<<< Dane tekstu >>>
Autor Klemens Junosza
Tytuł Abram Pinkt i Mateusz Sikora
Podtytuł Dwaj filozofowie współcześni
Pochodzenie Fotografie wioskowe
Wydawca Księgarnia Teodora Paprockiego i S-ki
Data wyd. 1895
Druk Emil Skiwski
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


V.

— Oj, Mateuszu, Mateuszu — mówił Abram wzdychając, — na świecie nie zawsze dobrze jest. Człowiek żyje, handluje, czasem trochę szachruje, zarobi albo straci... ma z tego kawałek chleba.
— Ha, jak na świecie. Każdy podług swojej kalkulacyi.
— Nie do tego ja moją mowę prowadzę, Mateuszu, wcale nie do tego. Zarobić każdy potrzebuje... tak czy owak... zapłacą mu lepiej, albo gorzej... to zwyczajna rzecz, na to jest świat, na to handel; ale czasem trafi się taki interes, co nie jest handlowy, a gorszy niż najgorszy handel.
— Nie wiem, o czem chcecie mówić.
— Moi kochani, narzekacie nieraz, że obrachunek z żydem jest ciężki; ale wierzcie mi, że sto razy cięższy jest rachunek z ludzką sprawiedliwością. Z żydem może być tylko kwestya o parę złotych, o parę rubli: wy mówicie, że, dajmy na to, dziewięć... ja powiadam cztery; wy trochę opuścicie, ja cokolwiek postąpię... zgodzimy się na cztery i pół. Jest jedna kwestya tylko: wam chodzi o pieniądze i żydowi chodzi o pieniądze... więcej o nic. Z sądem wcale co innego. Spalił się żydowski dom... dlaczego nie miał się spalić? przecież nie jest ze szkła, tylko z drzewa, płaci się od niego fajerkasę, podatki. Spalił się... Kogo to ma obchodzić? Gospodarza. Tymczasem wdaje się w ten interes sąd. Pyta się... O co?... Wiadomo, że ogień to jest ogień, nieszczęście, zdarzenie, wypadek.. prawda, Mateuszu?
— Juścić prawda.
— No, widzicie; a sąd powiada, że nie: że ogień nie jest wypadek, ani nie jest zdarzenie, tylko podpalenie... i zaraz gwałt, pisanie, sprawa, kryminał... cała awantura. Znaliście młodego Icka Kruka?
— Dyć znałem.
— Bardzo porządny żydek, krewny mój nawet; handlował sobie spokojnie solą, postronkami, smołą, olejem, naftą... zwyczajnie jak kupiec. Miał też połowę domu obok czarnego Berka. Było nieszczęście... ten dom się spalił, i dom, i smoła, i nafta, i postronki, i osiemnaście domów obok. Było niemało zmartwienia. Icek płakał, Ickowa mdlała, dzieci pochorowały się ze strachu. Czy to małe nieszczęście? Widać, że jeszcze za małe... bo przyszli dwaj strażnicy i zabrali Icka do kozy.
— A wiem, już chyba z półtora roku siedzi.
— Siedzi i jeszcze będzie siedział, i za co? Za to, że mu się dom spalił... za to, że Icek handlował olejem, smołą i naftą. Co w tem za grzech? Przecież nie każdy może handlować brylantami... Oj, to jest ładne życie, Mateuszu!
— I co z nim będzie?
— Nie wiadomo; sprawa jest w apelacyi: Adwokat powiada, że Icek wygra.
— O!
— Wygra... to znaczy, że pójdzie na cztery lata do kryminału.
— No, więc przegra.
— Podług adwokackiego powiadania wygra; bo mógłby dostać wyrok na osiem lat, a tak będzie miał cztery lata w zysku. Taki młody, taki porządny żydek, co on już wycierpiał!
— Powiadają, że w kryminale źle nie jest.
— Jak dla kogo. Chłop taki, co potrzebuje na kawałek chleba siekierą pracować, albo łopatą, to ma w kryminale rajskie życie. Dostanie dobrze jeść, może leżeć cały dzień i nic nie robi. Ale żydek wcale co innego. On handlujący jest, musi się ruszać, jeździć, myślenie mieć, rozmaite interesa prowadzić. Z kim je będzie w takiem paskudnem miejscu prowadził? Każdy dzień to jest czysta strata. Po co te sądy wymyślili, ja nie wiem. Tylko na przykrość ludzką, na nieszczęście.
— Aj, mam i ja z nimi dosyć skrętu.
— Albo nie? W tej chwili pewnie wolelibyście spać, i jabym wolał spać. Jest noc, jest zimno, a my musimy siedzieć na saniach i wlec się do sądu, żeby rano już stać przed kratkami. Za co? Za to, że was posądzili o dąbek. Ja wiem, żeście go nie ukradli; wy powiadacie do mnie pod sekretem, żeście go wzięli, a sędzia będzie gadał, żeście go nie wzięli, tylko ukradli. Chciałbym ja kiedy na swoje stare lata zobaczyć taką sztukę, żeby kto czego nie wziął, a ukradł. Chybaby samo do niego przyszło... a w takim wypadku też nie byłaby kradzież, tylko przyjście. Dużo złego jest w świecie, Mateuszu, dużo krzywdy, niesprawiedliwości, przykrości.
Rzekłszy to, Abram westchnął kilka razy głęboko i jęknął, jak gdyby owe niesprawiedliwości ludzkie sprawiały mu ból fizyczny w głowie, w sercu, w wątrobie i we wszystkich kościach.
Było ciemno, droga wyboista, nierówna. Mateuszowa szkapa wlokła się powoli, a właściciel nie przynaglał jej do pośpiechu. Nie jadą przecież na wesele, tylko do sądu; a choćby człowiek był niewinny jak nowonarodzone dziecko, to także po wyrok nie pędzi jak szalony.
Kilku żydków, mających stwierdzić, że Mateusz czwartkową noc przepędził w miasteczku, odjechało pierwej na wynajętej furmance. Opuścili oni swe ogniska domowe jeszcze za dnia, gdyż mieli zamiar zrobić w okolicy kilka tranzakcyi na kury, jaja, masło i inne produkta gospodarskie. Abram z Mateuszem razem pojechał, bo mu tak było najdogodniej; przytem w drodze, po nocy, handlarz skórek bezpieczniejszym się czuł w towarzystwie swego generalnego dostawcy i przyjaciela.
— Co wam tak dolega, Mateuszu? — zapytał Abram. — Czy boicie się o sprawę? Wierzcie mi, że niema o co. Nie z takich interesów ludzie wychodzą... A może martwicie się, że tej zimy bardzo lasów pilnują? I to bajki... Ja wiem, że przed wami oni niewiele upilnują... Aj, ten koziołek, cośmy go temu trzy tygodnie przehandlowali, to był piękny kawałek zwierzyny! Na moje sumienie, śliczna sztuka... On pewnie z hrabiowskiego lasu pochodził?
— A juści.
— Wy jesteście cały mechanik, Mateuszu: na tyle gajowych, co tego lasu pilnują, potraficie...
— Ej, co tam!... żeby ich było dwa i trzy razy tyle, nicby mi nie zrobili, zresztą nie zabiłem koziołka w hrabiowskim lesie, ale na chłopskim gruncie pod lasem.
— Mój Mateuszu, skąd wyście mogli wiedzieć, że on tam jest?
Chłop się roześmiał.
— A skąd Abram wiedział, że u Kogucińskiego są skórki z tchórzów?
— Koguciński mi mówił, a wam koziołek nie mógł powiedzieć...
— Ja go też nie pytałem.
— Ciekawość, doprawdy, jak wy z tą zwierzyną radzić sobie umiecie! A może macie sposoby sekretne?
— Co o tem gadać... Człowiek zabiega i pracuje, jak umie, aby dalej, aby dalej, do śmierci...
— Fe, Mateuszu, wstydźcie się. Co wy macie za przyjemność ciągle tylko śmierć wspominać!... co w niej dobrego? Człowiek nie powinien tego słowa wymawiać, bo czasem można w złą godzinę... Wam się zdaje, że jak człowiek umrze, to mu już dobrze... Aj, Mateuszu, jemu wcale nie dobrze, bardzo nie dobrze; jemu przykro, on jest przestraszony, on cierpi, on się boi, on krzyczy.
— Bajki!... skoro umrze, to już nie cierpi; a jeżeli żył uczciwie i przykładnie, według przykazań Boskich, jeżeli nie pomarł w grzechu, to mu na tamtym świecie lepiej. Tam wszyscy równi, wszyscy pocieszeni, szczęśliwi...
— To wszystko może być, Mateuszu... ale ja wolałbym do końca świata skórami handlować; na tamte szczęśliwości zawsze człowiek ma czas. One nie uciekną i nie ominą... Są na świecie ludzie uczeni, mądrzy, nabożniki; oni się znają na piśmie, oni wiedzą, co było, co jest i co będzie; dla nich nie sekret, co w wodzie, co na ziemi, co między gwiazdami; oni mają sposoby na złe duchy, mogą się z nimi mocować, bić, szarpać; znają sposób na sposób, figiel na figiel; potrafią odpowiedzieć na każde pytanie, odwrócić kota ogonem, i znowu łbem i znowu inaczej; oni mogą rozpoznać każdą rzecz z wierzchu, z pod spodu, ze wszystkich czterech boków i ze środka; oni mają kombinacye swoje, obrachowania... a jednak, wierzcie mi, Mateuszu, i dla nich, i dla takich mędrców, śmierć jest straszna... mówić o niej nie lubią. Dlaczego? To bardzo prosty interes. Oni wiedzą, jak odpędzić złego ducha; oni wiedzą, jak poradzić na złe oko; oni mają sposób na zrobienie kozła z barana... ale na śmierć nic nie mogą poradzić. Pomimo ich mądrości, ludzie umierają, giną jak muchy.
— Juści prawda — rzekł Mateusz.
— To, widzicie, jedni; prócz nich, są drudzy... nawet wstyd przyznać, między naszymi żydkami. Są paskudniki, bezbożniki, apikoresy, niedowiarki, zdrajcy, trefniaki, gałgany, którzy powiadają, że człowiek zaczyna się w tej godzinie, w której na świat przychodzi, a kończy się wtedy, gdy ostatni dech oddaje... Ci mówią, że to, co tu na ziemi, to nasze, a potem niema nic.
— O, to nieprawda.
— Te łajdaki powiadają, że prawda... i dlatego, że tak powiadają i że w to wierzą, boją się śmierci jak ognia. Teraz, czy wiecie, Mateuszu, dlaczego ja wam to mówiłem?
— No, dlaczego?
— Dlatego, żebyście się przekonali, że i nabożny człowiek i apikores, gałgan, co niby jest żyd, a nie żyd, co za rubla może się zrobić nawet Cyganem albo Turkiem, także śmierci nie lubi i nie pragnie. Ja wam więcej powiem: to nasze życie, tu na ziemi, to jest gotówka, moneta; dla jednego czyste złoto, dla innego same miedziaki, ale zawsze moneta; tamto znów drugie życie, za światem, to tylko kwitek, karteczka od uczonych ludzi. Cóż lepsze: gotówka czy kwitek?
— Nie obrażajcie Boga, Abramie. Jego obietnice z kwitkiem równać... grzech.
— Ja wcale nie równam, tylko mówię, że to, co jest, jest; a to, co będzie, nie jest to, co jest. Prócz tego, wiadomo dobrze od nabożników i uczonych, że dusza od ciała nie oddziela się łatwo i że musi przy tem dużo cierpieć.
— O! o!...
— Nie myślcie, że jest inaczej. Najpierw, biedny chory, co mu już koniec życia przeznaczony, ujrzawszy anioła śmierci, przeraża się okropnie, tak, że ani słowa z wielkiego strachu przemówić nie może; po drugie, ciało jego cierpi. Nie wiem, czy zrozumiecie moje słowa, więc chcę wam dać przykład. Człowiek żyjący, ciało i dusza, to jest jedno, całość; dusza sama jest część człowieka. Chcecie poznać, jaki jest smak odrywania części od całości, to idźcie do cyrulika i każcie sobie wyrwać parę zębów, albo dajcie psu rękę, żeby odgryzł od niej palec, a przekonacie się, jakie to cierpienie. Cóż dopiero, kiedy się odrywa od ciała dusza, która nie jest przyszyta, jak kołnierz do kapoty, ale siedzi głęboko we wszystkich dwustu czterdziestu ośmiu częściach człowieka! Aj, Mateuszu, korek z butelki wyjąć... i to trudno, cóż dopiero duszę z ciała!
— Widziałem ja ludzi, którzy umierali cicho, spokojnie, bez krzyków i bez strachu... ot, niejeden przysposobi się na śmierć, a gdy ona przyjdzie, westchnie tylko, i już po nim... Dusza uleci, niby gołąbek, a umarły leży sobie, jakby spał. Owszem, wypięknieje nawet na gębie i uśmiech taki ma, jakby mu bardzo błogo było...
Żyd aż podskoczył na saniach.
— Niech nasze wrogi taką błogość w sercu mają! Wy jesteście gruby człowiek, wy się nie znacie na takich interesach, wy nie wiecie nic...
— A cóż wam wiadomo?
— Nawet nie wiem, czy warto wam opowiadać, czy wy potraficie to zrozumieć.
— Ha, dlaczego nie? toć się słyszało niejedno.
— Nie będę wam mówił, jak wygląda anioł śmierci... niech jego moje oczy nie widzą!... nie będę wam mówił, z jakim bólem dusza z człowieka wychodzi... bo powiadacie, że ona wyfruwa, jak ptaszek... Dobrze, ale co dalej ten ptaszek robi? z kim ma do czynienia?
— Albo ja wiem, jak po waszemu tłómaczą takie rzeczy.
— Słuchajcie. Jeżeli człowiek myśli o nabożnych rzeczach, jeżeli się modli, jeżeli czyni dobrze, daje jałmużnę, jedzie do rabina, mówi sprawiedliwe słowo... to z każdego takiego pomyślenia, mówienia, czynienia rodzi się anioł. Jeżeli znów ten człowiek źle myśli, opuszcza modlitwę, mówi paskudne słowo, źle robi... to z każdego takiego pomyślenia, mówienia i czynienia rodzi się dyabeł. Gdy dusza wychodzi z ciała i idzie do góry, przylatują ci wszyscy aniołowie i ci wszyscy dyabli, chwytają duszę, szarpią, ciągną do siebie, z gwałtem, z krzykiem, z bitwą. Robi się okropna wojna, szum... jedna strona chce mieć górę, druga także. Czy to żarty są?
Chłop kiwał głową przecząco, a Abram mówił dalej z zapałem:
— Jak kury o ziarnko zboża, tak oni, ci dobrzy i ci źli, wojują o duszę... a dla duszy to przykro jest.
— Wiadomo, że skoro broiła, to musi cierpieć.
— Ej, choć nie broiła, to też w pierwszej chwili ma duży ambaras. Ona cierpi i ciało cierpi.
— Nie plećcie oto! Jakże nieżyjące ciało może cierpieć?
— Co wy wiecie! — rzekł niechętnie Abram. — Powiadacie, że ciało nie cierpi; niech i tak będzie; a ja wiem, że cierpi.
Abram umilknął, a w duchu rozmyślał o strasznym aniele, który chodzi ślad w ślad za aniołem śmierci i szarpie wnętrzności umarłych... czem im sprawia ból niesłychany. Sama myśl o tem przejmuje drżeniem i strachem.
Mateusz odezwał się:
— To wy dużo jednak wiecie różności!
— Ja niewiele, ale są tacy, co wszystko wiedzą jak najlepiej. Nie każdy może mieć to szczęście. Oni się uczą i uczą, od małego dziecka aż do późnej starości, do samej śmierci siedzą nad księgami. Oni wiedzą o duszach.
— Cóż mogą wiedzieć?... Dobrej duszy na tamtym świecie nagroda, złej kara: oto i wszystko.
— Wy, Mateuszu, jesteście pierwszy majster na zwierzynę, ale do delikatnego myślenia mechanik z was zły. Wy tylko wiecie, że bywa źle, albo dobrze; ale jak bywa źle, albo jak bywa dobrze, co w tem dobrem albo złem jest za interes, to wy wcale nie wiecie. Wam się zdaje, że koza to koza, kura to kura, a gęś gęś.
— Juścić, że gęś nie pies, tylko gęś.
— Cha! cha! A czy wiadomo, co w niej we środku jest?...
Chłop się na cały głos śmiać zaczął.
— A toć dopiero historye!... co jest w gęsi! Grzdyka, wól, lekkie, wątroba...
— Aj, aj! lada baba wie...
— No, a wy się pytacie...
— Ja się pytam, bo chcę was nauczyć, co się może dziać z duszą ludzką po śmierci.
— Toć dusza nie gęś.
— No, a co wy myślicie? Może gęś była kiedyś znaczną kupcową, nosiła perły na szyi, pyszniła się ze swego bogactwa, sklepu, dzieci, może ona gęgała ludzkim głosem, szczypała nie dziobem, ale rękami, lubiła się sprzeczać ze swoim gąsiorem, niedomierzyć płótno w sklepie...
— Ha, toć nie gęsi tak robią, jeno żydówki...
— Aj, Mateuszu! nie wiadomo, w jakie stworzenie dusza ludzka może się dostać... W niejednym narownym koniu siedzi szlachcic i szarpie się, dopóki go żydki nie ujeżdżą; w niejednej kozie ma swoje posiedzenie ubogi żydek handlujący, w wielu wołach siedzą najprawdziwsi chłopi... Ja słyszałem o jednym złym człowieku, co wielu biednych ukrzywdził i gałgan był. Wiecie, co się z nim stało?
— No?
— Dusza jego weszła, za pozwoleniem, w kurę. Ten człowiek kurą został i należał po kolei do wszystkich, których ukrzywdził.
— To ci komedya!
— Ładna komedya!... On musiał ciągle jajka nosić, dopóki nie zniósł tyle, ile wartość krzywdy wynosiła.
— Abramie — przerwał Mateusz, — mnie się widzi, że takiem prawem wasza dusza wejdzie w zająca.
— Tfy!
— Skoroście skórkami handlowali... może was jeszcze kiedy na wnyk złapię.
— Wstydźcie się! paskudną gębę macie... nie można z wami rozmawiać jak się należy.
— Bo też gadacie nie wiadomo co.
Abram przestał mówić. Aż nadto rozumiał, że od ciasnej, zakutej chłopskiej głowy delikatne słowo odskakuje jak groch od ściany. Czy warto rzucać perły przed takim? Nie.
Noc już była na schyłku, na wschodzie zaczynało przeświecać, w oddaleniu błyszczało czerwonawe światełko.
— To w karczmie na Wygnance się świeci — rzekł Mateusz.
— Pewnie; Berek bardzo rano wstaje.
— Widać przejezdni są...
— Berek zawsze rano wstaje, a czasem nawet się wcale nie kładzie. On ma taką naturę, że w powszedni dzień nie lubi spać... woli się wyleżeć w szabas. Dla niego dość zdrzemnąć się trochę za stołem i już na całą noc jest gotów...
— Powiadają ludzie, że on nie bardzo czyste interesa prowadzi...
— Co plotek słuchać... na was powiadają, że drzewo z lasu kradniecie, a to przecież nieprawda. Tak samo i o nim mówią, że lubi kupić jaką rzecz i nie pytać skąd ona pochodzi... Po co ma pytać, przecież nie jest ani sędzia, ani prokurator... jest biedny żydek, handluje czem się trafi, aby żyć...
— Nie zawsze jego handle piękne są.
— Aj, Mateuszu, jaki z was dziwny człowiek! nie zawsze piękne jego handle! a czy on ma swoje dobra ziemskie? czy jest wielkim panem, czy ma dochody jakie? Nie ma nic... żyje z wiatru, a wiadomo, że kto z wiatru żyje, musi brać to, co wiatr mu przyniesie... Że wiatr nie przynosi złota, brylantów, pereł, tylko za pozwoleniem śmiecie i lekkie rzeczy, to nie jest wina Berka, ani moja, tylko wiatru...
Szkapa, nie zatrzymywana przez Mateusza, przed karczmą stanęła.
— Widzicie — rzekł Abram, — wasz koń też ma rozum, a może też siedzi w nim taka dusza, co za życia lubiła stawać przed karczmą...
Wygramolili się z sanek; Mateusz rzucił koniowi kłak siana, poczem obadwaj z Abramem udali się do Berka.







Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Klemens Szaniawski.