<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Weyssenhoff
Tytuł Żywot i myśli Zygmunta Podfilipskiego
Rozdział X. Opinja (ciąg dalszy)
Wydawca Wydawnictwo Polskie <R. Wegner>
Data wyd. 1932
Druk Concordia Sp. Akc.
Miejsce wyd. Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
X.
OPINJA.
(Ciąg dalszy.)

Lokaj powiedział mi, że „pana“ już od kilku dni nie widział, ale pani jest w domu. Nie chciałem tak odchodzić od jej drzwi, więc oznajmiłem się i zostałem przyjęty bardzo skwapliwie.
Pani Darnowska nie była jednak w wesołem usposobieniu, miała nawet zapłakane oczy.
— Jak to dobrze, że pan przychodzi, bo od dwóch dni pragnę dowiedzieć się, co się tam działo w Ustroniu i nie mam od kogo. Pan mi powie?
— Z największą przyjemnością. Jedliśmy obiad w dużem towarzystwie, potem piliśmy kawę w ogrodzie. Grała muzyka — więc zatańczyliśmy kadryla i rozjechaliśmy się do domów.
— I nic więcej?
— I cóż miało być więcej?
— Bo Malwinie opowiadał jakiś pan, jej znajomy, który tam podobno był, — pan Łatacki...
— Nie było wcale Łatackiego.
— Dość, że opowiadał o jakichś dziwnych tańcach, o chowaniu się po ciemnym ogrodzie.
— Moja pani! takim bredniom nie warto nigdy wierzyć. Opowiada jakiś ladaco, kłamie najprzód, że tam był, — więc kłamie i resztę.
— A cóż było z tem rozpuszczaniem włosów? Znowu te włosy! pomyślałem z rozpaczą i raz jeszcze musiałem opowiadać o Ustroniu, które mi już obrzydło.
— Więc poprostu nic się tam nie działo nadzwyczajnego?
— Ależ nic a nic.
— Kiedy już pan tak dobry, to mi powie, czy nie opowiadali nic... to jest czy naprawdę Zygmunt... pan Zygmunt nie grał żadnej roli w tem rozpuszczaniu włosów?
Domyślając się, o co jej chodziło i dlaczego płacze, odpowiedziałem, udając roztargnienie:
— Pan Zygmunt? jakąż on w tem grać mógł rolę? Już nie dobrze pamiętam, co on tam wogóle robił. Aha, — zajmował się sprężyście kierunkiem kuchni, a był przy apetycie, bo wyjechałem z nim około północy z Ustronia i siedzieliśmy jeszcze razem ze trzy godziny — a on o drugiej machnął sobie znów kolacyjkę.
— Panie, czy mi pan nic nie ukrywa?
— Upewniam panią, że mówię szczerą prawdę.
Podziękowała mi serdecznie, ale, jakby tylko pół ciężaru spadło jej z serca, zasępiła się znowu i rozwarłszy nadmiernie oczy, patrzyła w okno.
— Czegóż pani chce więcej, — pytałem — jakich objaśnień? Przecie nie chodzi pani tak dalece o tę całą historję, w którą zamieszane są już tylko osoby dla pani obojętne.
— Ach tak — odrzekła — te panie są mi obojętne. Nie znam ich, nie chcę znać, ani nawet nie mogę — ale to właśnie...
— Co: właśnie?
— Czy, żebym je znała, to byłby już skandal?
— Któż to mówi!
Zarumieniła się, jak wiśnia; przez oczy jej przeszedł najprzód pewien odcień urażonej dumy, a potem wielka żałość.
— Są tacy, którzy mówią, że ja tam byłam.
— Moja pani! O kim tam nie mówiono, że był. Przecie miał być i Łatacki. Zresztą, gdy kto się bawi kłamstwem, wymyśli byle co, stosownie do płodności swej wyobraźni. O tamtych paniach także opowiadano niestworzone rzeczy...
— Ale o mnie tylko tyle, że byłam — i to już miało znieważyć całe towarzystwo? Więc cóż o mnie mówią? Więc za kogóż mnie mają?
— Proszę pani, nikt porządny, nikt ze znajomych pani... — zacząłem mówić, ale mi przerwała:
— Owszem, mówili o tem i porządni ludzie... Więc do tego już doszło?
Zakryła twarz rękoma i, głośno łkając, wybiegła do drugiego pokoju.
Szczerze mi się jej żal zrobiło. Chodząc po salonie w oczekiwaniu jej powrotu, myślałem: co ja jej powiem? nie wiem ostatecznie nic pewnego o jej stosunkach z Podfilipskim, nie mogę o to zapytać...
Powróciła z upudrowaną zupełnie twarzą i łzą, kręcącą się jeszcze w oczach. Wyglądała i komicznie i bardzo biednie.
— Pan wydaje mi się przyjacielem — prawda? co ja mam z sobą począć, panie?
— Trzebaby wiedzieć, o co kochanej pani głównie chodzi?
— Ja sama nie wiem. Nie widzę przed sobą kierunku, nie czuję nad sobą opieki. A potrzeba mi jej! Straciłam wszelkie nadzieje i tak mi się zdaje, że codzień schodzę niżej w jakąś ciemność. A jeszcze wczoraj, kiedy się dowiedziałam, że całe miasto tak mówi...
Drgały jej znowu rzęsy, więc przerwałem:
— Czy pani mówiła poważnie z Podfilipskim o swojem położeniu?
— Bardzo mało teraz; dawniej. On taki zajęty, tyle ma obowiązków towarzyskich i cywilizacyjnych (poznałem tu słowa pana Zygmunta) i, chociaż bardzo dobry, nigdy już prawie nie pomówi o tem, co się w sercu dzieje, czego potrzeba dla serca.
— Czy pani chce, żebym ja mu coś o tem wspomniał?
— Nie, panie; ja się przecież na niego nie skarżę; on pewnie przyjdzie dzisiaj i może trochę pogadamy.
— A wolnoż mi zapytać — bo tak mało ze sobą rozmawialiśmy — czy pan Darnowski nie poczuwa się do żadnej nad panią opieki?
— Wolę już, że się nie poczuwa. To nieszczęście mego życia ten człowiek! Nieboszczka mama miała słuszność, odradzając mi. Podobał mi się, bo pięknie mówi, bo miał mi otworzyć świat. Teraz porzucił mnie zupełnie i ani dba o mnie — tyle, że noszę jego nazwisko. Ale to niedobry człowiek.
Przeszedł ją dreszcz i ściągnęła ramiona.
Patrzyłem na nią, jak na płaczące dziecko, a była to przecież kobieta około lat 26-ciu! Jej ładna, mała twarz, zmniejszona jeszcze przez oryginalne uczesanie włosów, zakrywające skronie i uszy, nadawała jej pozór lalki. Usta miała ponętne i niewinne zarazem: składała czerwone wargi z dziecinnym wdziękiem. Była rozrzewniająca, ale trudno ją było traktować poważnie.
Dostrzegłem w niej jednak wtedy dużo uczciwych instynktów, a nigdy wogóle nie zauważyłem złych. Więc pomyślałem, że w lalce tej jest także drobny, zastosowany do niej, ale porządny mechanizm, który można zepsuć i stłuc.
„Kobiecie odjąć trzeba indywidualność“ — stanęły mi w myśli słowa pana Zygmunta. Ale dać jej trzeba wzamian kierunek, zadośćuczynić jej choćby najskromniejszym potrzebom duchowym. Nie wątpiłem, że Podfilipski to uczyni, kiedy będzie potrzeba. Dlatego szczerze odezwałem się do pani Anny:
— Niech się pani rozmówi z panem Zygmuntem, ale na dobre. Trochę stanowczości.
— O, ja mu przecie mówię wszystko, tylko cóż on może poradzić? Jedynie, coby mógł, gdyby chciał...
Przerwała i przeszła do innej treści. Stwierdziłem tę maleńką próbę dyplomacji.
— A! mówił mi Fred Zbarazki, że mogłabym zostać aktorką — rzekła dużo weselej.
— Jakież role wybrałaby sobie pani?
— Wszystkie, gdzie potrzeba jako tako wyglądać.
— O tem nie wątpię, że wyglądałaby pani doskonale, ale nie sądzę, żeby to był pomysł szczęśliwy. Położenie pani towarzyskie stałoby się jeszcze trudniejszem.
— O, ja tylko mówię żartem, przecie nie biorę na serjo rad Zbarazkiego. On wiecznie żartuje, czasem nawet zanadto — i żeby nie ta wielka przyjaźń jego z panem Zygmuntem...
Chciała znów przerwać, ale tym razem nie wytrzymała i dokończyła zdanie prędko:
— ...nie przyjmowałabym go wcale.
— A dlaczegóż pani jeździ z nim po mieście?
— Ach, panie — to już tak weszło w zwyczaj, że czego nie wolno z innymi, wolno ze Zbarazkim.
— Ale nie trzeba z nim jeździć, kochana pani, bo z tego powstają plotki.
— Prawda, ma pan rację.
— I nie trzeba stawać przy rogatce Belwederskiej.
— Poznaliście mnie?
— Nietylko my, ale cała Warszawa. Pan Łatacki był pewnie także na corso i skombinował, że pani pojechała do Ustronia.
— Chciałam tylko widzieć, kto pojedzie do Ustronia, bo mi Zbarazki mówił, że pan Zygmunt urządza tam obiad... Zrobiłam głupstwo. Żebym to ja mogła zawsze kogoś się poradzić! Wyczerpałem już wszystko, com umiał i mógł powiedzieć pani Darnowskiej. Biedna kobieta uspokoiła się nieco aż do przyszłego jakiegoś starcia z życiem, które nie zawsze głaszcze, często zaś pokazuje pazury. A Falbanka nie miała do walki z życiem żadnych narzędzi obrończych: ani zębów, ani pazurów. Zęby jej białe, paznogcie różowe nie należały też do rzędu tych fatalnych kobiecych wdzięków, któremi świat podbijała Kleopatra. Przed burzą życiową i przed męską silniejszą wolą, otulała się skrzydłami i mrużyła oczy. Ten sposób obrony nie zawsze i nie wobec wszystkich wystarcza.
Późny, a dopiero wieczorem spotkałem Podfilipskiego. Niezmiernie ciekawy byłem wiedzieć, jak się zachował wobec plotek o Ustroniu i zapytałem go o to.
— Zachowałem się rozmaicie — rzekł pan Zygmunt wymijająco. — W tem właśnie sztuka, żeby z każdego zdarzenia, z każdego postawionego kroku wyciągnąć korzyść, a jeżeli krok jaki był fałszywy, sprostować go.
— Ale pan sprostował i fakty?
— Nie wszędzie, bo nie wszędzie zachodziła potrzeba.
— Niechże mi pan to objaśni dla mojej nauki.
— Skoro pan tak mówi i wyzywa moją manję, powiem panu to, czegobym może nie powiedział innym, gdyż nie należy odsłaniać wewnętrznego mechanizmu swych działań.
Przewidziałem zaraz, że powstaną krzyki na naszą wyprawę, a to z powodu nieostrożności Freda, nieostrożności Falbanki, tych niefortunnych tańców i „pechowego“ zbiegu drobnych wypadków. Każdy z nas powiedział coś, inni podpatrzyli szczegóły współczesne, choć nienależące do rzeczy, dodali różne kwasy osobiste, zasady, siano ze swych głów, gotowe zawsze u nas stosy troskliwości o publiczne dobro i znieśli to wszystko do fabryk opinji, niby gałganiarze swoją zdobycz do papierni. Na drugi dzień wieczorem już warsztaty szły całą siłą pary. Nie zamierzałem ich zatrzymywać, bo to niepodobieństwo, tylko wycofać z nich swoje osobiste rupiecie i papiery. Poszedłem więc do kilku takich fabryk.
Pan musi wiedzieć, że opinja wyrabia się u nas w kilku zakładach na ten cel urządzonych i zaopatrzonych w odpowiednią ilość woźnych, czyli roznosicieli. Wyrób jej nie wszędzie jest jednakowy: produkuje się dla rozmaitych konsumentów; gatunek zastosowany jest do różnych wieków, rozumów i sfer. Trzeba to wszystko znać, aby się orjentować. Więc np. w szanownym salonie Odęckiej opinja wyrabia się szybko, doraźnie, bez wyboru środków, przez samo zamiłowanie baby do tego przemysłu. Tu trzeba było rozpęd machin, o ile można, pohamować — i uczyniłem to.
— Jakże pan tego dopiął, bo próbowałem i ja, ale bezskutecznie.
Pan Zygmunt przybrał jeden z tych uśmiechów olimpijskich, które drażnić mogą tylko nie dobrze go znających i nie przekonanych o jego tytułach do wyższości.
— Trzeba to umieć — rzekł. — Odęckiej dałem najprzód do zrozumienia, że jej informacje nie pochodzą z wielkiego świata, ale z gminu. Przeprowadziłem to delikatnie, żeby jej nie obrazić: „Tym szczegółom pani prezydentowa, naturalnie, wierzyć nie może, bo to nie jest dla nas, nie dla Granowskich, nie dla Wegdamit-Odęckich, Zbarazkich — to dobre dla ulicy.“ — Rozumie pan? — Poczem dowiodłem, że cały ten obiad byłby osłonięty należytą przyzwoitością i powagą, gdybyśmy mieli pomiędzy sobą szanowną matronę, której obecność usunęłaby możliwość wszelkiej obmowy: „O, gdyby naprzykład pani zechciała z nami być...“ Jednem słowem — zaprosiłem ją na obiad po obiedzie i tak babę ugłaskałem, że ledwo nie pobłogosławiła mnie swym pocałunkiem. Prosiła, żebym do niej wracał jak najczęściej. Zgaduje pan, żem przyrzekł.
— Nie można było zręczniej postąpić — rzekłem uradowany, — ale jak pan sobie poradził z panem Szreńskim?
— To zupełnie co innego. Czy pan u niego był?
— Byłem w pół godziny po panu.
— To zupełnie co innego — powtórzył pan Zygmunt. — Ze starym Szreńskim miałem dyskusję zasadniczą.
— Dobrze, ale z jakiego tonu?
— Z jakiego tonu? Z jego tonu. Nie przypuszcza pan zapewne, abym ze Szreńskim mówił tak, jak z Odęcką. Nie wdawałem się w szczegóły, wystrzeliłem tylko parę pocisków z jego własnego arsenału, wybierając starannie takie, któreby we mnie nie mogły ugodzić.
— Więc pan ostatecznie dba o sąd Szreńskiego. Bardzo to rozumiem, ale...
— Co to jest: dbam o jego sąd? Wyraz nieścisły. Ja go tylko, tak jak każdy, potrzebuję. W naszej mizernej Warszawie człowiek ten należy istotnie do powag moralnych, do naczelnych głów (gdzieindziej mógłby być zamieszany między peruki). Dla samego stanowiska w towarzystwie tutejszem muszę być ceniony przez takiego Szreńskiego. Ja przed nim nie rozwinę całego swego systemu, bo nie zrozumie, nie zechcę mieć wpływu na niego, bo za stary, — chcę tylko, aby w miarę swych ciasnych pojęć, uznawał moją wartość społeczną. Tak, panie. Niech pana to nie dziwi. Ludzi trzeba brać na ich własne słabostki, a brać tylko tych, którzy ci są narazie, albo na dłuższy czas potrzebni.
Miałem więc odpowiedź na niektóre wątpliwości tego dnia, ale jeszcze tkwiła we mnie mdłość zasłyszanych plotek i myśl o zgubnym ich wpływie na prawdziwą opinję, która powinnaby opierać się na znajomości ludzi i na istotnych społecznych zasadach.
Kiedym to wyraził Podfilipskiemu, odrzekł:
— O cóż nareszcie i o kogo panu chodzi? O zdanie takiej spróchniałej antyfony do Belzebuba, jak Odęcka, albo zdartej woźnieńskiej podeszwy, jak Łatacki? Przecie nie o nich, ani im podobnych? Więc może o reputację tych pań? Im są piękniejsze, bogatsze i wyżej postawione, tem podstępniej je oszkalują. Zatem chodzi panu o zewnętrzne oznaki szacunku, należne od ogółu tymże paniom? Im są piękniejsze, bogatsze i wyżej postawione, tem niżej kłaniać się im będą, tem skwapliwiej cisnąć się do ucałowania brzegu ich sukni. Tyle się od ogółu wymaga — ich uczucia nie są nam potrzebne.
Co to jednak za piękna rzecz filozof ja! — ten system z gotową na wszystko odpowiedzią, to panaceum na wszystkie zaburzenia wewnętrzne!
Mówiłem dalej do mistrza:
— Tak — jest w tem słodycz i dumna pociecha wynieść się ponad tłum nienawistny — odi profanum vulgus, ale skoro w tym tłumie, oprócz Odęckiej i Łatackiego, oprócz nierozumnych, oprócz obojętnych, znajdują się i szanowne i kochane osoby? A prawie wszyscy, z nadzwyczaj małym wyjątkiem umysłów niezależnych i filozoficznych, jak pański, wyrabiają sobie zdanie podług krzyku ulicy, zagłuszającego spokojniejsze sądy, podług niesprawdzonej wieści, przybyłej, Bóg wie, skąd! Nawet taki pan Szreński musi często zdanie swe o ludziach opierać na fałszywych wiadomościach, bo nie może sam wszystkiego sprawdzić, bo zjadliwa plotka i drobna wzajemna nienawiść weszły w krew naszego towarzystwa, gorzej jeszcze — społeczeństwa. I dajmy na to, że mi nie chodzi o zdanie pana Szreńskiego, ani o reputację takiej to pani, takiego tam mężczyzny, ale opinja wogóle, sąd publiczny o pojedyńczych ludziach, o grupach ludzi, o towarzystwach, prowincjach, o całych stanach, jak może być trafny z tem naszem usposobieniem?
— Więc pana tak to boli, że się ludzie mylą?
— Naturalnie, że to boli. A przytem — oddychać głupotą — tak ciężko!
— Ja tego nie znajduję. Wiem, że głupota istnieje w powietrzu, oddycham nią od dzieciństwa — i żyję; przerabiam ją nawet w sobie na cenne spostrzeżenia. Co zaś do tego, że inni się mylą — niech się mylą. Owszem, może mi to być także czasem przydatne. Mnie to nie boli.
Pochylił się do mnie, ścisnął mnie za ramię i przyjaźnie rzekł półgłosem:
— Panie Jacku! pan ma jeden błąd, który zaćmiewa wrodzony pański zmysł filozoficzny: pan w gruncie kocha ludzi.
Może i z tego kiedy się wyleczę?



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Weyssenhoff.