<<< Dane tekstu >>>
Autor Klemens Junosza
Tytuł Abram Pinkt i Mateusz Sikora
Podtytuł Dwaj filozofowie współcześni
Pochodzenie Fotografie wioskowe
Wydawca Księgarnia Teodora Paprockiego i S-ki
Data wyd. 1895
Druk Emil Skiwski
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


IV.

Długo oczekiwany świt przyszedł nareszcie. Konary drzew zarysowały się na szarem, zachmurzonem tle nieba, śnieg nie padał. Abram powitał tę chwilę z najwyższą radością i natychmiast zaczął budzić Mateusza.
— Nu, obudźcie się! — wołał, szarpiąc chłopa za ramię — dzień jak wół.
— Już?
— To jest ładne słowo to wasze „już...“ Widać spaliście doskonale, skoro tak prędko noc wam zeszła.
— A juści! — odrzekł Mateusz, ziewając.
— No, ruchajcie się teraz, radźcie co... już widno.
Mateusz wstał, przeciągnął się i myślał jakiś czas.
— Nu co? nu co? — pytał z niepokojem Abram.
— Ha, no nic.
— Jakim sposobem może być nic?... musi coś być...
— Bajki!
— Co to znaczy „bajki?“
— Żeby noc nie była taka ciemna, byłbym się wnet z tego dołu wydobył.
— A teraz?
— Zaraz wylezę.
— Nie będziecie czekali na Kogucińskiego?
Mateusz, nic nie mówiąc, wydobył z kieszeni nóż, zaostrzył nim kawałek gałęzi, znaleziony na dnie, i zaczął wybijać wgłębienie w ścianie dołu. Gdy ich zrobił kilka, dostał się po nich w górę, tak, że rękami dostał brzegu jamy. Tyle mu tylko było potrzeba. Uchwyciwszy się za wystający z ziemi korzeń, wzniósł się na rękach do góry i z wielką zręcznością na powierzchnię się wydobył.
— A ja?... a co ze mną będzie? — wołał Abram.
— Zaraz, zaraz... a! jaki to w gorącej wodzie kąpany! Zróbcie tak samo, jak ja.
— Nie potrafię; oj, Mateuszu, nie zostawcie mnie bez pomocy... poratujcie!
— A to niezdara! — mruczał chłop, i związawszy rzemień ze sznurem, spuścił go na dół.
— Obwiążcie się, albo bierzcie powróz do ręki... spróbuję was wyciągnąć; teraz, kiedy już widno, nie wpadnę.
Oparł się silnie o drzewo i dźwigał. Wtem nagle z poza drzewa dał się słyszeć gruby, basowy głos:
— A, dalibóg, Mateuszu! co za wiele to nie zdrowo... Przyjaźń przyjaźnią, a interes interesem. Mało wam dąbka, mało zajęcy, jarząbków, cietrzewi... teraz wam się zachciało wilka! Żebym tak zdrów był, nie dam! Mój dół i wilk mój!
Mateusz poznał od razu głos Kogucińskiego.
Nie odwracając się i nie puszczając sznura z rąk, rzekł:
— Bierzcie go, Janie; sprawiedliwie on wasz i ja z niego żadnej korzyści nie chcę mieć.
— A cóż wy żywcem go bierzecie? — zapytał Koguciński.
— Aha...
— Eh! to na nic... zastrzelić bestyę i już... dużo on mi utrapienia i szkody narobił... takiego mi pieska dobrego zadusił, żebym za niego dziesięciu rubli nie chciał. Palnąć mu w łeb i już...
— A to palcie — odezwał się Mateusz.
Abram, który tę rozmowę doskonale słyszał, wrzasnął na cały głos:
— Panie Koguciński! nie bądźcie wy waryat! ja was proszę, ja Abram.
— Wszelki duch Pana Boga chwali! — zawołał gajowy — a to co?
— A to taki wilk — rzekł Mateusz. — Z wieczora szedł do was za skórkami, usłyszał, że gęś gęga, chciał ją wziąć i wpadł w jamę; ja przed północkiem szedłem do was, usłyszałem krzyk... chciałem żyda ratować i też wpadłem w dół. Siedzieliśmy w dole do świtu; teraz ja wydobyłem się i jemu pomagam, ale kaducznie ciężki.
Przy pomocy Mateusza i Kogucińskiego Abram wydobył się na powierzchnię. Otrzepał kapotę z ziemi i śniegu i rzekł:
— Nie spodziewałem się po panu Kogucińskim, że mi takiego figla zrobi.
— Alboż Abram jest wilk? Na was nie robiłem dołu.
— Ale zawsze... Kto widział, żeby w lesie urządzać takie interesa. Może przechodzić podróżny, dobry człowiek, najlepszy przyjaciel... pfe! Ja wam powiadam, że wy to wszystko robicie przez złość do żydów.
— Do żydów?
— No, a dlaczego na przynętę wzięliście gęś?
— A cóż miałem wziąć?
— Trzeba było użyć na taki interes taką malutką, całkiem malutką, za pozwoleniem... świnkę, to jabym w dole nie nocował, ani Mateusz też.
— A kto was tam wiedział, że się złakomicie — rzekł gajowy.
— Już przepadło — rzekł Abram; — co się zrobiło, to się nie odrobi; tymczasem, panie Koguciński, ja do was szedłem według tych skórek.
— Jak dobrze zapłacicie, to sprzedam.
— I ja też do was szedłem, Janie — dorzucił Mateusz.
Koguciński na niebo spojrzał.
— Jeszcze ludzie śpią — rzekł, — ale trzeba się śpieszyć. Abram, jak Abram... może u mnie w chałupie być; ale Mateusz... Niechnoby przypadkiem leśniczy albo rządca obaczył go w mojej stancyi, toby mnie w net na cztery wiatry przepędzili... a co prawda miejsce złe nie jest.
— Ja wam też, Janie, przeszkody robić nie chcę — odezwał się stary kłusownik; — cały mój do was interes to jeno według owego głupiego dąbka, co mi o niego sprawę zrobili.
— Niby jak?
— A no, żebyście, Janie, w sądzie nie opowiadali za dużo.
Koguciński śmiechem parsknął.
— Alboż mi to pierwszyzna? Nie bójcie się, Mateuszu, wyjdziecie ze sprawy czyści jak szkło... nic wam nie będzie. Ja nie głupi.
— Aj, panie Koguciński — wtrącił Abram, — ja wiem, wy na taki interes macie rozum, tylko na drożenie się ze skórkami to wy żaden rozum nie macie.
— Ja — rzekł Mateusz — nie będę was, Janie, dłużej frasował; pójdę sobie lepiej wprost do domu, żeby nie było na was jakiego posądzenia... a wy z Abramem handle swoje prowadźcie.
Nie bardzo Koguciński zatrzymywał Mateusza, gdyż, bądź-co-bądź, dla gajowego, jako dla stróża lasów, towarzystwo kłusownika i rabusia leśnego jest do pewnego stopnia kompromitujące. Co w sercu, co w myśli — to swoja rzecz, ale dla oczu ludzkich potrzebne jest decorum. Pies nie będzie się przyjaźnił z kotem, ani wilk z barankiem... wobec ludzi wrogami trzeba być... Szczerze też wdzięczny był Koguciński Mateuszowi, że sobie poszedł i że go obecnością swoją nie kompromitował.
Znajomość z Abramem również nie mogła być uważana za zaletę Kogucińskiemu, jako gajowemu — ale ostatecznie jeszcze to uchodziło.
Abram jest żyd, a to zupełnie zmienia postać rzeczy. Sam hrabia-dziedzic ma żyda, plenipotent główny również, rządca także, leśniczy nie inaczej — dlaczegóżby jeden Koguciński miał być tego przywileju pozbawiony?
Byłoby to niesprawiedliwie. Zresztą wiadomo, że Abram handluje skórkami, a Koguciński ma w kontrakcie wyraźnie, że wolno mu truć i tępić wszelkimi sposobami dzikie zwierzęta i szkodniki. Skoro wolno tępić, to wolno i skórki sprzedawać — stąd też wizyta Abrama może mieć niejakie pozory legalności.
Szli sobie tedy w dobrej komitywie, gawędząc, trochę żartując, a trochę o interesie mówiąc — zwyczajnie jak dwaj przyjaciele.
— Chciałbym jak najprędzej być u was w chałupie — rzekł Abram, wstrząsając się nerwowo.
— Tak wam o skórki chodzi?
— Co prawda, najbardziej o moją własną skórę, bo strasznie przeziębłem.
— Toć ognia na kominie nie brak, w lesie mieszkam.
— Aj, to dobrze... ale mnie i we środku bardzo zimno... zdaje mi się, że jestem, broń Boże, worek wypchany samą frybrą.
— Gorzałkę mam z kroplami, i taki znów spirytus, co nalany jest na brzozowe pączki, i taki, co na mrówki, i taki, co na żywokost, het precz od każdej słabości, i zioła leśne, insze do picia, insze do kadzenia, insze znów do czego innego, i skrom zajęczy, i borsukowe sadło i różne różności.
— Takiem prawem to wy macie więcej lekarstw, aniżeli nasz aptekarz w miasteczku.
— Więcej nie, ale lepsze, bo aptekarze najwięcej trzymają proszków doktorskich na lekką śmierć, a ja według poratowania zdrowia.
— Poratujcie mnie od frybry.
— A dawno was trapi?
— Tymczasem nie trapi, ale będzie trapiła; ja czuję, że ona już we mnie siedzi.
— Nic wam nie będzie, rozgrzejecie się w izbie.
Doszli do chałupki Kogucińskiego.
W pierwszej izbie przy kominie uwijała się baba lat średnich, krępa, przysadzista, o wejrzeniu ponurem i niechętnem.
— O! — zawołała, ujrzawszy Abrama — tak rano wyszliście cyganić... co?
— Najpierw ja pani Kogucińskiej — odrzekł — powiadam w grzeczny sposób „dzień dobry,“ zdrowia pani życzę.
— Eh! dzień, komu dobry, to dobry... a zdrowie mogę mieć z Boskiej łaski, nie z żydowskiej.
— Mnie się zdaje, co pani miała dziś przykre spanie...
— Jakie miałam, to miałam. Komu do tego zasię!
— Jagno — zaczął Koguciński, — nie bądź ty taka sprzeczna... dalibóg, słuchać niemiło.
— To sobie uszy zatkaj pakułami.
— Jaguś, pókim dobry...
— Bądź sobie zły... garnek z gorącą wodą jest...
— Na co państwo w kłótni macie być... — rzekł poważnie Abram — ja tu naumyślnie, w pani Kogucińskiej interesie, przyszedłem.
— Co?
— Żebym tak zdrów był.
— To gadajcie żywo.
— Wolę poczekać, aż pani będzie dobra... zresztą maleńki to interes.
— Czy duży, czy mały, trzeba powiedzieć.
— Po co? Ja nawet nie wiem, czy pani lubi korale; nawet wiem na pewno, że pani nie lubiła nigdy...
— Korali?
— No, takich czerwonych korali, co kobiety na szyi noszą.
— Pokażcież je żywo!
— Ja wcale nie powiedziałem, że mam korale przy sobie, tylko że przyszedłem rozmówić się według korali. Czasem bywa takie zdarzenie, że się trafia rarytna rzecz, a bardzo tanio...
Kogucińska zmieniła od razu humor i stała się nader uprzejmą. Wybiegła też zaraz do komory, żeby przynieść flaszkę z jakimś rozgrzewającym kordyałem.
Gajowy z podziwieniem spojrzał na Abrama.
— Skąd wam korale na myśl przyszły?
— Aj, panie Koguciński, niby z was wielki myśliwy, a takiej prostej rzeczy nie znacie. Wiecie, że wilka trzeba łapać na gęś, a nie możecie zmiarkować, że babę bierze się na korale.
Gdy Kogucińska powróciła do izby, Abram zaimprowizował na poczekaniu cały poemat o tych nadzwyczajnych, wyjątkowo pięknych koralach. One pochodzą z zagranicy, z takiego miasta, co nad wielkiem morzem leży. Kupione zostały przez jakąś bardzo bogatą hrabinę, która potem zapisała je swojej wnuczce, ta wnuczka później wyszła za mąż i zbiedniała. Korale znalazły się w zastawie, potem przepadły; nareszcie znalazły się i znów poszły w zastaw, później ukradli je. Złodziej sprzedał bardzo tanio, kupiła je i nosiła jedna bardzo znaczna kupcowa, ta kupcowa później podupadła i skapcaniała, a teraz można je kupić za darmo — i niezawodnie w księgach przeznaczenia zapisano, że właścicielką ich zostanie pani Kogucińska... Opowiedział dalej Abram, jak te korale wyglądają: są czerwone jak krew, bardzo czerwone, a każdy co do wielkości jest prawie taki jak orzech, a przynajmniej jak duży groch, albo wreszcie jak ziarnko pieprzu. Bywają przecie małe orzechy i duże ziarnka pieprzu... Ostatecznie najpierwsza dama może taką ozdobę na szyi zawiesić.
Kogucińska była nadzwyczaj zaciekawiona.
— Drogież one? — zapytała.
— Mówiłem pani Kogucińskiej, że tanie jak barszcz. Za marne pieniądze można je kupić. Żydówka nie zna się... sama nie wie, co ma. Zresztą nasze żydówki nie są amatorki na korale. Co innego perły. Moja żona przez siedem lat suszyła mi głowę, żeby jej perły kupić.
— Napijcie się, Abramie, wódki — rzekła baba, nalewając kieliszek.
— Aj, aj! owszem, bardzo chętnie. Niech będzie na zdrowie pani Kogucińskiej.
— Pijcie zdrowi.
Abram przeprosił gospodarzy, włożył czapkę i modlitwę krótką odmówił, potem wychylił kielich.
— Aj! — rzekł — teraz mi lepiej. Ja powiadam, że czasem kieliszek wódki wart jest tysiące. Teraz, panie Koguciński, możemy pogadać o skórkach; ja umyślnie za tem przyszedłem; wezmę wszystkie, ile macie... i lisie i tchórze.
— Dobrze.
— Tylko niech usłyszę od was ostatnie słowo.
Gajowy powiedział cenę, na którą Abram się oburzył.
— Jak żyję, nic podobnego nie słyszałem! — zawołał. — Co to jest... za głupiego tchórza żądać jak za niedźwiedzia... a za lisy! Żeby one z czystego jedwabiu szerść miały, jeszcze nie byłyby tyle warte. To jest świat! aj waj! czy to można handlować?... czy można żyć?...
— Ja nie odstąpię.
— Nie odstępujcie. Wasze skórki, wasza wola; moje pieniądze, moja wola. Ja też nie odstąpię. Tylko moje pieniądze nie zepsują się i będą zawsze pieniądze, a wasze skórki wylenieją i zmarnują się. Będziecie z nich mieli sobole... co w plecy kole.
— Nie kupicie wy, to kupi kto inny... Żydów na świecie dość...
— Owszem, może zawieziecie do Warszawy?... wieźcie. Tu koło nas nie będzie nikt Abramowi handlu psuł. Niech pani Kogucińska tę sprawę osądzi... teraz korale za bezcen, a on chce za skórki brać jak za złoto!
— Bo pewnie, że się za bardzo drożysz — wtrąciła baba.
Koguciński spojrzał na żonę zdumiony.
— Toć sama kazałaś — rzekł bojaźliwie.
— Ja? ani mi się śniło.
— Wyraźnie powiedziałaś, żebym się ani ważył, bo...
— Przywidziało ci się. Żeby inszemu żydowi, to rozumiem... ale Abram spokojny człowiek, krzywdyśmy od niego nie mieli...
— To jest słowo sprawiedliwe i mądre — rzekł Abram. — Zaraz poznać kobietę rozumną, choć tego po sobie nie pokazuje... W oczach ma złość, ale w sercu dobroć. Jak przemówi, myślałby kto, że smoła i siarka z niej leci, a to jest sam miód. Wy nie jesteście warci takiej kobiety, panie Koguciński, naprawdę wam powiadam.
— Bo mu też opuść, Janie, proszę cię.
— Ha, skoro tak żądasz, to opuszczę. Przybijam!
Klapnął Abrama w dłoń, aż się rozległo po izbie.
Żyd się skrzywił, lecz z targu był kontent.
Koguciński przyniósł z komory skórki; obliczyli, ile za wszystkie razem wypada, przyczem nie obeszło się bez sprzeczek, ale ostatecznie doszli do ładu.
— No, Bogu dzięki, już! — rzekł Abram — teraz będę mógł spokojnie iść do domu.
— A, jeszcze nie...
— Dlaczego?... Przecież wam za wszystko zapłaciłem co do grosza...
— Należy się jeszcze za gęś.
— Co?... albo ja u was kupowałem kiedy gęś?...
— Wszystko jedno... zadusiliście mi jedną tam w dole.
— Wstydźcie się, panie Koguciński, takie głupstwa powiadać... Gdzie w tem rozum, myśl? Aj, jaką ciężką głowę macie! Wam się należy za gęś, którą miał zjeść wilk... Gdyby ją zjadł istotnie, czy zapłaciłby za nią?...
— Zdjąłbym z niego skórę.
— To nie jest moneta.
— Ja z was też zdejmę kapotę, skoro pieniędzy dać nie chcecie.
Koguciński spojrzał przy tem tak ponuro i groźnie, że Abram cofnął się przestraszony.
— Ej, stary! — odezwała się baba — tylko Abrama nie strasz.
— Niech zapłaci za gęś.
Wywiązała się długa dyskusya, a w końcu stanęło na tem, że Abram tylko czwartą część wartości gęsi zapłaci — chociaż i to wydało mu się bardzo niesłusznem i nieuzasadnionem.
— Jakże z tymi koralami? — zapytała Kogucińska.
— Oj, oj! jak pani chce. Kiedy pani będzie w miasteczku, to ja przyniosę i pokażę.
— Mam ja i dziś właśnie do zrobienia sprawunek — rzekła baba, a zwracając się do męża, dodała: — Zaprzęgnij-no, stary, szkapę do sanek, to pojedziemy. Niema w domu soli, pieprzu też potrzeba... różności...
Koguciński zaczął się drapać po czuprynie.
— No, czegóż stoisz? słyszysz, że soli niema w chałupie.
— Kiedy-bo, widzisz, bez pozwolenia od leśniczego nie mógłbym pojechać.
— To nie jedź.
— A jakże będzie?
— Pojadę sama z Abramem. On zdrożony, to będzie bardzo rad, że mu się okazya trafi.
Abram zerwał się z ławki.
— Pani Kogucińska! — zawołał — ja pani bardzo dziękuję za grzeczność, za łaskę... ale jechać z panią nie mogę.
— Dlaczego?
— Dlaczego? zaraz dlaczego... Nie mogę. Ja lubię bardzo chodzić na piechotę; moje nogi mają taką naturę, że jak się rozmachają, toby szły, szły, szły... choćby na sam koniec świata.
— Abram coś kręci.
— Wcale nie, broń Boże!... tylko ja powiem prawdę: ja zupełnie w inną stronę mam iść.
— A dokąd?
— Do Wólki.
— Możemy pojechać i przez Wólkę; pół milki w bok... nie koniec świata. Idź, Janie, zaprząż.
Koguciński roześmiał się głośno.
— Kobieto — rzekł, — ty Abrama nie namawiaj... on z tobą nie pojedzie. Nie wolno mu podług jego zakonu.
— Co?
— Niech sam powie.
— Owszem, dlaczego nie? Wolno... tylko trzeba, żeby z nami jeszcze kto jechał... nie wiele osób: pięć, trzy, choćby wreszcie jedna, byleśmy sami nie jechali... bo, widzi pani Kogucińska... niby tak we dwoje to nie pasuje...
— Chyba wyście, Abramie, owaryowali na starość... Co też wam do głowy przychodzi!... czy myślicie może, że ja się was boję? Koniec świata prawdziwie!... jak żyję, nic podobnego nie słyszałam...
— Niech się pani nie obraża, niech się pani nie gniewa... Pani wiadomo, że ja jestem stateczny żyd, stary człowiek i że mam w głowie same skórki; mnie też wiadomo, że pani Kogucińska jest kobieta stateczna, też już niemłoda...
— No, no... chyba mi Abram w zęby nie zaglądał...
— Aj, aj! o co się gniewać? Pani Kogucińska jest kobieta godna, porządna, a w tej chwili ma w głowie tylko trochę soli, trochę pieprzu i trochę korali... więcej nic. Oddzielnie to pani Kogucińska jest osoba, i ja też jestem osoba... ale w drodze to my potrzebujemy jeszcze jednej osoby... Niech Koguciński jedzie z nami.
— Mówiłem, że o pozwolenie trzeba prosić.
— To co? jechać na leśniczówkę i poprosić.
Koguciński spojrzał na żonę, a ta skinęła głową nieznacznie — poszedł więc konia zaprządz. Baba wybiegła do komory, aby się ubrać do drogi i pieniędzy wydobyć trochę z ukrycia. Abram, sam w izbie zostawszy, grzał ręce przy kominie i myślał.
Przedewszystkiem zastanawiał się nad kwestyą, skąd dostać korali, po które Kogucińska jedzie, — bo te, o których jej opowiadał, istniały tylko w jego fantazyi. Trzeba było czemś babę zainteresować, ułagodzić jej gniew, skłonić do zniżenia ceny skórek — więc Abram wykoncypował korale. Cóż teraz robić? Przedewszystkiem trzeba skorzystać z bezpłatnej furmanki i wygodnie pojechać do domu; w domu poprosić żony, żeby przepytała znajomych żydówek, czy która nie ma jakich korali na sprzedaż. Jeżeli znajdzie się taka, to dobrze — można będzie od jednej i od drugiej strony coś zarobić; jeżeli się nie znajdzie, to także dobrze. Abram powie, że właścicielka korali akurat na ten czas wyjechała na parę tygodni, a przez ten czas można będzie nie tylko jeden sznur, ale choćby całą ćwierć używanych biżuteryi sprowadzić.
W najlepszej harmonii i zgodzie państwo Kogucińscy i Abram usadowili się w sankach i pojechali. Abram obliczał w duchu, ile na skórkach zarobi; baba marzyła o koralach, a Koguciński o osobliwej jakiejś wódce, do której zawsze miał pociąg.
Leśniczy, aczkolwiek z trudnością, pozwolenie udzielił, podróż odbyła się pomyślnie. Po dokładnem wybadaniu wszystkich niemal żydówek w miasteczku, pokazało się, że korali niema. Abram musiał opowiedzieć historyę o niespodziewanym wyjeździe właścicielki.
Kogucińska wpadła w bardzo zły humor, ale Abram nie wzruszył się tem wcale. Od tego jest mąż — niech on cierpi.







Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Klemens Szaniawski.