Żywot i myśli Zygmunta Podfilipskiego/XI

<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Weyssenhoff
Tytuł Żywot i myśli Zygmunta Podfilipskiego
Rozdział XI. Przeznaczenie Falbanki
Wydawca Wydawnictwo Polskie <R. Wegner>
Data wyd. 1932
Druk Concordia Sp. Akc.
Miejsce wyd. Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
XI.
PRZEZNACZENIE FALBANKI.

W kilka tygodni po wyżej przytoczonych scenach i rozmowach przyszedł raz do mnie Podfilipski przed południem. Dzień był jesienny, ponury: zimny deszcz smagał i nie zachęcał wcale do wytknięcia nosa na ulicę zabłoconą i ciemną. Pan Zygmunt był już jednak na nogach i powracał z jakiejś finansowej instytucji, z banku, czy z giełdy.
Tego roku był bardzo zajęty. Porobił wielkie obroty pieniężne, zapewne korzystne, i wyprzedał wszystkie, jakie miał w kraju, nieruchomości na wsi i w mieście. Jest to bowiem dalszy ciąg mych wspomnień ostatniego loku, który pan Zygmunt przepędził w kraju od czerwca aż do końca marca. Choć żył jeszcze parę lat potem, nie wrócił do nas. Oglądałem go już tylko zagranicą.
Podfilipski był zarówno warszawianinem, jak paryżaninem. Znano go i ceniono w obu miastach i, mimo, że Francję kochał jak drugą ojczyznę, wracał do Warszawy także z upodobaniem: tu miał grunt, z którego wyrósł i, jako w mniejszem centrum, więcej stosunkowo zabierał sobą miejsca, większe miał znaczenie. Używał go w znanych już poniekąd czytelnikowi celach cywilizacyjnych. Tylko w ostatnich czasach jakieś zniechęcenie po dłuższym tutaj pobycie, po ciąglejszem tutaj działaniu, którego wyniki wydały mu się może niedostatecznemi, zatrzymało go aż do końca we Francji. Pozostał w krainie światła, z której moralnie pochodził.
Wszedł do mnie zatem pan Zygmunt i odrazu przystąpił do zamierzonego przedmiotu rozmowy:
— Zrobiłem coś dla Falbanki. Wiem, że pan z nią mówił, że się przed panem spowiadała, że jej pan poradził udać się do mnie. Otóż, kiedy pana to zajęło wówczas, może zajmie i ten list.
Wyjął z kieszeni list gotowy do wysłania na pocztę, ale nie zapieczętowany. Przeczytałem adres do pani Tomaszowej Podfilipskiej i tekst następujący:

Kochana Alinko!

Powiesz może, że zbyt ufam wszechstronności mego rozumu i wdaję się w nieswoje rzeczy? Stręczę Ci bowiem nauczycielkę dla Mani i Jadwini, szczególniej dla Mani, która ma już pięć lat i powinna się uczyć obcych języków. Znajduje się tu w Warszawie pani Anna Darnowska, zrujnowana obywatelka, opuszczona przez męża. To są słabe rekomendacje. Ale osobę tę znam oddawna: ma dobry charakter, wykształcenie zupełnie odpowiednie sferze towarzyskiej, z której pochodzi — i co najważniejsze: mówi po francusku, jak Francuzka, a po niemiecku, jak Niemka. Gra na fortepianie, haftuje itd. — te talenty sama ocenisz, jeżeli zechcesz ją wyegzaminować.
Bynajmniej Ci jej nie narzucam. Skoro jednak proszony zostałem o pomożenie tej biednej pani, która pozbawiona jest i towarzystwa, i celu w życiu i środków materjalnych, pomyślałem, że nikt lepiej od Ciebie nie potrafi wykonać tego dobrego uczynku. Ja się nie znam na guwernantkach, ale znam się na kobietach: ta mogłaby rozmawiać z dziećmi po francusku, a być także zupełnie przyjemną towarzyszką zimowych wieczorów, a nawet zabaw. Jest to osoba lat 26, ładna i przyzwyczajona do cywilizacji zachodniej. Zdaje mi się jednak, że wymagania jej dzisiaj będą najskromniejsze.
Bądź łaskawa powiedzieć Tomaszowi, aby moje konie kazał przepędzać na trocinach, albo lepiej na torfie, póki nie zamarznięty...

— To są już inne sprawy — rzekł pan Zygmunt — ale co pan na tamto mówi?
Nic narazie nie znalazłem do odpowiedzenia, jak:
— Uda się, albo nie uda...
— E, uda się z pewnością. Tomaszom to wytłumaczę, a Falbance tem łatwiej. I zdaje mi się, że to będzie nieźle. Falbanka będzie miała swe szanowne stanowisko, którego jej się zachciało, a wszyscy oni razem są tak mało skomplikowani ludzie, że żyć będą w najlepszej zgodzie.
— To pan już Falbankę żegna na dobre?
— Och, żegnać, nie żegnam. Przecie z nią nigdy nie mieszkałem. Owszem — zbliżam ją do swej rodziny, daję jej dowód zaufania.
— A ona już wie o tem?
— Nie. Bo, gdyby przypadkiem — czego nie przypuszczam — Tomaszowie nie chcieli jej wziąć, a ja byłbym już jej otworzył tę widownię, znowu zaczęłyby się lamenty, nieutulone płacze. Dlatego proszę w przypisku o odpowiedź telegraficzną, niby z powodu jej projektów. Radbym z tem skończyć, bo przyznam się, że mi już trochę cięży ta opieka. Ja mam mnóstwo interesów, a tu albo list desperacki, albo, gdy przyjdę, jakieś wymówki, czarne spojrzenia w przyszłość. Zresztą, ma ona słuszność: majątek się kończy — no, toby tam była jeszcze najmniejsza rzecz — ale to stanowisko żony bez męża, nie widującej nikogo, oprócz mężczyzn... Ja się nie usuwam od pewnej opieki, jednak rozumiem, że u Tomaszów będzie jej lepiej, spokojniej.
Wtrąciłem nieśmiało zdanie:
— Wszystko byłoby dobrze, ale jeżeli Tomaszowie dowiedzą się?
— O czem?
— Ja sam dobrze nie wiem, o czem — pan to musi wiedzieć.
— Ja tylko wiem, że Falbanka jest najlepszem stworzeniem w świecie. A co do jakichś przesądów o gniazdach rodzinnych i mniej rodzinnych, o stanowiskach wyraźnych lub niewyraźnych — to są frazesy. Wszystkie kobiety są równe, z przekonań o równości ludzi to jedno wyznaję (c’est la seule de mes convictions égalitaires). Przytem Tomaszowie siedzą w zapadłym kraju i nie słyszą warszawskich plotek. A gdyby kiedy co zaszło, to cóż Falbanka na tem straci? Wróci z Cisowa z pewną „aureolą pracy“. Takby to naprzykład powiedział Tomasz.
— Ciekawy jestem bardzo — odrzekłem.
— Ponieważ pana to zajmuje, doniosę o rezultacie.
— Niech pan nie zapomni.
— Ja? — ja nigdy o niczem nie zapominam. Jak jabym podołał wszystkiemu, gdybym nie miał pamięci?

*

Rzeczywiście, w parę tygodni później rzekł mi pan Zygmunt z miną zadowoloną:
— Przynoszę panu wiadomość o Falbance. Wszystko w porządku. Otrzymałem najprzód telegram, żeby ją przysłać na oględziny. Poszedłem więc do niej i przybrałem postać uroczystą. Ona się trochę mnie boi, mam nawet na nią, zdaje mi się, pewien wpływ magnetyczny. Więc, patrząc jej prosto w oczy, mówiłem:
— Falbanko! Dawno już zajmuje mnie troska o twoje stanowisko towarzyskie, i przekładam twoje dobro nawet nad przyjemność częstego widzenia się z tobą. Tu, w Warszawie, pozycja twoja jest dwuznaczna itd., itd. — powiedziałem, o co chodzi. Zgodziła się natychmiast. Zapytała:
— A czy dziewczynki ładne?
— Ładne.
— Jak to dobrze!
Zaczęła się potem zajmować swem nowem powołaniem:
— Ja przecie nic nie umiem, niczego nie potrafię nauczyć.
— Będziesz mówiła po francusku, po niemiecku — to umiesz przecie.
Jednak zakupiła cały kufer książek: gramatyk, katechizmów, wzorów kaligrafji. A potem — jeszcze jeden rys zabawny, któregom nawet po niej się nie spodziewał: zmieniła sposób czesania się. Odejmuje to oryginalności jej typowi, ale zato wygląda na lat dwadzieścia. Wzięła ze sobą najskromniejsze suknie. Jednem słowem — bawi się w nauczycielkę. To takie dziecko! Dawno nie widziałem jej tak zajętej i pracującej swym ptasim móżdżkiem.
Potem wielkie dla mnie wdzięczności, pożegnania, do widzenia — i pojechała. Jest tam już od dziesięciu dni — a ma pan tu list Tomasza, który dziś otrzymałem.

Kochany Zygmuncie!

Zawsze wiedziałem, że jesteś uniwersalny, ale twoje talenty pedagogiczne nie były mi dotychczas znane. Dowiodłeś ich, przysyłając nam panią Darnowską, za którą wszyscy Ci dziękujemy. Zgadujesz łatwo, że mnie odrazu się podobała, bo wygląda, jak osierocony elf. Ale kobiety mają czasem sympatje dla sierot, a dla elfów — żadnych; więc Alince wydała się załadną. Po pierwszym obiedzie, przy którym pani Darnowska ledwo się ośmieliła, na moje kategoryczne żądanie, przyznać, że wiejska pieczeń twardsza jest od warszawskiej, — Alinka wzięła ją na zasadniczą konwersację, w której przedstawiła wieś jako klasztor, pełen ciszy, szmerów modlitwy, a pozbawiony wszelkiej pozłoty (vulgo: rubli). Pani Darnowska zgadzała się na wszystko, jak na łaskę, a na zakończenie — bac Alinkę w rękę! To chociaż oryginalne, ale ją ujęło, bo widać, że już całe „obywatelstwo“ wywietrzało tej pani z głowy, a jest poprostu biedną istotą, która chwyta się materjalnego i moralnego sposobu do życia.
Teraz oswoiła się z nami i wygląda uradowana. Dziewczynki bawią ją, jak lalki. Ubiera je, rozbiera swemi wypieszczonemi łapkami i tak zręcznie — a jednak nigdy dzieci nie miała. Mania woła na nią „Anka“, ale ona chce sobie dodać powagi i surowo zabrania tak się nazywać. Zresztą bawi dzieci ogromnie, i z ich pokoju słychać cały dzień nowe dźwięki francuskie.
Aie ile ona ma lat? Pisałeś, że 26, a to takie młode i dziecinne, że nikt ze służby nie chce mówić „pani“, tylko panna Darnowska. Także się za to gniewa, tylko jeżeli ją znasz, to wiesz, jak ona się gniewa: „O, proszę bardzo, niech Walenty tak mnie nie nazywa!“ Stary Walenty już się w niej kocha, bo ją traktuje, jak osobę z rodziny, czyli z należną ironją: „Jakieś to takie filigranowe, proszę pana — mówi do mnie — to na półkę postawić; ale niema co gadać — swojego zajęcia patrzy.“
Poważniej trochę mówiąc, wydaje mi się bardzo dobrze wychowaną, ale oczywiście nie może mieć pojęcia o jakiejś naukowej metodzie. Przywiozła ze sobą kilkadziesiąt tomów; widocznie musiał jej księgarz wpakować wszystko, co miał, z książek elementarnych. Chciałem jej zwrócić pieniądze, ale mi odpowiedziała: „Nie, to moje książki.“ — „Więc niechże pani zatrzyma z nich te a te, a resztę ja odeślę księgarzowi na mój rachunek; są nierozcięte i zupełnie nam niepotrzebne, więc je księgarz weźmie wzamian za kilka dzieł, których ja potrzebuję.“ — „Jaki pan dobry!“ Masz zupełnie wrażenie, że ci ktoś oddał na wychowanie czy przechowanie dorosłą córkę, tylko się trzymać trzeba, żeby ją nie pogładzić po włosach, albo nie pocałować w czoło na dobranoc. Słowem — jesteśmy, jak widzisz, z panią Darnowską już w najlepszej komitywie.
Konie twoje chodzą po trocinach i po torfie...

*

Był to list Tomasza, odpowiadający na list Zygmunta do pani Aliny, która odpowiedź swą osobistą zatelegrafowała.
— Tak — dodał pan Zygmunt — opis Tomasza przypomina mi ją taką, jaką była temu lat cztery, kiedym zaczął częściej ją widywać. Póki ma głowę wolną od wszelkiej myśli, jest bardzo miła: śpiewa, biega, cieszy się, że żyje — a że przytem naprawdę ładna, całość nic nie pozostawia do życzenia: bonne, belle et bete, klasyczna. W tej kondycji powinnoby się zawsze utrzymywać kobiety. Ale trudno znowu codzień zajmować się kobietą. Ja naprzykład zaniedbałem trochę jej wychowanie w ostatnich czasach, i naturalnie zaraz chimery, aspiracje, żale — cała niepotrzebna, bo źle wykonana, praca mózgowa. Stawała się zupełnie nudną. Teraz znowu dali jej zabawkę: parę lalek, iluzję, że spełnia jakieś obowiązki — i wszystko dobrze: znowu śpiewa i cieszy się, że żyje. Ciekawym jednak ją zobaczyć po tej kuracji w Cisowie.
— Kuracja — rzekłem — przejdzie, mam nadzieję, w stały sposób życia. Cóż ona ma lepszego i uczciwszego do roboty? Chyba że zatęskni do podróży, do ruchu, do zbytku, no i do opiekuna?
— Może i zatęskni? — odezwał się pan Zygmunt głosem nie tak stanowczo dźwięcznym, jak zwykle, zapatrzony przez chwilę w próżnię.
Czyżby i on? — pomyślałem sobie — czyżby ten stoik, przyzwyczajony do regulowania życia według zasad, ostatecznie wyrobionych, nie żałujący nigdy postawionego raz kroku — mógł tęsknić?
Posądzenie moje nabrało jeszcze więcej prawdopodobieństwa, gdy pan Zygmunt odetchnął głęboko, wyprostował wyniosłą postać, nadął policzki i, chociaż nie palił cygara, wypuścił z ust niby kłęby niewidzialnego dymu...
Tak — było to westchnienie.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Weyssenhoff.