Żywot i myśli Zygmunta Podfilipskiego/XII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Weyssenhoff
Tytuł Żywot i myśli Zygmunta Podfilipskiego
Rozdział XII. Wędrówka po światach
Wydawca Wydawnictwo Polskie <R. Wegner>
Data wyd. 1932
Druk Concordia Sp. Akc.
Miejsce wyd. Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
XII.
WĘDRÓWKA PO ŚWIATACH.

Tymczasem życie warszawskie płynęło, szumiąc i pieniąc się, to jest: gdy szumieli jedni, pienili się drudzy, gdy zaś drudzy szumieli, pienili się pierwsi.
Po wyścigach zabawy wielkoświatowe ustały w mieście, a przeniosły się gdzieindziej, do lasów i na pola, — nadszedł bowiem czas polowań. Pozostała jednak w Warszawie znaczna ilość osób niepolujących, a między temi wiele żon, opuszczonych przez mężów myśliwych, w sposób klasyczny, o którym mówi Horacy:

Manet sub Jove frigido
Venator tenerae coniugis immemor...

W mieście epoka umizgów i obiadów.
Pan Zygmunt, który podówczas miał lat czterdzieści i parę, skłaniał się już bardziej do rozkoszy stołu. Lubił i umiał jeść. Zapraszano go też chętnie, bo był wzorowym towarzyszem biesiady. Czy kto dawał obiad dla wielkiej jakiej figury i potrzebował zapełnić dwunaste krzesło, czy kto pragnął mieć un causeur w składzie gości, nie zapowiadającym wielkiego ożywienia, czy kto poprostu chciał u siebie zebrać na obiedzie wesołe kółko, prosił Podfilipskiego. Nigdy pan Zygmunt nie zawiódł pokładanych w nim nadziei.
Nie znaczy to jednak, aby przyjmował wszystkie zaproszenia: nie mógłby nawet, bo go sobie wyrywano. W przyjmowaniu zaś obiadów kierował się tą samą taktyką, co przy ukłonach. W pierwszym rzędzie stawiał obiady w „swojej sferze“, do której zaliczał Granowskich, Kostków, Zbarazkich; w drugim — domy, odznaczające się wyborną kuchnią, ale mniej starożytnemi familijnemi srebrami; w trzecim — uczty obowiązkowe, składkowe, okolicznościowe itp. Oczywiście, te kategorje główne rozpadały się na liczne poddziały, do których Podfilipski stosował z właściwą sobie pewnością oka i smaku różne subtelności, wyrażone przez sposób jedzenia i zachowania się przy stole. Pozostawał jednak zawsze doskonale wychowanym.
Z powodu, że Podfilipski zawsze do kogoś był proszony na obiad, powiedział mi jeden naiwny obserwator, że pan Zygmunt jest „pieczeniarzem“. Rozśmieszyło mnie to niepospolicie i, spotkawszy pana Zygmunta, powtórzyłem mu bezimiennie to o nim spostrzeżenie. Taką otrzymałem odpowiedź:
— Widzi pan, ja zostałbym pieczeniarzem, gdyby pojęcie samo było nowożytne. Ale wolę oddawać obiady, lub płacić za nie innemi grzecznościami, bo rozumuję tak: Marka, którą rzucam przed rozpoczęciem gry do puli, kosztuje 25 rubli, przedstawia zatem wartość jakich dziesięciu pieczeni, albo dziesięciu obiadów. Jeżeli marka ta służy mi za monetę zdawkową, to jej dziesiąta część, czyli pieczeń, cóż dla mnie jest warta? To samo, co poddział grosza, istniejący tylko idealnie.
— Co innego — jeżeli kto chce nazywać „pieczenią“ wartość towarzyską pewnego domu lub sfery, a „pieczeniarzem“ tego, który sobie zyskał popyt i uznanie w tym domu i w tej sferze, — wtedy zgadzam się na tytuł „pieczeniarza“. Zresztą chcąc mnie sądzić, trzeba się trochę namyśleć nad sensem życia — i nade mną.
A życie płynęło ciągle, szumiąc i pieniąc się, u naszych stóp.

*

Chociaż część towarzystwa, myśliwi, wynieśli się z miasta, pozostało jeszcze w Warszawie dużo ludzi. Nie sam bowiem „wielki świat“ wypełnia Warszawę: owszem są w niej, z pominięciem proletarjatu i klas roboczych, różne inne światy, nawet „większe“, jeżeli mowa o liczbie, albo o wyobrażeniu, jakie każdy świat ma o sobie.
Wiedział i pan Zygmunt o istnieniu tych światów i zstępował do nich już to dla rozrywki i odświeżenia mózgu nowością wrażeń, już to dla obowiązku promieniowania, do którego wszędzie się poczuwał.
W gronie szlachty wiejskiej widzieliśmy go już na chwilę. Spotykał się z nią często, — ostatecznie nawet wszędzie, liczył pomiędzy nią krewnych, sąsiadów i odwiecznych znajomych, ale nie dzielił ich życia, ani zwyczajów. Jeżeli rozgraniczenie między arystokracją i szlachtą nie istniało u nas w zasadzie nigdy, tem bardziej trudno dopatrzyć linji demarkacyjnej między Podfilipskimi, a resztą szlachty. Jednak różnica wewnętrzna jest niezmierna. Najprzód — pan Zygmunt był z dogasającego rodu, który słynął już w początkach XVI-go wieku, jako senatorski „starodawny i znaczny“.
— Nazwisko nasze miało epoki rozkwitu, powtarzające się co wiek, co dwa wieki — niby kwiat agawy, który wystrzela w niebo podobno co sto lat. Ta wysoka łodyga — dodawał, drwiąc ze swej dużej postawy — boję się, że będzie ostatnią. Bywaliśmy często niezadowoleni z panujących przesądów, było pomiędzy nami dużo malkontentów. Mając zawsze w poszanowaniu pewną swą indywidualną odrębność, trzymaliśmy się często na uboczu od spraw publicznych.
W tem właśnie trzymaniu się na uboczu upatruję główną różnicę Podfilipskich od zwykłej szlachty. Nie znam ascendentów pana Zygmunta, przypuszczając jednak pewne ich podobieństwo z nim, zgaduję, że byli to ci, którzy w wieku XV-ym i XVI-ym stoczyli zwycięską walkę z miastami i pognębili ten rozrastający się niebezpieczny element; ci, którzy, uważając, jak pan Zygmunt, społeczeństwo za zbiór wybitnych indywiduów, wprowadzili elekcję i wszechwładztwo szlacheckich sejmów: ci, którzy zasnęli potem na jakie sto lat, nie podzielali zapału do reform wewnętrznych XVIII-go wieku, a obudzili się dzisiaj dopiero ze swym nowym programem cywilizacyjnym, wcielonym w wymowną postać pana Zygmunta.
Tak — rasa to historyczna, odrębna, posiadająca odwieczne znaczenie.
Tyle, co do tytułów. Co zaś do osobistego usposobienia, pan Zygmunt różnił się od wiejskiej szlachty w zapatrywaniach, zwyczajach, sympatjach — we wszystkiem. Ani tak, jak ona, wyglądał, ani żył, ani myślał. Dostatecznie go już zna czytelnik, aby sam to sobie uprzytomnił. Oczywiście zatem Podfilipski, mimo, że działał i w kołach wiejskiej szlachty, nauczając ją i karcąc, garnął się z upodobania do sfer wyższych.
Sferą jego właściwą było zatem tak zwane warszawskie „towarzystwo“, gdzie przeważa rodzaj jemu podobny, gdzie zresztą, niby w rozszerzonej arce Noego, znajduje się każdego rodzaju po kilka lub kilkanaście par. Tu mógł pan Zygmunt wywierać wpływ swój filozoficzno-moralny na wszystkie sfery naraz, których wybitne indywidua zbiegły się przypadkowo do tej stołecznej gentry.
Nie omijał jednak sposobności nawiedzania innych „światów“ w ich prawdziwych siedliskach.
Zaglądał naprzykład do salonów najbogatszych przemysłowców i właścicieli fabryk, czy dlatego, że za młodu oddawał się podobno studjom socjologicznym i chciał zbadać obecny stosunek chlebodawcy do robotnika, czy dla innych jakich względów. Kiedym go tam spotkał po raz pierwszy, uderzyła mnie odmienna jego postawa. Rozprawiał niewiele, czasem rzucił zdanie jakie z Proudhon’a, Lassalle’a, Marx’a, ale w dyskusjach fachowych, praktycznych, mały brał udział. Milczał i chował swe promienie. Chyba, że poruszano sprawy czysto finansowe, giełdowe: wtedy mieszał się do rozmowy, jednak nie w charakterze mistrza, lecz pojętnego słuchacza. Wątpię, aby złoto, błyszczące w mieszkaniach, w doświadczeniach i w rozmowach tych panów, imponowało Podfilipskiemu. Cenił może wartość ich wielkich warsztatów dla zarobku i dobrobytu klas biednych? Szanował może ich ogromną pracowitość osobistą, ich coraz rosnące zajęcie się szerszą sprawą ogólną?... Wątpię również, — bo pan Zygmunt mawiał o nich, jako o „nie naszych“, miał też pewne uprzedzenia rasowe, stosujące się wprawdzie głównie do indywiduów mniej bogatych. Nie miał tam także wiele do roboty ze swą misją cywilizacyjną; sfery te bowiem są bardzo podobne do odpowiednich sfer zagranicą, często świeżo z zagranicy przybyły, — a jeżeli osiadły tutaj dawniej i połączyły się już ściślej ze społeczeństwem miejscowem, nie zatraciły swych zalet, rzec można importowanych. Pan Zygmunt bywał więc tam widocznie dla swych interesów osobistych. Może też chciał znać te warstwy na wszelki wypadek, na wypadek jakiegoś szerszego działania, jakichś wyjątkowych okoliczności?
Nie można przewidzieć, coby był uczynił Zygmunt Podfilipski, gdyby żył dłużej.

*

Zstępował też czasem do grona ludzi, pracujących głową, literatów, artystów, prawników, lekarzy — i siał między nimi dyskretnie ziarnka swej filozofji. Nie ukazywał się jednak w pełnym blasku i chwale: olśniewać nie chciał, sądząc, że jeszcze zawcześnie, aby mógł być zupełnie zrozumiany. Czasem, nieznacznie, objawił się kilku uczniom, rzucił parę świateł, powiedział jaką przypowieść. Apostoł był w tych krajach; ale ich nie nawrócił; pozostawił tylko po sobie brzask jakiś — głuchą wieść — legendę. Był tam, nauczał... ale kiedy i o czem? — zapomniano. Wiedzą tylko, że był.
Taki jeden wieczór pamiętam z owego roku około Bożego Narodzenia. Podfilipski oświadczył mi, że musi pójść na ucztę jubileuszową pana ***, gdzie ma być licznie zebrana „inteligencja“, przeważnie zaś literaci, jako koledzy jubilata. Twierdził, że go „bardzo o to proszono“.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Weyssenhoff.