Żywot i myśli Zygmunta Podfilipskiego/XIII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Weyssenhoff
Tytuł Żywot i myśli Zygmunta Podfilipskiego
Rozdział XIII. Biesiada
Wydawca Wydawnictwo Polskie <R. Wegner>
Data wyd. 1932
Druk Concordia Sp. Akc.
Miejsce wyd. Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
XIII.
BIESIADA.

Sala była oświetlona rzęsiście, stoły ustawione w podkowę. Roiły się fraki, dobrze i źle skrojone, białe krawaty poprawne i dziwaczne, czupryny modnie wystrzyżone i fantastyczne. Uderzała każdego, kto wchodził, wielka liczba okularów. Były starożytne okulary, spoczywające na wielkich szarych twarzach, były i złote pince-nez pretensjonalne i przenikliwe, silne szkiełka z niewidzialną oprawą i wyzywające monokle. Wierzchni ten pozór zacierał się po wejściu w tłum i przypatrzeniu się twarzom; każda z nich miała swe piętno odrębne, zwykle nerwowe, rzadko pospolite. Nie było dwóch równych Ajaksów w tem zebraniu; przechadzały się same Agamemnony, Nestory, Achillesy, — jedni do bogów podobni, drudzy bardziej do ludzi.
Około poważnych wiekiem lub zasługą skupiały się stojące grupy. Nie wszyscy znali się pomiędzy sobą; przedstawiali się często jedni drugim. Po sali krążyły też postacie luźne i nieznane nikomu, przysłuchując się od czasu do czasu rozmowom.
Wpadł mi w oko jeden pan o ciężkim chodzie, ubrany w czarny sukienny surdut i biały krawat. Chodził, pochylając barczystą postawę, jedną ręką trzymał się za długą, wąską brodę, puszczoną tylko od podbródka; wygolone policzki miał kościste, oczy głęboko osadzone, czarne i świdrujące. Musiał tu przybyć z Mińska albo z Szawel; wiało nawet od niego dalszym wschodem.
Uczta jubileuszowa naznaczona była na godzinę dziewiątą, ale dochodziła już dziesiąta, a jubilat jeszcze się nie zjawił. Pewien szmer u wejścia zwrócił moją uwagę. Nie, to nie jubilat, to pan Zygmunt Podfilipski. Wszedł bez pretensji, prostując tylko okazałą postać — i rozjaśniło się jeszcze bardziej w sali od jego świeżego gorsu i zadowolonego uśmiechu. Widać było, że czuł się najlepiej ubranym z całego towarzystwa; odbijał od niego czarnym połyskiem sukna, świetnością bielizny i jedwabiem włosów. Zawsze był pięknym mężczyzną i typ swój wystudjował dobrze co do ubrania i postawy. Wywarł na niektórych wrażenie; kilku nowożytniejszych podeszło do niego z serdecznemi uściskami dłoni i z pytaniami, co się dzieje w Paryżu. Chociaż pan Zygmunt i nie wracał z Paryża, pytano go zwykle, co tam słychać nad Sekwaną.
Gdy mnie spostrzegł, zaproponował mi sąsiedztwo przy kolacji, upatrzywszy sobie wygodny kąt sali przy załamaniu zewnętrznem stołów, skąd widać było i słychać dobrze. Zaprosił też do tego kąta paru przyjaciół, należących lewą ręką do literatury, prawą zaś do europejskiej haute bohème.
W pięć minut później szmer urósł i ucichł nagle. Przeze drzwi szeroko otwarte, śród szpaleru pochylonych głów i wyciągniętych dłoni, wchodził biedny jubilat, blady, jak chusta, ściskany, ściskający, chory ze wzruszenia, oparty na dwóch omszałych karjatydach naszego piśmiennictwa.
Zaczem wszyscy siedli, i my zajęliśmy umówione miejsca. Naprzeciwko nas, po chwili wahania, zasiadł ów chudy, barczysty Litwin i, przeżegnawszy się, zaatakował poważnie przekąski. Wyglądał dziwacznie w źle zrobionym, starożytnym surducie, wobec wytwornej postaci pana Zygmunta i prawie równie strojnych, choć nieco pospoliciej wymuskanych, dwóch „nowożytnych“ najlepszego gatunku. Ten kąt sali był jakby oprawiony w ateński portyk: opodal szemrał lud rozliczny, a u samego progu siedział barbarzyniec i pasł się.
Mimo że zebranie było bardzo różnorodne, że ludzie, siedzący obok siebie, często się nie znali, powstał odrazu gwar elektryczny, przejmujący wszystkich wesołym, intelektualnym prądem. Prawie całe to grono ludzi składało się z pracujących mózgiem i nerwami. Oczekiwanie mów i toastów podniecało też ciekawość.
Jeszcze nie skończono pierwszej potrawy, gdy brzęk noża o szkło i lekkie sykanie oznajmiło pierwszą mowę. Był to głos najbliższego przyjaciela i współzawodnika jubilata.
Mówca, który sam pisał powieści, dotknął zlekka kilku pełnych wdzięku prób powieściowych jubilata, z czasów, gdy obaj — on, nieco starszy, mówca zaś młodszy — rozpoczynali trudny i niewdzięczny zawód powieściopisarski na łamach niezapomnianej pamięci dziennika X. Poruszył potem kwestję zasad krytyki literackiej, której jubilat oddał znakomite usługi. Położył następnie nacisk na wybitny jego talent dramatyczny, uwieńczony tylu szczeremi oklaskami publiczności i tylu konkursowemi wieńcami. Dał wreszcie do zrozumienia, że pozorne braki i nieme struny tej lutni istnieją nie z winy autora, lecz z konieczności, której wszyscy podlegamy. I po kilku ciepłych słowach koleżeńskich, oddając dary i pierścień, zakończył ku ogólnemu zadowoleniu.
— Czy uważacie — odezwał się do nas Podfilipski — że nasza literatura ma pewną klasyczność form i tradycji. Nie znam upartszych klasyków, jak warszawscy literaci.
— Pozwoli hrabia zwrócić sobie uwagę — wmieszał się do rozmowy jeden z nowożytnych, piszący sprawozdania przygodne ze sztuki, — że sam obrządek, w którym uczestniczymy, jest hieratyczny, odwieczny. Styl stosuje się do okoliczności. W dziedzinach nowych, jak w nowo narodzonej u nas sztuce, bywamy i my nowsi.
— Ale, gdzie tam! — rzekł drugi nowożytny, który zaprzestał pisać, twierdząc, że nie warto — albo trzymamy się najstarożytniejszych wzorów, albo francuskiej mody z ubiegłego sezonu. Dzielimy się na Egipcjan i pseudo-paryżan.
Pan Zygmunt uśmiechnął się, rzucając w stronę ostatniego interlokutora wzrokiem porozumienia. Była to najwyższa z jego strony pochwała, której rzadko udzielał.
Tymczasem powstał drugi mówca, z powołania dramaturg.
Nie wdając się w ocenę dramatów jubilata, dotknął zlekka zasłużonych jego powodzeń scenicznych, poruszył kwestję zasług jego na polu krytyki, położył nacisk na świeżość, barwność i niepospolitość pomysłów powieściowych, — i wyraził nadzieję, że jubilat nie poskąpi nam nadal tych prawdziwych rozkoszy estetycznych, które talent jego wysnuwa tak łatwo w formie powieści społecznej i noweli — naturalnie o tyle, o ile warunki, wspomniane przez poprzedniego mówcę, pozwolą mu rozwinąć lotne skrzydła niepodległej wyobraźni. Zakończył ciepłem uznaniem koleżeńskich zalet i rozrzewnił całe zgromadzenie.
— A co? — szepnął Podfilipski — ten mu znów zastosował tę samą receptę, tylko inną w niej podkreślił ingredjencję.
Zanim zdążyłem odpowiedzieć, powstał trzeci mówca. Nie potrzebował dzwonić w szklankę. Skoro tylko ruszył się z miejsca, wszyscy skupili uwagę. Był to jeden z najwytrawniejszych krytyków.
Zaczął mówić cicho i skromnie, szukając słów. Dopiero po chwili ożywił się, niby improwizując. Ton jego mowy różnił się zupełnie od poprzednich. Mówił o tętnach życia, których autor umiał słuchać już to bezpośrednio, już to za pośrednictwem akumulatorów, gromadzących w sobie wszelkie ogólne smaki i niesmaku wstręty i pragnienia, — owych akumulatorów, gryzących często dymem, ale ożywczych iskrą, jaskrawych światłem.
— Umiał słuchać, dlatego może teraz rozkazywać. Nie przeto, abym radził kochanemu jubilatowi dzielne pióro poświęcić krytyce — nie pozwalam sobie dawać mu żadnych rad — mniemam tylko, że talenty twórcze, samoistne, jak jego niezaprzeczony talent, dają twórcy szczytniejszą rozkosz, niż nam, ptakom małego lotu, zdolnym tylko odczuwać arcydzieła cudze. I teraz, gdyś nam tak wyrósł, że z ucznia stałeś się wzorem, przypomnij, żeśmy cię zawsze, nawet karcąc, kochali; że, zanim stałeś się sam kochanym, już był nam drogi twój talent, i obchodziły nas serdecznie twe dzielne kroki ku sławie, którą dzisiaj posiadłeś. Ta, co cię wypielęgnowała — krytyka — skłania dziś przed tobą głowę.
Poważnie pochylił głowę siwą, i ta cicha owacja wywarła ogromne wrażenie. Jubilat zerwał się z miejsca, aby uściskać mówcę, gwar uznania przeszedł w hałas. Już też podawano trzecie zkolei wino.
Podfilipski potakiwał głową, ale w oczach igrało mu przekorne światełko:
— Dobrze mówi ten wasz filar — krytyka jest bardzo potrzebna, tylko chodzi o stanowisko krytyczne. Co tu długo gadać! — istnieją tylko dwa rodzaje krytyki: do filozofji — ścisła, niemiecka, a do literatury — smaczna, francuska. Jaka tam jest krytyka tego pana, o tem nie mówię, bo go prawie nigdy nie czytałem — ale jakiego rodzaju użyć u nas? to pytanie, bo do naszych swojskich płodów nie można prawie zastosować naprzykład krytyki francuskiej, która się już tylko spiera o odcienie, o jakąś szorstkość, pozostałą na artystycznym odlewie, a nie o metal, model i takie pierwotności.
— Brawo, Zygmuncie! — odezwał się modernista, który przestał pisać — gdybyś machnął kiedy jaką krytykę, czytałbym cię z pietyzmem.
— Mój kochany — rzekł Podfilipski, kiwając głową — ja takich krytyk piszę sobie dużo tu — (wskazał na czoło) — tylko nie o byle czem, więc też i nie o naszych swojskich powieściach i dramatach. Gdy przypadkiem wezmę do rąk jaką polską powieść, pytam się: gdzie ja jestem? dlaczego nic a nic autorowi nie wierzę? dlaczego nic mnie nie pociąga do osób, ani do myśli? Odpowiadam sobie na to tak: Najprzód ci panowie i panie (o, pań jest dużo!) nie obserwują osób z wyższych sfer towarzyskich, jeżeli zaś to czynią — tworzą dziwolągi. Ale nie biorą nawet pod obserwację typów z szerszego świata, nie przejmują się żadną ideą ogólniejszą. Zawsze to samo: scenki obyczajowe u chłopów, mieszczan i drobnej szlachty — rzeczy tak lokalne, tak niezajmujące poza granicami jednej prowincji, a czasem parafji, że aż mdło się robi. Tych produktów ani przełknąć, ani wywieźć zagranicę. Przecie nikt naprawdę zagranicą nas nie czyta.
Zacząłem nieśmiało bronić naszej literatury. Może nie każdy rodzaj podobać się każdemu, ale każdy będzie dobry, gdy go silny talent poprze...
Mówił znowu ktoś na cześć jubilata:
— ...W tej powieści i w tym dramacie okazał się prawdziwym artystą. Pod wpływem silnego wrażenia zadumał się nad sensem życia, którem żył, powietrza, którem oddychał, ludzi, których znał — i, samoistnie zauważywszy proste i znaczące słowa, obrazy, sceny, — dał nam je od siebie, nie od kogo, bez zabarwień cudzych, bez francuskich sosów, bez mgieł skandynawskich. Stworzył dzieło trwałe, bo z nas i z siebie samego wysnute...
— Kto to mówi? — zapytał Podfilipski.
— To jeden młody profesor literatury na uniwersytecie w Bonn, Polak — odpowiedziano mu.
Pan Zygmunt zamyślił się. Słowa młodego mówcy, które przypadkiem wpadły jakby argument w naszą rozmowę, zastanowiły go. Jego giętki umysł lubił czasem sam ze sobą dysputować w milczeniu.
Posłyszeliśmy teraz mowę nieurzędową, którą sąsiad pana Zygmunta z lewej strony wygłosił specjalnie dla naszego kąta.
Umiał on znakomicie naśladować typy i opowiadać. Ruchliwą twarz, starannie uczesaną brodę i włosy ułożył w jednej chwili do niepoznania. Roztargał się, zasępił uroczyście i, czyniąc niby ruch powstania z krzesła, ujął kieliszek, wlepił wzrok w żółty płyn i półgłosem tak prawił dla nas:
— Po tylu i takich, że tak powiem, fenomenalnych głosach mych starszych... kolegów (tu kiwnął się komicznie na krześle) słaby mój organ nie dorówna wielkim trąbom sławy, brzmiącym w tym przybytku na cześć równie głośnego instrumentu jubilata, ani się moje ziarenko miry przyczyni do wielkich kadzielnic wonności (tu kichnął). Słuchając śpiewu kapłanów, olśniony triumfalnością owacji, stoję w przedsionku i jako celnik, bijąc się w piersi, mówię: Boże, bądź miłościw...
Mówił cicho, monotonnie, z małemi wybuchami głosu.
— Brawo! — zaśmiał się Podfilipski — dalej, dalej — słuchamy cię ze współczuciem.
Tamten, rozweselony powodzeniem i winem, które popijał często, mówił w dalszym ciągu:
— Nie jako dramaturg — Panie, nie jestem godzien! — nie jako powieściopisarz — Panie, zmiłuj się nad nami! — nie jako krytyk — już grzeszyć przestałem, ale jako człowiek, siedzący w drugim rzędzie krzeseł teatralnych, na uboczu prawem, jako czytelnik cierpiący i małej wiary, śmiem drobną moją fletnię wmieszać w waszą orkiestrę. Niby brzęk osy w chórze mamutów, opiewających zasługi ichtyosaura. A ichtyosaurem ty jesteś, czcigodny jubilacie, pośredni między największą z ryb pływających po wodach literackich i najznakomitszy z pomiędzy ssących tematy swe z przedpotopowych pierwowzorów!
— Jesteś zupełnie natchniony — wtrącił Podfilipski.
— At, mówi pan i tyle tylko, że mówi...
Spojrzeliśmy wszyscy na miejsce, z którego głos pochodził. Siedział tam ów kościsty Litwin, zwijając ciągle brodę w ręku, zaczerwieniony nieco na wypukłych policzkach.
Mówca wstał z komiczną powagą i rzekł:
— Pozwoli pan, że mu się przedstawię. Jestem Delicki.
Litwin oparł obie pięści na stole i uniósł się trochę z siedzenia:
— Kołczanowicz.
— Daruje pan — rzekł Dełicki — nie liczyłem na szersze audytorjum. Improwizowałem dla przyjaciół.
— Jaż nie przeszkadzam. Przyszedłem tu, żeby słuchać, i posłyszawszy, odezwałem się.
Ale komiczna oracja została przerwana i wesołość ateńskiego kąta na chwilę przygasła.
Tymczasem gwar rósł ciągle. Nie pilnowano już miejsc, zaczęto krążyć po sali, napełnionej dymem tytoniu. Potworzyły się zbite kupki ludzi: poczęto mówić coraz głośniej i szczerzej. Nasza grupa nie rozeszła się i zapomnieliśmy o Kołczanowiczu.
Pan Zygmunt opowiadał teraz o ciekawych zebraniach w pewnym literackim salonie w Paryżu. Wyliczył kilkanaście nazwisk dekadentów i neochrześcijan i piosenkarzy z Montmartres.
— Jakie to wszystko żywe, oryginalne, współczesne! Jaki humor i łatwa orjentacja w najnowszych objawach życia, w ostatnich potrzebach duchowych! To mi zebranie literatów, gdzie ciągle słyszysz rzeczy niespodziewane, masz wytworność, dowcip, zupełny brak przesądów i szkolnych tradycyj. Pamiętasz te nasze wieczory, Delicki?
— Jakżebym o nich miał zapomnieć! Tam się żyło. U nas zaś co innego. Niema wprawdzie ani talentu, ani dowcipu, ani nowożytności — ale jest szkoła. Dość spojrzeć na to zwarte grono, między które zamieszani jesteśmy, jako wolni słuchacze. Tak są wyszkoleni, że, nim który zacznie mówić, już drudzy wiedzą zgóry, co powie, i przygotowani są na odpowiedź. Jest do użytku literatów kilkanaście karabinów i parę grubych dział — i są tarcze, do których się strzela. Skoro trafisz w serce — co nie trudno — wyskakuje z tarczy jakaś formułka lub zasada, jak pajac w strzelnicy i zaczyna bębnić. To jest bardzo dowcipnie urządzone. Ja, którym się tego wszystkiego, co oni mówią i piszą, dawno już nauczył, podyktowałbym przed kolacją wszystkie mowy i byłyby takie, jak je tutaj słyszymy. O — ten naprzykład, co tam siedzi i ma jeszcze mowę na sercu, jeszcze jej z siebie nie wydał, — strzeli zaraz z najgrubszego działa, powie coś o wspólności naszych ideałów i mrugnie na nas, czem sobie zyska ogólne uznanie, to samo, które zyskuje od pięćdziesięciu lat za te same frazesy. Patrzcie — zaczyna mu się pocić łysina. Zaraz wyskoczy z niej Minerwa.
— Powiedz pan sam co nowego, kiedy już tak wszyscy nie mogą — mruknął Kołczanowicz.
— Zdaje mi się, że mówię rzeczy względnie nowe.
— Da stare, panie, jak świat stare. Pan jesteś niezadowolony.
Delicki odpowiedział sucho:
— Rzeczywiście, że nie zupełnie zadowolony.
Nie mogąc się odwrócić tyłem do Kołczanowicza, bo siedział naprzeciwko, odwrócił się do niego bokiem, mówiąc odtąd wyłącznie do Podfilipskiego.
A pan Zygmunt zebrał teraz rozmowę w garść i prawił:
— Ja wam powiem, moi drodzy — trzeba trochę pobłażliwości dla naszej literatury i literatów. Jak pod każdym względem, tak i tutaj, nie jesteśmy na wysokości Europy.
Rzucił jasnem okiem po sali.
— Oprócz nas tu kilku, przypadkiem razem siedzących, weźmy naprzykład tę salę, w której są prawie wszyscy, którzy piszą u nas. Nie wątpię o zdolności i rozumie niektórych, ale wszyscy pracują piórem — tak się to u nas nazywa. Gdzie jest choć jeden, który bawi się pisaniem. Nie mówię o dyletantach, ale o autorach niezależnych, żyjących szeroko i patrzących na szeroki świat. Ci wszyscy panowie, patrząc ciągle w podwórza swoich domów, nie mają poprostu o czem pisać. A muszą pisać, bo to ich zawód, ich chleb i pozycja towarzyska. Więc odrabiają zużyte i łatwe tematy, piszą szaro, nie sprawiają żadnej prawie niespodzianki czytelnikowi. A i czytelnik przez to samo, lub też z innych powodów, tak się wyrobił, że nie lubi oryginalności stylu ani pomysłu, boi się nowatorstwa, woli czytać do poduszki, niż rozbudzić się czytaniem. Jest więc błędne koło; lichy czytelnik wytwarza lichego autora i naodwrót.
— Wielką masz rację — rzekł Delicki — trzebaby rozmnożyć czytelników, dla których warto pisać.
— Trudno także pisać po polsku, bo od stu lat mówimy w salonach po francusku. Polski język salonowy nie istnieje prawie. A tylko językiem klas wyższych, zabarwionym jeszcze jakąś indywidualnością stylową, można pisać powieść albo haute comédie. A jak mi dadzą powieść, napisaną przez feljetonistę, czasem przez reportera — i mam w niej wszystkie niezgrabstwa językowe i stylowe, wszystkie naiwności obserwacji, wszystkie zardzewiałe sprężyny — dziękuję zato.
Podziwiałem często estetyczne poglądy pana Zygmunta. Chociaż literatura była dla niego tylko zabawą i wypoczynkiem, miał o niej nadzwyczaj wyrobione pojęcia. Nie wymieniał zwykle przykładów i nie dowodził poglądów swych na pojedyńczych dziełach lub autorach; rzucał raczej szerokie światła. Trudnoby mi zatem było wytłumaczyć w tem wspomnieniu, co myślał Podfilipski o całym szeregu polskich powieści, które nie zdają mi się podpadać pod tę ocenę. Ale same teorje były wymowne, powabne przez swą objętość — i jakieś inne od wszystkich. Po wysłuchaniu nie zawsze nabierałeś przekonania do samej teorji, ale dużo admiracji dla mówcy. Są takie teorje na świecie. Mówisz czasem na podstawie kalendarza humorystycznego, któregoś w całości nie przeczytał, a myślisz wogóle o cywilizacji. I teorja nabiera odrazu niezaprzeczonej wyższości i powagi. Podfilipski celował w tej sztuce uogólnień i przy każdej okazji, z którejby pospolity umysł nie skorzystał, on umiał szerzyć światło. Miał posłannictwo, nie zapominał o niem.
Pan Zygmunt, głosząc nam tego dnia smutne prawdy przy biesiadzie, pozostawał ateńczykiem; mówił poważnie i lekko zarazem, jakby te nauki nie kosztowały wysiłku myśli, jakby tylko były mądrym uśmiechem.
Mistrzowi chciał sprostać uczeń, Delicki. Ale mniej wytrawny, podniecony winem, nie uchwycił tonu Podfilipskiego; prawił dziwacznie i szyderczo:
— Pisarzu, pisarzu! o wiele się troszczysz, a jednego ci trzeba: kultury. Zaprawdę powiadam wam, że łatwiej jest wielbłądowi napisać powieść dla bliźnich swoich, niż jednemu z was wejść do królestwa helikońskiego. Tak mówi nie Chrystus, ani Zaratustra, jeno robaczek świętojański pragnie rozświecić trochę ciemności egipskie.
— Da, przestań pan nakoniec! — odezwał się Kołczanowicz ponuro. — Co tu mieszać Pismo święte do bredni!
Delicki skrzywił się nerwowo i zaczął:
— Bardzo pana proszę...
gdy powstał ów mówca, który miał jeszcze, według słusznych przewidywań Delickiego, mowę na sercu.
Był stary, łysy, twarz miał ascetyczną i pogodną. Tylko oczy żyły w tej postaci. Mówił znowu o zasługach jubilata, ale z innego tonu: winszował mu dwudziestopięciolecia nieposzlakowanej służby. Nie dawał mu za nią medalów, ani odznaczeń, bo za spełniony obowiązek ogólny nie nagradza się. Ale zwrócił uwagę na to, że obowiązek w naszych czasach nie jest tak wyraźnie wytknięty, ani łatwy zawsze do wykonania. Trzeba na to serca i sumienia. Te odnajdywał czyste i wzorowe w jubilacie. Zakończył w te słowa:
...a że wszyscy kochamy to samo, kochajmy się!
Głos staruszka był trochę drżący, ale sympatyczny i serdecznie nastrojony.
Wszyscy podnieśli szklanki, przesyłając znaki głową i ręką do mówcy, do jubilata i między sobą.
Delicki nie wstał, jak inni, z miejsca. Mrużył oczy i przygotowywał inną przemowę.
Nerwowo ująwszy kieliszek z winem, zwrócił się, siedząc, do Podfilipskiego:
— Przerwijmy nareszcie ten różaniec drewnianych formułek. Wzywam tych, którzy się nie boją myśleć, aby podnieśli ze mną szklanki na cześć kultury. A że nie miejsce może w tem zebraniu, mówię do kilku zaledwie głów. W literaturze i w życiu jesteśmy senną gromadą dobrowolnych skazańców na pospolitość; grzebiemy w przebrzmiałych hasłach, w niedołężnej tradycji, szukając jeszcze jakiejś zapomnianej blaszki, jeszcze jakiejś umarłej perły w tym śmietniku. Precz z tym śmietnikiem, z tą ojcowizną głupstwa i upadku! Zamiast tradycyjnego braterstwa w ślepocie, wnoszę toast...
Tu przerwał, bo naprzeciwko niego, oddzielona tylko przez stół, powstawała postać groźna. Barczysty Litwin wyrastał wolno z krzesła, opierając obie dłonie na stole, trząsł brodą, a straszne oczy wpijał w mówcę. Jak stary cap, wspinający się na pochyłość, rósł coraz wyżej; zdawało się, że wlezie na stół, który trząsł się od nacisku jego potężnych pięści. Aż pochylił czoło, niby do uderzenia rogami i, odrywając wymownie prawą łapę od stołu, zawołał:
— Milcz asan; a to jak zacznę kuć w mor...
Zdumieliśmy się.
Delicki ścisnął nóż, leżący na stole, i pobladł.
Wtem ktoś przyskoczył do Kołczanowicza:
— Panie Benedykcie! zmiłuj się, miejże wzgląd na uroczystość dnia i miejsca!
— A w imię Ojca i Syna i Ducha świętego! — przeżegnał się Kołczanowicz i, obróciwszy z miejsca, gwałtownym, ciężkim krokiem podążył ku wyjściu, wymachując rękami.
Zajścia tego nie zauważono powszechnie; gwar je zagłuszył. Tylko my, najbliżej siedzący, zapadliśmy w takie milczenie, z którego niewiadomo, kędy uciec. Wybawił nas Podfilipski, rzucając nawpół poważnie, nawpół żartem zdanie:
— Oto jest dyskusja...
A zwróciwszy się do Delickiego, któremu twarz drgała nieodgadnionemi poruszeniami, wziął go za łokieć, mówiąc:
— Urządzimy to.
W kwadrans potem pan Zygmunt opuścił nas. Pierwej już wyniósł się Delicki, ale czekał na Podfilipskiego w przedpokoju.
Ja wmieszałem się do innych rozmów.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Weyssenhoff.