulenie się przed raptem, sprawiły, że, człek krwisty, rozpalił się w oka mgnieniu. Wiew kobiecości uderzył mu w nozdrza, zdzielił jak obuchem po łbie nietrzeźwym.
Już ją ma przy piersiach. „Szczupła jednak ogromnie!..“ — rozczarował się w pierwszej chwili. — Bierz licho! Schrupie dziś i taką chudziznę, choć, pewna, że wolałby pulchniejszą... Ta zaś piekielnicą się widzi, — jak to chude zazwyczaj, — bo w tem szamotaniu taka smaczna się czyni!... Nie pora mu delektować się obliczem, by najpiękniejszem, — nie stara się już odchylić licowej zasłony. Już tylko, na wznak ją przeginając, podrywa gwałtownie te jej szmatki u kolan.
Ujrzał piszczel i kostkę za łydkę całą, gnat biały za udo i, pustą aż po krzyże, miednicę kości łonowych.
Odrzuciła go groza pod piec. I zatargała własnemi jego rękoma ten łeb nietrzeźwy. Nieufając swym oczom, podbiega do stołu, chwyta w garść lampę, podejmuje ją wysoko. I patrzy z pod dłoni.
Na tapczanie leży szkieletem nagim śmierć w postaci własnej, — kir stargany osunął się na podłogę.
Pot kroplisty, już po raz drugi tego wieczora, jął mu zalewać czoło. I znów poczerwieniała szyja, posiniały skronie. A żyły tak się wzdęły na nich, że słychać było nieomal w izbie bicie tych pulsów. A gdy mu i garście oto własne rozchylać się jęły przed oczyma jakowymś skurczem drgawkowym, sam instynkt rzucił go w stronę okna.
Ona zerwała się wobec tego z tapczana i zbliża się doń.
Widzi przed sobą tylko tę jej czaszkę, w tej chwili ponuro opuszczoną na żebra, a tak śliską na ciemieniu i potylicy, że się odbijał w niej kuźnicowych żużli blask, czyniąc z niej samej, gdyby spiż żywy po nocy.
On już tylko włos wichrzył nad czołem i przysłaniał dłonią oczy.
A gdy znów spojrzał, widzi ciemnię tych oczodołów bez dna i tę ohydę nagich, zębiastych szczęk pod zapadlinami policzkowych kości, — co wszystko czyniło wyraz tak gorzko urągliwy: „Czego ci żal w życiu?!...“
Zadumał się jakby nad jej pytaniem niemem. A ramię wyciąga poniewoli w stronę kuźnicy. Aż, z głębi piersi chyba wydarte, załkanie wstrząsnęło nim nagle:
„Świecznika przed ołtarz nie dokończę kościołowi!“...
I widzieli stróże, a zbiry z ulicy, jak przy otwartem oknie wykusza pada oto na klęczki chłopisko to olbrzymie, jak wtula twarz i brodę w jej kolana, — jak szlocha całem ciałem u nóg pani Śmierci.


Ona to chyba podjęła go z klęczek i usadowiła przy stole, na swojem już teraz krześle: — sama gospodarzy w tej chwili. Oto dzban, już wysączony, za jej ręki dotknięciem napełnia się winem po wręby. A że mistrz zamilkł, przemówiła teraz ona.
„Byś się nie bał! — powiada, nalewając mu szklenicę. — Zuch! — zderza i rozdzwania puhary. — Z jakim żeś ty djabłem pakt zawarł za cenę własnego życia oddanego spiżom?... Choćbym ci przedłużyła dni twoje, wiem: strawisz je wszystkie w utrudzeniu samotnem — nad tem owo Drzewem Życia, za resztę własnego żywota. Pocoć to, człecze?... Pij! Zuch!... I odęło-ż się to serce na życie i ludzi, ku najsmutniejszej dla się doli, w czynieniu dzieł nad życia miarę i kres. Takeś się to do mnie wciąż palił, — wieczności opętańcze! Do mnie!“
Poklepie go po twarzy kostkami długiej ręki, a pod stołem aż zawierzga z radości, zatupoce chrzęstnemi stopami.
„Ha! ha! — do mnie! Choć pewnie wolałeś bardziej otyłe? Tylko że ja nawiedzałam cię często w samotności twojej, a te pulchniejsze, — panie ze świata, — rzadko kiedy zaglądały do ciebie. A tyś ich szukać nie raczył, — z wierności dla mnie. Ha! ha! — dla mnie! — (jęła znów wierzgać jurnie pod pod stołem). — Oto masz-że mnie wreszcie całą, — masz!... Prawda, jużeś się tam, na tapczanie, sam wprzódy dobierał do wdzięków wytęsknionej. Dam, ci, dam pieszczoty moje wszystkie, rycerzu ty mój tęskliwy!“
I w pochrzęstnych skokach, a zagrzechotaniu kości wszystkich, rzuca mu się na szyję, wtula na kolana i w piersi:
A, odrętwiałego grozą, chce widocznie upieścić oto, zagrzać ku sobie najłechotliwszym powabem swoim. Bo tą jedwabistą śliskością ciemienia, a potylicy głaszcze mu policzki; pod wargi mu podsuwa czaszkę swoją.
W trupiem tchnieniu tych kości, tuż u twarzy, odrazie samej na wspak, zdziałał się czar: z dna serca wyrwała się wspomnień zwidem — jakowaś głowina złoto-falista w rozkwieconego sadu promieniach, — zuchowate czoło radosności dziewczęcej, — zatulonych rzęs łzawa nagle rosistość, — rąk opalowych jabłonkowe u skroni zapachnienie, — żar, który wargami dziewczyny w policzki mu uderzał, jak nasłonecznionego okwiatu osypem, — i usta własne, wtulone w różę chyba,... gdy dwa nagle serca zabiły mu w piersiach!
Stara tymczasem, odgadując zazdrośnie te wspominki jego, powiada głucho:
„Przed wami to, minionych złud, minionych śnień bezpowrotne chwile, przed wami, miłośnice zazdrosne — zatańczy tu dziś ze mną kochanek mój!... Patrz, dokończony już dzban i tej ułudy ostatecznej, jaka jest w kielichu samotnych. Jeszcze kropel kilka... Pij! Zuch!... Może dopijesz się wreszcie tej prawdy człeczego istnienia, jaka jest w kroplach ostatnich: — nigdy już! — nie powtórzy się nic! — nawet sen o szczęściu już się nie przyśni!“...
Z chciwością opoja wysączył te krople nikłe z dna kielicha: wziewał piersią już tylko woń puchara — za ostatnie tchnienie życiowych wspomnień.
I trzasnął mu w tejże chwili puhar w dłoni; aż z okrwawionej wraz garści wytrząsać musiał kryształu szczerby. Tem ci większym zuchem zgłasza śmierci swą gotowość: — i na tę dumę stać winno człeka! Grabi palcami długą po pas brodę, wąsa podkręca, w bok się ujmuje:
„No, Kostusiu! podaj-że mi rączkę na ten taniec twój.“
Ona tymczasem przeciąga się w ramionach, jak ten siłacz ocknięty. A wytrzaskawszy z przegubów ociężałości wszystkie, spręży nagle gnaty, piętą skrzesze przed sobą ochotę, przytupnie kostkami stopy... I zaklaska w grzechotki rąk:

Rozhulałeś we mnie ducha:
hej! zatańczy dziś Kostucha!
Na śmiertelną pląsawicę
ksienię z kurwą razem chwycę,
zrównam pany i żebraki:
każdy skoczek mi jednaki,
żwawe wszystkie taneczniki:
opat, prior, kanoniki!...
Nie dbam o godności czyje:
raz się żyje!... raz się żyje!...

I śmierć w szale rozpustnicy rzuca się przed jego oczyma w dzikiego szału pląs. A chrzęści, grzechoce i zgrzyta wszystkiemi kośćmi skieletu.... Nagle pochwyci szklenicę ze stołu, przewęzi ją jednym zaciskiem — w klepsydrę wewnątrz sypką. I z tym roztruchanem w sprężonem ramieniu chwyta wreszcie mistrza w pół, — zakręci, zawiruje nim w koło, — świszcząc i przyśpiewując tą szczęką zębatą:

A kto do dna wypił dzban,
komu puhar w ręku trzasł,
patrz, jak pląsa pod mój tan:
raz się żyje!... tylko raz!...

Wypuszczony nagle z jej ramion, rozpędem śmigi potoczył się pod piec i osunął na ławę. Po chwili już się słania; poczerwieniała mu znów grdyka, spęczniały skronie. Lecz tym razem już nie trwoga, a dziwna gorzkość wykrzywiła mu wargi. Co widząc ona, doskoczy doń — z tem drapieżnem wyszczerzeniem szczęk, jak owo u tej pół-kobiety, pół-tygrysicy na żywym spiżu opodal. — „Moje ty kochanisko najwierniejsze!“...
I pocałowała go w te wargi gorzkie.
Głową w dół runął całem ciałem na ziemię. A powalony na wznak zasiepał rękoma, zatupotał jak koń. Chłopisko było mocne, bo oto głowę raz jeszcze podjął, na łokciu ją wsparł. I wystawił oblicze potwornej, sinej purpury: — za pocałunkiem onym już się snadź rozpękiwały pod skórą kruche żyły pijaka. „Ratujcie!“ — zabełkotał w nim, duszy już chyba samej na wspak, ślepy instynkt życia; jakby wzywał na ratunek blizkich jakowychś, których koło niego nigdy nie bywało. Poczekawszy tedy daremnie, opadł znów.
Okrutny, gardłowy stęk, jak w rzeźni, wypełnił izbę całą.
Z pod pieca wymknęły się nagle szczury i, przewijając się koło tego ciała, migały zaledwie futerkiem swem skrętnem i ogonem łysym. Najśmielszy z nich, wdrapawszy się na but, wystawił wreszcie ryj węszący. I aż nosek zmarszczył pod lubem tchnieniem rozkładu. A dziwi się czarnemi perełkami oczu, że palce mistrza, — i w tej jeszcze chwili! — lepią jakby w glinie kształty jakoweś; to znów podrywa się ręka, niby z młotem w garści: gdy ciało już gnić poczyna, utrudzą się jeszcze dusza tworzeniemszczurom na żer, pająkom na osnucie. A tworząc wciąż, boryka się z ciała ostateczną bezsiłą: raz po raz tężcowo przeginał mu się grzbiet. — Nagle głuche stuknięcie głową w tył: „Chryste, w ręce Twoje!...“ Miękko plusnęły dłonie o podłogę. Już cisza. Exitus.
Wówczas śmierć, — widzieli stróże i zbiry, — opuściła chyłkiem dom jego.



G
Gdyby dwa dzięcioły garbate rysują się w mroku krypty postaci dwóch mnichów zakapturzonych, kujących w wieko trumny. Z gwoźdźmi na podręczu, — w zębach, — świstliwie pogadują ze sobą bracia. Złe są mnichy w tej chwili. Za igrę, której się spodziewali, owo jakie rzemiosło grabarskie sprawować im kazano po nocy. I to dla kogo?!... Tyle bo o goliardach wiedzieli zakonniki, że klerki to najbardziej zuchwałe, wynoszące się nad stan duchowny, wierszami pyszne, nauką dufne i gardzące mnichami.

Puka któryś z nich młotem w trumnę, tuż nad głową goliarda, jakgdyby budził uśpionego snem wiecznym. I powiada:
„Spokorniałeś bracie?! Poczekasz w tej pokorności na Sąd Ostateczny!... ,A wtedy już wam nie pomoże, klerki, Aristotelesa logika. Ani Wenus z synem swoim, ani Zeus wasz z piorunami w dłoni, ani Platon, szaleniec, z żakami swymi!’... Tak pisze Hieronim święty“.
„Nie pomogą!“ — zamruczą mnichy, przerwawszy swe pacierze.
„Chocia oni wszyscy zjawią się wtedy, zmartwychwstali, by pospołu z najpotężniejszemi królami świata drżeć przed Sądu chwilą. ,Ty jedynie, — powiada święty, — będziesz się wtedy radował, człecze ubogi i prostaczy! Ty jedynie będziesz się wtedy śmiał i wołał: Oto Ukrzyżowany nasz,... który niegdyś w pieluszkach, krzykiem dziecka wypełniał stajenkę prostaczą! Oto Syn prostego rzemieślnika i kobiety, która z pracy rąk swoich żyła, — a dziś sędzia świata! — czarodziej! — szatanów pogromca!’... Tak pisze Hieronim.“
Wynurzony znienacka z za ciemnych kolumn krypty, stanął nad mnichami przeor z latarnią wzniesioną.
„Franciszkany!...“ — usłyszą nad sobą słowo głuche.
Odezwały się znów pomruki pacierza, uderzyły młoty w trumnę.
A przeor, załamując ręce przed sobą, oddalał się w kolumnowe mroki.
„Z jasnych promieni Twego ducha, Franciszku, owo co pozostało w sercach Twoich ,maluczkich’! — odwieczna tkliwość pieluszkowa i stajenkowa dla Bożego Syna. A pod nią głucha, mroczna pomstliwość prostaków... Oni to uzacnią świat, rozmnożą wiarę, rozszerzą serca człecze, lepsze życie zgotują i na ziemi: — Laici fructuosi sunt! — powtarza za Antonim Padewskim wszystko to prostactwo, dla się tkliwe, dla oświeconych pomstliwe. My to, klerki, kazimy serca, — bodaj i przeory, biskupy, papieże nawet! — my krzywdzimy świat, a poniżamy prostotliwe... Zaiste, głęboko wejrzeć musiał w serca maluczkich on człek, który na grobie swoim, w kościele Wormacyi te słowa wyryć sobie kazał:

Rychlej morze wypite, a demon pod gwiazdy
wywyższony będzie
Niźli oświecony przyjaźń prostaka posiędzie“.



Przysiadł przeor w głębi krypty, u grobowej ściany, by w świetle latarni wyciągnąć z zanadrza jakoweś karty, dobyte niedawno ze skrzyni. — „Znam! Znam!“ — powiadał dziś jeszcze niedbale o tych strzępach goliardowej ,Apokalipsy‘, błąkającej się w odpisach śród oświeconych. Śmierć, osłoniwszy powagą i te strzępy, każe mu teraz odczytywać niecierpliwie one wędrowania goliarda z Pitagorem po piekle i czyścu.
Czyta tedy na traf:
„... Za dymu siarkowego chmurą ujrzałem czarny korowód postaci mniszych wlokący się ponuro. I usłyszałem, jak okrzyknął się chórem siedmiokrotnym: „Panie!... Panie!... “ Zadrżałem na to wołanie straszliwe. I opuściły mnie czucia wszystkie, gdy się łamała pieczęć siódma...“
Wypadły przeorowi z rąk te karty.
Ile żeś ty człecze przemarnotrawił ducha w waganctwie! — Bo oto i w tem miejscu urywa się rzecz twoja... I nie wiadomo: one mnichy czarne, — nie dominikany-ż to czasem? za ogniami zapalonych przez się stosów? i siarkowym dymem onych piekieł, któremi zastraszą świat?... Ów zaś ich krzyk okrutny, który ciebie z nóg zwalił, — nie wzywanie-ż to było Boga mściciela, na dominikańskich stosów zapalanie po świecie?!... Możeś ty, bracie poeto, doznał w onej chwili widzenia wróżebnego? Może za oną siódmą pieczęcią tajemnicy ujrzałeś przeznaczenie wszystkich jasnych dążeń z ducha: — zwycięstwo ponurości w sercach człeczych i okrutną nad duchem przemoc prostactwa?!...
„A na zwiastowanie Ewangelii wiecznej długo przyjdzie czekać człowieczeństwu!“ — powracał uparcie do swych obliczeń niedawnych w celi.
I szeptała doń melancholia przypomnieniem tej dziwnej opowieści z jakowychś ksiąg kacerskich:
„Niecierpliwił się w niebie duch Święty przed innemi osobami Trójcy, kiedyż mu nareszcie zstąpić na ziemię, wedle pragnienia apostołów i obietnicy Chrystusa. Pokazał mu na to Zbawiciel ranę boku swego i znaki po koronie cierniowej. „Heu mihi! — westchnął Duch święty, — lecz wiem teraz, co mi czynić: zjawię im się w postaci takiej, której tknąć nie śmią.“ — Rozłożył mu na to Zbawiciel przed oczyma swe dłonie przebite...“
Czarne skrzydła melancholii wygarnęły się zmorą z kostnicowej ściany i objęły starca po raz wtóry.
Otaczał go tymczasem las kolumn niskich i te dołem ścielące się blaski od ołtarza, — gdyby błędne ścieżyny światła przez życia pomroki, aż po grobów niemą ścianę. Woń popiołów z szuflad stalli, kapturów mniszych warta nad zmarłym, białe karty brewiarza w czyichś dłoniach, odczytywanego pacierza pomruki i te kucia młotów w wieko trumny. Z nad ołtarza wychylają się ku niej, — pogrozą raczej niźli błogosławieństwem, — te przydługie palce bizanckiej Bogarodzicy.
Sądu Ostatecznego przedsienią zdawała się krypta klasztorna.
Joculatory tymczasem, z pokornego po grodach nawyku, nie śmieli wykraczać z przedsieni kościoła. Kilku z nich przekradło się jednak do organów, by tłumionemi akordy poddać towarzyszom pienia żałobne. W goliardową pieśń uderzyli igrce, a tak żarliwie, że rybałt, w śpiewaniu przodowny, wysunął się poniewoli na środek kościoła — z zamkniętemi nieomal oczyma i szyją wyciągniętą — jak ten ptak rozśpiewany.

Te Verbum incarnatum
clamant fide
s, spes, caritas!
......

Nad prochami poety, Ucieleśnionemu Słowu skarżyła się w pieśni — wiara, nadzieja i miłość.


Gdy organów tony wyciągnęły ich z kruchty na środek kościoła, zapomnieli wraz igrce o pokorze swej z przed chwili. I po odśpiewaniu modłów, tak się rozwałęsali po nawach wszystkich, takim gwarem wypełnili cisze zakonne, że przeor ocknąć się musiał z zadumy, w przypomnieniu obowiązków gospodarza:
„Który z braci, — obwoływał, — spowiadać ich tu zechce, niech się ku temu przysposobi pacierzem... W piekarni zasię posiłek dla tych ludzi narządzić... A sztuk mi żadnych, — hej tam, igrce! — ani opowiadania romansów przed mnichami po kątach nie wszczynać! Bo nie rozgrzeszę. A jeść nie dam“.
I wstąpił między te postaci pstrokate, obcałowywany wraz przez nich po dłoniach i rękawach. Nad goliarda końcem użalali się przed nim, oczywiście, od pierwszego słowa. Żaki winili w tem lekarza, który mu wczoraj w gospodzie krew puszczał, choć był to dzień świętego Floriana, niedobry na krwi puszczanie. „A lekarz wiedzieć o tem powinien... Nieuk!“
Wczoraj na rękach przez nich obnoszony „doctor miraculosus et admirabilis“ poniewierany był teraz bez miary w kłótliwych gawędach żaków. (Biada temu, kto stoi o żaków chwalbę i porywy!)
Przeor wiedział snadź o tem coś niecoś, bo z uśmiechem pobłażania przytakuje niedbale ich słowom. Wiedział ponoć, że dobry i zły porywają zarówno te dusze, — acz obaj nie na długo. — Wiedział, że niechby Judasz sam, ze swym postronkiem na szyi, z grobu wstał i siarczyście im przypochlebił, pójdą za nim i w piekło. Daremnie byś wtedy im przekładał: „Żaki, Judasz-że to: Pana Boga przedał!“ — „Niemoże-ż to być — odpowiedzą, — by człowiek o tak pięknej wymowie...“ — Z czasem, gdy doń ostygną, raczą przyznać niedbale: Pewnie tak było, jak powiadałeś. Ale przedał, czy nie przedał, to ich, żaków, teraz już nic nie obchodzi. Gdzie te czasy! gdzie te kalwarje! Życie naprzód pędzi. A żakom pilno w życiu.
Najtrudniejsza to na świecie sprawa i nielada pasterza rzecz pasać trzody takie. Niestatek szukania ważniejszy im zawsze będzie nad wszystko, co się statkiem zdobyć daje. Ów kur świtów wszystkich, — młodość, — ma jednak osobliwy zmysł przeczuć duchowych, acz pogrążony w niewiedzy i zamętach życia stadnego.
Więc mimo wszystko czuł przeor słabość do żaków. Oto raz po raz kładzie rękę na jedną z tych głów rozgadanych, jakgdyby rzec chciał: „Ucisz-że się w sobie, sięgnij w przeczuć twych milczenie!“ — A gdy nie przestawali się uskarżać nad stratą goliarda, przerwał im wreszcie:
„Nie przystoi młodości być płaczką nad grobami; osobliwie, że w każdej żałobie nawet waszej będzie zawsze więcej wnętrznego swaru, niźli łez. Zaś te utyski wasze, że właśnie temi dniami tylu z was skończyło z przyczyn wszelakich...? Nie baczą na to nigdy ludzie, acz przytrafia się to, że nie wedle ciał starości śmierć kosi, lecz wedle ducha, który już się postarzał. Może u Muz minęło właśnie jakoweś lat 30: przeżyło się jedno pokolenie z Ducha... Nie wam, przedsię, żaki, lecz dla was. Dla was! zrozum każdy. I korność przed tem miej. Zmarłe wprowadzają cię we wrota życia“.
Żak niejeden rozełzawił się w tej chwili, bo słyszało się to nieomal, jakgdyby przeor ofiarowywał i życie i serce swe stare — młodości ducha i nadziei nowej.
Że przeor „jest mądry!“ murem pewności stanęło natychmiast w sercach młodych. (Najmądrzejszy dla nich zawsze ten, kto ich rozrzewni i przypochlebi im zarazem). Więc już ani na krok nie odstępowali od niego. Gdziekolwiek przeor się ruszy, oni trzodą całą za nim, — jak to żaki!


Igrce tymczasem już się pokłócili ze sobą, w którą stronę nazajutrz wyruszyć, do jakiego miasta dążyć. Niejeden tak się przy swojem upierał, że innych, którzy z nim iść nie chcieli, do djabła odsyłał. Wywiązała się z tego zwykła sprzeczka: która sztuka Bogu i ludziom milsza, a która temi czasy całkiem już nie potrzebna. Że zaś zbrakło między nimi goliarda, który, choć z pustym mieszkiem, respekt wzbudzał śród towarzyszy, — więc oto zarobków grodzkich miarą oceniano teraz sztuk ważność. A nie tylko przodownik ubył im; lecz i ta ,królowa cygaństwa‘, a matka beztroski: — skoczka, pełna zawsze pogardy dla każdego grosza, którego nie przepito, nie przebawiono gdzieś na świecie. Gdy zaś gromadzie jakiej ubędzie onego respektu przed czemkolwiek, co się zyskiem nie wypłaca w życiu, gdy wystygnie i on zapał, który się żywi beztroską wszystkich, — wonczas samolubstwo przezorne wypełza z każdego serca. Tak się rozbijają gromady wszelkie, — osobliwie te, które skojarzył duch czasów.
Więc, wzdychając po goliardzie, użalał się każdy właściwie nad samym sobą. Spochmurniał nawet gadkarz, wyskarżając się ludziom, że nad sztukę gadkarską wolą dziś mieszczany grodzkich ucieszników urągliwe wyskoki przed cudzemi oknami; że od najpiękniejszych gadek ze świata ciekawsze im zawsze najbliższych sąsiadów sprawy i dole; że na nich to, na sąsiadów, gadki układać proszą, — a i szczodrymi być obiecują.
„Przyjdzie na te ciężkie czasy imać się tego rzemiosła; żonkę i bachory tu sprowadzić i osiąść w tem mieście jako magister sedentarius“.
„Niema to, jak sztuka opowiadania romansów! — powiadają inni. — Dość spojrzeć na dumne szaty panów żonglerów. Rychło patrzeć jak taki rumaka dostanie i samopas w świat ruszy, chełpliwie spoglądając na dobrych niegdyś kompanów Muzy pedestris“.
„Nie drażnić bestji!...“ — rozległ się w tej chwili głos niedźwiednika z przed kościoła.
Ten bo nawet progu kościelnego przekroczyć nie mógł, największy zawsze niewolnik sztuki swojej. Tymczasem oganiał swego zwierza, jak od much, od pustoty rybałtek. Goliarda pożałował było pacierzem, jako chrześcijanin, bo nie jako towarzysz: miał z nim porachunki zazdrości o skoczkę; a teraz i za śmierć jej winić go musiał. Tam oto, za fossę i wał klasztornej granicy rwało się przygnębienie jego. Wyprosiwszy wreszcie od mnichów łopatę i latarnię, ruszył wraz z niedźwiedziem, by pogrześć tę resztę, jaka z niej pozostała — dla nikogo już teraz.
A przedzierając się wraz ze zwierzem przez ciernie na wale, wspominał jej chwile ostatnie, na które nadbiegł jeszcze z towarzyszami. Goliard już nie żył było, a przecie głową tak się jeszcze rozpacznie do jej piersi tulił, że ona, nieprzytomna już całkiem, głaszcze go wciąż jeszcze po włosach i powiada cicho: — „Żeście mi dziecka nie dali, jeszcze mi wam i matkować...“
To było jej słowo ostatnie, — za kobiecego życia pieczęć na ustach.
Przedarł się wreszcie niedźwiednik przez te ciernie. W ponurych ciemnościach śród ruin, błyskiem latarni nagle objęte, leżało — żywym kamieniom, rzekniesz, na wyzwanie, — skoczki ciało nagie.
I w czarodziejskiem jakby okolu tego światła, na złem miejscu, za klasztoru granicą, święcić się począł tej nocy — żądz sabat wtóry. Wzgardzony za życia kochanek, pełza oto na klęczkach wokół tego ciała i całuje bez pamięci jej włosy, usta, kolana i stopy.
Aż niedźwiedź, niuchem poczuwszy trupa, począł trącać swego pana: „Spójrz, co czynisz!...“ A gdy w swej trosce nazbyt natarczywy się stał i kadłubem owo całym odpychać go począł, oba kułaki pana bić go jęły po łbie:
„Przez ciebie to, bestjo okrutna, od której ani na krok w życiu oddalić się nie mogłem! Przez ciebie, krwiopijco mój!... Jakże mi było o kobiece łaski zabiegać — z tobą, upiorze?!... Każdy był przede mną zalotnik ruchliwszy i rywal szczęśliwy! Dawnoby ona moją była, gdybym ja od cię wolny był!“
Niedźwiedź obity przyległ jak pies, pysk na łapach położył, nos w ziemię wbił. I u kopanej oto mogiły zdał się rozmyślać nad tem, że w onym dole, zasypane piargiem, w marmuru biel zastygnie z czasem nimfy ciało doskonałe.
Na cmentarzu żywych kamieni, śród gruzów i szczętów pogaństwa, wyrasta świeżej mogiły kopica. Za krzyż u wezgłowia stoi nad nią opodal owa postać w marmurze, z odbitą głową; a pobok ów cokół z przyrosłemi stopami wraz z tym napisem, żłobionym w głazie:
Aphroditae, divinae, sacrae...“


Śpieszy przeor przez środkową nawę, — żaki za nim, — i już ma zstąpić do krypty, gdy z pod ramienia wywinął mu się przed oczy wagant któryś.
„Mistrz kamieni żywych, — zaleca swe usługi.“
„Witaj, mistrzu!... Wiem, — za śmiercią ludzi drogich, lub cennych, następuje w ślad sztuka wasza. Ale nie u nas franciszkanów“.
Niezrażony tem, jął mu mistrz wykładać, jakby to on, u ściany kruchty bodaj, zdziałał goliardowi nagrobek. Wpodłuż by go postacią ułożył, niby na kamieniu przydrożnym wsparłby głowę jego, stopy zaś nie o lewka, jak u panów, lecz o księgę, na znak że człek oświecony spoczął tu na wieki. Za tarczę i miecz — gęśle i smyczekby mu dał, by ludzie rozumieli, że poeta tu leży. I choć nie w zbroję, lecz w płaszcz i kaptur klerka przyodzieje go, wszystko inne, — w każdym szczególe, — zdziała jak na grobowcu wędrownego rycerza. Tak mu zbodzie, shaczy stopy długie, taką mu osmętnicę da w pierś, ulgłą pod brzemieniem zadumy, tak mu osępi, skobuzi lico pod kapturem, na sumienia frasobliwość wielką.
Dziwi się przeor, ale potakuje.
„Widzę! — rzecze. — Jużeś to wszystko zdziałał ustami, już tu ręka mistrza nic ponoć nie doda... Nakazuję wciąż memu bratu Łukaszowi milczenie w mowie innej, nad pędzle i farby, aby tem wymowniejszą stała się przed Bogiem tamta jego mowa. Ty, baczę, nie otwierasz okna milczenia dla onej gołębicy, która w czas pracy najchętniej nas nawiedza... Bowiem nie ty, mistrzu, lecz Duch, żywemi czyni i kamienie... Obawiam się bardzo, zali dokonywane bywają zamierzenia twoje“.
Cmoknął mistrz przeora w łokieć, niby w podzięce za duchowne pouczenie, a właściwie po to, by mu przeor gadać nie przeszkadzał.
Gadał tedy dalej, wywodząc gorączkowo: jak to on zamierza, — jak uczyni, — co to z tego będzie... W racjach i kauzach bardzo wymownych tłómaczy, jaka to wogóle powinna być expresja żywych kamieni.
Dziwi się przeor bardzo, ale potakuje wciąż. Wreszcie przerywa mu:
„Czynienie w milczeniu jest powagą rzemieślników Bożych. Takimi byli budowce onego tumu w grodzie: — zawzięci w milczącem przykraiwaniu ciosu i kamieni, od grubych głazów na podwalinę, po najlotniejszą strzelistość wież. I, nie doczekawszy się nawet dokonania dzieła, obliczonego na trud pokoleń kilku, schodzili w grób, po dwakroć bezimienni, — bo za życia i po śmierci, — jako my franciszkany... Tedy i goliard nie będzie miał nagrobka w kościele moim: raz, że ty go wogóle nie zdziałasz, powtóre, że przeciwi się to regule naszej. Vale“.
„A marmuru tyle poniewiera się za wałem klasztoru!“ — sarkał mistrz.
Idzie przeor dalej, — żaki za nim, — gdy z ciemnej nawy występuje ku nim brat Łukasz, cały schowany w kapturze i sam jak ta zmora ciemności. Ujął przeor chorego za rękę i prowadzi między żaki, jakgdyby go z nimi zaprzyjaźnić chciał.
„Oto mój najcichszy, — powiada, — mój najbardziej milczący! I nieustannie w sobie pracujący, — w lęku wątpliwości ciągłych... Przydajcie mu, żaki, nieco własnej lekkomyślności, obudźcie w nim wasze młode władze radości i śmiechu, — beati ridentes!“
I objąwszy go wpół przed oczyma żaków, błaga ich nieomal:
„Zleczcie mi go chłopcy, bo starość moja bezradna jest przed Acedią duszy młodej. Jeśli cieniem samego siebie ma się wałęsać po klasztorze, raczej tańczyć mi go nauczcie. Bo tańczyć brat Łukasz (widziałem) nie umie wcale“.
Zapalił wraz żaków ten apel do ich władz dusznych, — już okrążają mnicha.
Lecz on nachylił się tymczasem przeorowi do ucha i szepce coś tajemniczego, wskazując po za się, — w ciemności, za ołtarzem.
„Zwidy to i zmory, bracie, — przerywa mu ojciec. — Z żądz zatajonych rodzą się one wszystkie“.
Opadły przeora żaki, w gwałtownem rozciekawieniu: co też się mnichowi zwiduje po ciemnościach?
„Powiada, że na fletni mu wciąż przygrywa w uszach, a podczas i wyskakuje przed niego, — pląsający na kopytkach swoich“.
Faunus! — odgadują żaki radośnie. — Pan!
„Ci!..“ — zgromić ich musiał przeor za takie uradowanie się w kościele.
„Że zwid, wiadomo, — tłómaczył za wszystkich żak najroztropniejszy. — Aleć i taki bodaj nawet, — nie z piekła on rodem. Bowiem święty Antoni wywiódł ich z ciemności pogaństwa; sami się o to doń zgłosili na pustyni egipskiej“.
Powtarzał żak akuratnie to, co dzień przed tem usłyszał było w gospodzie od goliarda. Ale po rozważeniu dodaje ku temu racje już własne:
„Za radosnością ciągnęło ich naturę zawsze. Aż ich dowiodła ta tęsknota do nowiny najradośniejszej, jaka kiedykolwiek była: — do betlejemskiej!“
Tu przeor zagarnął oburącz głowę żaka i wycałował policzki jego świeże.
„Dobrześ to rzekł, bracie żaczku! Sam brat Leon, najpogodniejszy przyjaciel Franciszka, nie powiedziałby lepiej“.
Mnich tymczasem szepce dalej przeorowi na ucho, — że na nic teraz i klasztorowi pacierze jego: że między trędowatych mu teraz iść, ich rany omywać, wszy z ich łachmanów wygarniać: — dobroczynność sprawować“.
Smętnie kiwa przeor głową na to:
„I taką bywa ostatnia ucieczka nierządnego smutku! A w misercordię dla się radeby zamienić wszystką serc szczodrobliwość — corda miserorum.“
Tu żak roztropny aż ręce w zdumieniu załamał:
„I franciszkanin taką rzecz powiada?! Tak miłość dla ludzi poniża?“
Przeor poklepał go tylko dłonią po czubie:
„Jakto mistrz i po śmierci nawet z ust żaków gada! Słowo w słowo słyszałem to już od niego. Jakbym z goliardem wciąż jeszcze rozmawiał tu, w waszej kompanii“.
Widząc jednak pewne zaniepokojenie sumienia w wejrzeniach młodzieży, dodać musi po chwili:
„Więdnie wszystko, co nie wyrasta z korzenia miłości. Przedsię, nie amor, nie misercordia, lecz caritas zwie się miłość nasza. Tu zaś (wskazał w dół, jakby na fundamenty klasztoru), tu, posiewem Franciszka, najgłębiej w łono ziemi sięgnął ów korzeń. Więc młodym płonkom z niego nie bluszczem czepiać się ziemi, lecz drzewem ku górze wyrastać!“


Zstępuje przeor do krypty, — żaki za nim, — i zatrzymawszy się nad trumną goliarda, uprzedza żaków zasapanie nagłe:
„Nie masz smutku w śmierci! Żywie goliard w was każdem swem słowem, — słyszałem przed chwilą“.
„Żywie!“ — przytakują smętnie.
„Wodzi was i teraz jeszcze. I tu owo przywiódł was wszakże, — już po skonie.“
„Przywiódł!“ — potwierdzają żałośnie.
Zasiadł przeor w stalli opodal i z pod oka przypatruje się tym żakom wędrownym, którzy wedle ducha wszakże chadzają po świecie.
„Nie smućcie się, chłopcy!“
I przypomniawszy sobie coś ze swych medytacyi dzisiejszych w celi, na skrzyni, — poczyna myśleć głośno przed żakami:
„Gdyby brat Łukasz nie zawiódł mnie było dzisiaj, za ostatni rozdział księgi naszej o błędnem rycerstwie dalibyśmy o błędności waganctwa wszelkiego zaświadczenie w prawdzie: jakto nie na kresach świata, nie na zamkach-niewidach zrojeń, lecz u progu nieomal, w pierwszej samotni za grodem znalazł Franciszek Graala! — na starcie smutków z oblicza ziemi, na odnowienie serc wszystkich.... I napisalibyśmy z bratem Łukaszem na sam koniec, jakto nam, franciszkanom, rozmnożył święty w klasztorach swoich on znaleziony zamek graalowego cudu!“
Tu, czarem jakby nagle odmłodzony, porwie się przeor z ławy. I okrzyknie w rozpromienieniu oczu:
„Cieszcie się żaki! — wy jesteście na Monsalwacie!... Tu mury same dyszą wiarą Abrahama, nadzieją proroków i miłością Zbawiciela naszego! Tu odnowicie w piersiach waszych tę nowinę najradośniejszą, jaka kiedykolwiek była: nowinę chrześcijan! A spragnione usta wędrowników przyłożycie do onej czary, która rozjaśni wam w duszach świat cały — do żywego serca Franciszka!“
I nad oną truną czarną z gęślą u wezgłowia wyciąga ku żakom ramiona.
Wy jesteście na Monsalwacie! A chociaż niedługo mi tu, wiem, pozostaniecie, choć was nie przyoblekę w habity nowicjatu, jednak terciarzami Zakonu Ducha czynię was błogosławieństwem mojem... Gdziekolwiek Ducha sprawą jaką podejmiecie młodego serca żarem — ku temu, aby się starły smutki z oblicza ziemi i odnowiły serca człecze, — tam graalową służbę pełnić będziecie!“

Tak żaki wędrowne, za pośmiertnym przewodem poety znaleźli Graala.


(K. CZ. III.)



Wracajcie do domów, — romans już skończony.
Ta jest powieść o duszach tułaczych i o ducha człeczego wiecznym nieukoju in figmentis rzeczy dalekich wam tu wiernie opowiedziana. Sobie i wam wiernie. A i w czwórton, jaki gęśle poddały: — w trubadurski, żonglerów, goliardowy i mniszy ton, by kamieniom wschodów człeczych nadać czasów życie i kolory.
Za żywe kamienie postawiłem wam — błędnych rycerzy, wędrownych igrców, klerków i żaków, oraz wędrowników wedle ducha.
Pomnę... jeszczem głową do szyb okiennych wonczas nie sięgał, gdy na podwórze zaszli raz waganty. Szalone „Bakche!“ brzmiało nieomal w hałasie moim na dom cały. I z oczyma dziecka u szyby, widziałem... Tak cudnie było, że opowiedzieć tego nie potrafię dziś wcale: zbrakło może w duszy tych najświeższych kolorów radosności pierwszych. Może kto z was widział ich również za młodu?.. Ten przypomni może wraz ze mną, że ani skoczki już między nimi nie było, ani gędźca, lub śpiewaka, ani żonglera, ku opowiadaniu romansów, ani poety z gęślą... Więc smęt mnie dziś ogarnia nad tem, że od czasu śmierci goliarda tak się owo rozbiła, rozproszyła familia cała. Ta już tylko uboga gromadka kuglców, z siłaczem i symfonistą włóczy się po świecie. — Daj im Boże zarabiać igrą na chleb powszedni!
My zaś towarzysze Muzy, — którzyśmy dawniej razem z tamtymi po świecie chadzali, a dziś, w odosobnieniu nieufnem, ślęczymy, każdy, po izbach ciasnych, by lucrare scribendo panem nostrum, — czem my lepsi dziś od tamtych poprzedników naszych? czem godniejsi przed ludźmi?... Goliard, mimo licznych grzechów, był przed ludźmi człekiem postokroć wolniejszym niźli my dzisiaj, skoro najbardziej respektowanym osobom w mieście odważył się powiedzieć na rynku, że są wobec Muz rudes et idiotae. Wprawdzie zastawili go sobą towarzysze, obronił rycerz. Za nami nie ujmie się napewno towarzysz żaden, nie wstąpi w szranki żaden rycerz błędny. To też i wolności ducha naszego nie takie dziś wolne, i szyje nie takie zuchwałe. A spragnione usta wędrowników do innej przykładamy dziś czary: niepokój piersi tułaczych koimy najskuteczniej u pierwszej strugi powodzenia... Bo czyż budzą się w nas one ducha troski a nieukoje wzywające wciąż do nowego szukania szukaniem? Hej! ledwie za żakowskich i waganckich lat, gdy nas wodził po świecie zwid rycerzy błędnych na księżycu! — zanim te mieszczan córy, a potem żonka i bachory, te baldachy i pierzyny ludzi osiadłych, nie nauczyły... respektowania respektowanych i pomiatania tem wszystkiem, co się w grze życia nie wygrywa kartą. — Daj Boże i w tym grodów smutku zarabiać Muzą na chleb i szacunek powszedni!
Wy zasię, Muzy Terpsychory panie dzisiejsze, nie pogniewajcie się za waszą przodownicę przed wiekami: za skoczkę pląsającą po rynku grodzkim. I, przez wzgląd bodaj na te brylanty dziś wasze, darujcie jej oną suknię z nędzy, tę jej rozpustę, nieopatrznie ladajaką, — w której i największe podonczas ladacznice zachowywały coś z dziecka, nimfy, i matki zarazem: owo niestępiałą wrażliwość kobiety! Onaż to czyniła nieraz i z takiej nawet — królowę cygaństwa, ślepą żórawicę ziemskiego piękna, na czele igrców sztuk wszystkich, po gościńcach swobody i beztroski!
A wy, żaki dzisiejsze, z paznokciami poobgryzanymi od pilnego czytywania ksiąg: — którzy wedle ducha przedewszystkiem szukacie, by najgórniejszym lotem zerwać się do życia... nunquam permanentes! Nie znajdę dla was w sercu lepszego życzenia nad ten żórawiany krzyk zapomnianego Arcypoety. Nie znajdę ponoć i bardziej płonego: osiądziecie rychło i wy — osiadłością wedle ciała i ducha.
Wam zaś, słuchacze miłościwi, za te grosze w czapkę na ławie składane, a bardziej za serc waszych czujność w zasłuchaniu, — to jedno powiem na ostatek:
Omylił się przeor we wróżbnych obliczeniach swoich. Pokolenie Chrystusa i apostołów, jako siewne, liczone być nie powinno: ziarno dojrzewało w następnych, osobliwie od czasu nawrócenia Pawła. Tedy do wróżbnego roku 1890-tego jeszcze jedno pokolenie z ducha: czyli lat 30, dodaćby wonczas należało. Dziś zasię uczynić w tem i drugą poprawkę niewielką, licząc od onego czasu, gdy Papież Grzegorz dobył nas z omylności Cezarowego kalendarza... Zatem: — Ducha królestwo na ziemi: rządy najwolniejszych i najbardziej oświeconych nad wolnymi i oświeconymi, oraz czerpanie z najczystszych źródeł poznania — nastaną... ...Obliczcie sami, lub, co łatwiej: spytajcie błędnych rycerzy czasów naszych.
Gotyckiego tumu strzelistość podniebna, rzuciła, — gdyby cień przez wieki, — tajń dziwnego proroctwa na głowy naszego właśnie pokolenia. I na wspak tym, którzy i dziś brzuchem do ziemi przylgli, nawet u kościoła samego wrót, wywiodła, z kościoła jakby bram, żywe spiże rycerzy błędnych — wiarą w starcie smutków z oblicza ziemi, w odnowienie serc człeczych!
A jeśli i was omylą obliczenia wróżbne, a zawiodą znów rycerzy obietnice, — niechże ten ich duch, odradzający się na ziemi wciąż, uzacni nam dążeniem wszelakie dole ludzi osiadłych!... Może to lepiej nawet będzie, jeśli nie doczekamy się ziszczenia Królestwa Ducha, gdy wzamian pozostanie nam dążenie? Niełacno odnawiają się serca z nawyknień czucia, myślenia i posiadania. Więc lepiej to może będzie, jeśli nowe niebo czasów przyszłych zajaśnieje nad głowami dzieci naszych? gdy stare niebo i ziemia stara — miną wraz z nami.

Kraków 1913/14.
Warszawa 1917.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Wacław Berent.