Ajra (Liciński, 1917)

<<< Dane tekstu >>>
Autor Ludwik Stanisław Liciński
Tytuł Ajra
Pochodzenie Halucynacje
Wydawca Księgarnia K. Wojnara
Data wyd. 1917
Druk Drukarnia Ludowa w Krakowie
Miejsce wyd. Kraków
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

Gruźlica szybkiemi krokami parła naprzód. Z dnia na dzień zabierała mi resztki sił i przytomności. Nocami upały gorączki odpędzały sen i nawoływały ciężkie męczące majaki. Byłem sam — jeden jedyny na całym świecie, bez odrobiny przyjaciela, lub krewniaka.
Wszystkie stosunki z ludźmi pozrywałem jeszcze w zaczątku choroby, resztki węzłów rwały się same przez się, z prawa choroby, ludzkiej wrażliwości i t. d.
Usługująca mi stróżka, nie mogąc w niczym zadowolnić moich kaprysów, najpierw się niecierpliwiła i mamrotała półgłosem, później sarkała i zrzędziła, a wkońcu obsypywała mnie gradem brutalnej niechęci.
— Pan to ni Bogu, ni ludziom — mówiła. — Przyniosę co... niedobre... Mleko — za kwaśne, chleb za suchy. Przecie kupuję tam, gdzie wszyscy. Łóżko prześcielę — źle. Lekarstwo podam — źle. Sam anioł by nie wytrzymał. A o spowiedzi ani dudu. Zara by się polepszyło. O Jezu Marjo! jak to insze ludzie nad grobem stoją, a nie chcą przyjąć, co im Pan Bóg ochwiaruje.
Byłem sam — jeden jedyny na całym świecie, bez odrobiny przyjaciela, lub krewniaka. Postanowiłem się przenieść do szpitala.
Słoneczną szpitalną celkę powitałem z uczuciem rozkoszy i ulgi. Niedaleko za oknem chwiały się i szeleściały liśćmi kasztany. Ta zieleń, której od tak dawna nie widziałem, dziwnie łączyła mnie z życiem. Czułem się zdrowszy, silniejszy.
Całemi godzinami wpatrywałem się w liście i spokojniej zasypiałem.
Atoli szczęście moje chwilowe niedługo trwało.
Już czwartego dnia do celki mej zapukała stróżka.
Przyniosła mi jakąś pozostawioną w mieszkaniu drobnostkę, sprzęcik nic nie znaczący.
Przyjście jej niemile mnie dotknęło.
Z przebiegle namaszczonej twarzy wyczytałem jakiś szatański podstęp. Miała przytym w oczach suchy cynizm bogobojności, który mnie zawsze przerażał. Był to wzrok oprawcy, który z litanją na ustach obdziera skórę. Wiedziałem, pewny niemal byłem, że ten puszczyk­‑stróżka przynosi mi wróżbę nieszczęścia.
Jakoż nie omyliłem się. Po wyjściu jej usłyszałem cichą rozmowę na korytarzu. To ona rozmawiała z siostrą miłosierdzia. Mówiły o mojej zatraconej duszy, której trzeba było co rychlej spowiedzi.
— Jakto? więc nieprawda, moja kobieto? A mówi mi, że się spowiadał tydzień temu.
— O nieprawda, dobrodziejko! nieprawda!...
Odtąd zaczęły się inkwizytorskie wizyty siostry miłosierdzia.
Tłumaczyła mi, że nie mogę przecie zdechnąć jak bydlę, że mam rozum i duszę; że jestem bądź co bądź człowiekiem, za którego Syn Boży cierpiał na krzyżu; tłumaczyła mi zresztą bardzo mądrze i rozumnie według tej dziecinnej logiki, co to boi się „pieruna“, że ona czuje się uprawnioną do pojednania mnie z Bogiem i t. d.
Z początku odpowiadałem, później mrużyłem oczy i udawałem śpiącego, ale siostra miłosierdzia wynalazła zemstę, bo gdym dzwonił, potrzebując czegoś, udawała, że nie słyszy. W ten sposób wszystkie prawie moje potrzeby zależne od siostry miłosierdzia były niezaspokojone.
Zaciąłem się — postanowiłem nie żądać nic.
Spragniony wody do picia, lub kawałka cukru, który lubiłem zwilżać w mleku i ssać — oblizywałem zeschłym językiem zeschłe wargi, złorzeczyłem św. inkwizycji, ale nie dzwoniłem, nie żądałem niczego.
Zakonnica zmieniła taktykę — stawała się słodką i uprzedzającą moje chęci, przepraszała za niezależne od niej zwłoki, lub niewygody, co rusz to do mnie zaglądała, na jedną chwilę — ot czy nie potrzeba czego?
A po tych wszystkich słodyczach tym silniejsze żądanie wypełnienia obowiązków chrześcijańskich, tym kategoryczniejsza odmowa i tym ostrzejsza uraza.
Byłem sam — jeden jedyny na całym świecie, bez odrobiny przyjaciela, lub krewniaka. Gruźlica szybkiemi krokami parła naprzód. Z dnia na dzień zabierała mi resztki sił i przytomności.
Tak wlekły mi się długie, długie godziny szpitalne, przesuwając przed oczyma straszne, przerażające halucynacje.
Wtym razu pewnego, najnieoczekiwaniej dla mnie, w celce mojej zjawiła się najprzepyszniejsza kobieta, jaką znałem w życiu, aktorka mojej kilkoletniej miłości, szału, klątw, pragnień.
Kochałem ją i ona wyznawała mi niejednokrotnie swoją miłość, lecz nie wierzyłem jej, byłem zazdrosny, chciałem niepodzielności. W ten sposób nie posiadłem jej nigdy.
Dawniej, dawniej kiedyś, w początku naszej znajomości, objąłem namiętnie jej ramiona i przyciskałem... Ona niby się broniła i, przechylając cudownie główkę, szepnęła „aj... ra...“. Później się dowiedziałem, że miała powiedzieć: „ratujcie“! Nie zdążyła; ustami wpiłem się w jej usta — reszta sylab zamarła... Duży czarny gołąb załopotał w okno, odskoczyliśmy od siebie wylękli... I tak nie posiadłem jej... Odtąd nazywałem ją zawsze „Ajra“.
W chorobie zapomina się o wielu rzeczach i osobach. Zapomniałem o Ajrze.
— Ajra! Ajra! — szeptałem teraz w radosnym zdziwieniu, skąd się tu wzięłaś?
— Skąd? czyż to dziwne? Czemu nie zawiadomiłeś, żeś chory?
— Daruj — odparłem ironicznie — ale nawet o mym pogrzebie nie będę nikogo zawiadamiał.
Ciepłą wonną dłonią zamknęła mi usta.
— Ja chcę, żebyś żył — szepnęła.
— Bo widzisz, mnie ogromnie źle... nikogo... — poskarżyłem się.
— Wiem... wiem...
I temi kolorowemi ustami przywarła do mego czoła.
— Więc kocha! — myślałem... — Przychodzi do takiego zdechlaka, do tego wszystkiego, co tak wstrętne, nieestetyczne. I całuje!... Jakże musi być silnym uczucie takiej kobiety... I naraz litość mnie wzięła nad samym sobą, żem tak niebacznie wyzbył się mego szczęścia... czyniłem sobie wyrzuty, że byłem niesprawiedliwy dla niej. Klękałem w myśli przed nią i błagałem ją o przebaczenie. — O boska! święta Ajro! — wołałem... i korzyłem się... błogosławiłem jej przyjście.
A ona odtąd codzień już przychodziła.
Lekkiemi motylemi krokami wpływała jak srebrny sen, cicho zbliżała się na paluszkach, bacząc, aby mnie nie rozbudzić, na wypadek, gdybym spał. Nie mogłem nigdy widzieć jej przyjścia, bo leżałem zwrócony głową do okna, lecz poznawałem ją po szeleście sukni i zapachu fijołków.
— Ajra! — szeptałem — ty?
— Ja — odpowiadała i owiewając mnie zapachem fijołków i tym rozkosznym ciepłem włosów, właściwym tylko brunetkom, całowała w czoło...
A później kładła dłonie na mojej wychudzonej twarzy i, mimowolnie zniżając głos do mego suchotniczego szeptu, opowiadała dziwne, przedziwne powieści...
Opowiadała, jak łabędź pływający po jeziorze, zakochał się w wiejskiej dziewczynie i został później zabity przez inne łabędzie... Mówiła, jak raz za jej dzieciństwa przyszła stara cyganka i z ręki jej wróżyła i rozpłakała się i nic powiedzieć nie chciała, tylko ją Ajrą nazwała... Więc kiedy ja ją po raz pierwszy Ajrą nazwałem, wylękła się tego imienia, bo zdało się jej, że czego cyganka odwagi dopowiedzieć nie miała, to ja jej teraz odkryję... Opowiadała, jak raz dziecięciem w wigilję św. Jana, przez całą noc stała i rączki wyciągała, bo niania ją zapewniła, że gwiazdki do dzieci dobrych wtedy przychodzą... I wiele, wiele innych rzeczy opowiadała...
— Ajra! kto ciebie tak pięknie mówić nauczył? — pytałem.
Ona robiła wtedy ślicznego, rozkapryszonego aniołka i głosem dziecka szeptała:
— Ajra siama naucila... tu... tu... z główki...
I w sercu suchotnika grały te cudne powieści coraz rzewniej, wstawały jak piękne wizje, które przyszły ostatnie moje chwile melodją napełnić i słońcem je owiać. Ajra, bosko­‑piękna Ajra, o przepysznych ramionach, zatracała dla mnie coraz bardziej pierwiastek materjalny, przestawałem ją pojmować zmysłami, nie mogłem sobie dokładnie zdać sprawy, kto ona jest właściwie? kochanka? siostra? matka?... córka może? Stawała się dla mnie raczej czymś abstrakcyjnym, jakby widomym symbolem czegoś, co nie urodziło się jeszcze we mnie, ale było już poza mną; czymś, co trwało już przed ziemi narodzeniem i przetrwa jej śmierć, ale we mnie ma nastąpić dopiero... kiedyś, kiedyś... może już wkrótce. Czułem się szczęśliwym bez miary smutnym, skupionym szczęściem uśmiechniętej rezygnacji.
Jedna tylko jeszcze fatalna trwoga przychodziła do mnie i, gdy Ajry nie było przy mnie, kładła się u mego wezgłowia jak potwór.
Był to szalony, dziki niemal strach przed św. inkwizycją. A nuż zakonnica znajdzie drogę do Ajry i nauczy ją przeciw mnie spiskować.
— Dołamią, dołamią do reszty — myślałem.
Przeczucie moje miało się wkrótce urzeczywistnić. Na korytarzu usłyszałem cichą rozmowę zakonnicy z Ajrą... Zupełnie tak jak wtedy... takie same szepty, które umierający tylko dosłyszy...
— Na miłość Boską! niechże pani wpłynie... przecie to tydzień, dwa najwyżej.
— Wszystkiemi siłami, siostro!...
Zatkałem sobie uszy palcami, bo nie chciałem słuchać dalej tej potwornej rozmowy.
Tak mnie zastała Ajra... Nie słyszałem nawet jej wejścia...
— Spisek uknuty? — przesyczałem na przywitanie. Przybladła... oniemiała...
— No ten... z zakonnicą — szeptałem — będziecie mnie obie męczyły?
Ajra uśmiechnęła się naraz i mówiła!
— Cóż to mi szkodziło przyrzec rozfanatyzowanej dewotce? Będąc pewną, że ja za nią spełnię tę misję, przestanie cię sama męczyć... Czy źle zrobiłam?
I przymilając się, powtarzała z uśmiechem:
— Cóż źle?... źle?
— A ty naprawdę nie myślisz o tym? — wyszeptałem z lękiem...
— Nigdy... ani jednym słowem...
Uspokoiłem się do reszty.
— O jakaś ty dobra — rechotałem resztkami urywanego szeptu, który coraz trudniej odrywałem od gardła.
— Dobra? naprawdę dobra? — pytała. — A tybyś był również dobry?
— Ja?!... pytasz?...
Naraz Ajra ogarnęła mnie zimnym, kupieckim spojrzeniem rzeźnika. Zdało mi się, że w mózgu jej ważyła się w tej chwili jakaś zbrodnia. Ot, jakby mnie za gardło porwać miała i udusić... Czułem niemal, jak łeb mi się trzęsie i język na brodę wyskoczył... Cofnąłem mimowoli oczy od niej i przykryłem je rzęsami. Trwało to jednak tylko chwilę. Twarz Ajry łagodniała i piękniała, w oczach zagrała cicha, głęboka zaduma.
— Co ci jest Ajro? — pytałem.
— Jestżem dziś inną, niż zawsze?
— Wydajesz mi się nieczytelną... Nosisz myśl jakąś, której odkryć się boisz.
— A jeżeli ją odkryję?... — rzekła powoli.
I zaraz oczy rękami zasłoniła, jakby bojąc się, że sam wyszarpię z niej to, co z takim wysiłkiem woli powiedzieć miała.
— Ajro! Ajro! Patrz... oto i ja zasłaniam oczy, abyśmy naszych myśli widzieć nie mogli,.. Mów, co masz powiedzieć.
— Dobrze... powiem. Ale daj mi słowo, że spełnisz to, o co poproszę.
— Moja najsłodsza! Czyż ja mam jeszcze tyle mocy, aby cokolwiek na ziemi spełnić... Patrz! trup z odrobiną życia... Zero... Kawałek zepsutego ciała... Ja mam co spełniać?... Ajro! szalona jesteś...
— A jednak gdybyś mógł... Czyż wahałbyś się dla twojej Ajry?...
— Gdybym mógł... Droga! ty sama wiesz, czym jesteś dla mnie. Wynajdź rzecz w granicach mojej możności, a spełnię ją dla ciebie, by umrzeć spokojniej.
— Więc spełnisz? Przysięgnij, że spełnisz...
— Dobrze, Ajro! Przysięgam... wszystko uczynię, czego zażądasz odemnie, a uczynić będę w możności... Przysięgam, że spełnię przed śmiercią wszystko, wszystko, — bez ograniczeń — co mi podyktujesz, prócz tego, co żądała ode mnie zakonnica.
— Bo... bo... widzisz — mówiła z uśmiechem — ja przecie wszystko dla ciebie uczyniłabym.
— Wiem... Ty jedna taka... Ale mów już... — nalegałem.
— Dobrze! zaraz... — mówiła z pewnym drżeniem w głosie — ale zakryj oczy, tak jak dotąd.
Przymknąłem oczy i osłoniłem je dłonią.
Ona mówiła cicho i trwożnie, ale szeptem zbyt wyraźnym, abym mógł uronić choć jedno słówko.
— Ja wiem... Powiesz, żem potwór... Jednak kocham cię jak nikt... Pamiętaj, żeś przysiągł... Będę się modliła za ciebie całe życie... Wymagam od ciebie rzeczy właściwie niewielkiej... Dla mnie prawdziwe zbawienie... Zrozumiesz to sam... Jestem w strasznym położeniu... Wiem zresztą, że mnie kochasz... Do nikogo w całym świecie nie zwróciłabym się... Zresztą przysiągłeś... Zapiszesz się do Kasy pogrzebowej... Nic więcej... Wszystkie koszta ja opłacę... Odbiór pieniędzy przekażesz na moje nazwisko... Właściwie ludzi umie... to jest bardzo chorych nie przyjmują do kasy, ale to da się zrobić... Mam znajomego w zarządzie... Rozmawiałam... Przyrzekł mi... Przecie to nie sprawi ci żadnego kłopotu... Ja wiem, że ty mnie jeden kochasz... Zresztą choć przysiągłeś, mogę cię zwolnić, jeżeli ci to sprawia przykrość...
Słowa jej wbijały się we mnie jak ciężkie topory. Rękę trzymałem ciągle na oczach... Czułem się za słaby aby spojrzeć na nią... Myśli, jak błyskawice, migotały mi pod głową. Setki pomysłów zemsty krzyżowały się i dobijały wzajem. Czułem, że mi potrzeba gromów i wulkanów, nawałnic i burzy, a ja mam w rozporządzeniu tylko cherlactwo i gorączkę, bezsilność i słabość. Ciężka potworna zmora położyła się na mózgu i wyła, kąsała, że drapać pazurami duszę własną pragnąłem.
Zdusić, zgnieść jednak w sobie pragnąłem to piekło rozpaczy, — szarpnąłem się i zgniotłem... i zdusiłem...
Poczułem w sobie tego szatana nienawistnej chłodnej ironji, co strojnym życia smakoszom mięso kawałami z serc wyłapywała, by im pokazać, że to tylko mięso bydlęce. Budziło się we mnie wszystko złe — a potężne, silne — a potworne. He — he — he! jak ja się śmiać umiem przed śmiercią... Truchlejcie, kanalje bezwstydu! mistrz śmiechu się zbudził, aby ostatnim śmiechem szczekanie wasze zagłuszyć...
Leżałem ciągle z ręką na oczach.
Ajra, boska, kochana Ajra, najprzecudniejsze w święcie ścierwo, Ajra, bydlę o przepysznych ramionach — siedziała milcząca, nieruchoma.
I naraz wydała mi się cała sytuacja śmieszną, operetkowo­‑ogródkową, dziennikarsko­‑humorystyczną...
Rozkoszny zjadliwy śmiech rozlewał mi się po duszy, drżał, dzwonił we mnie szczęściem upojenia...
— Wahasz się? przykrość ci sprawiłam? — rzekła Ajra.
Spojrzałem na nią rozbawionym okiem... Widziałem w tym wszystkim tyle komizmu, aż serce mi puchło ze śmiechu.
— Przykrość? Ajro! Któż widział? Taka błahostka. No! kasa pogrzebowa... wielkie historje?!... Śliczny pomysł...
— Więc naprawdę nie zrobiłam ci przykrości?
— Bo przecie to nic nie znaczy... I żyć jeszcze możesz...
— Ależ słusznie.
— O jakiś ty dobry.
Tu nastąpiło kilka pocałunków i wiele, wiele komizmu.
— Niema o czym mówić — rzekłem — załatw wszystko... Zapiszę się do tej tam pogrzebowej kasy... Wszak to dla ciebie. Lecz słuchaj! Żądam nagrody. Nie ciężkiej — o nie! Drobnostka za drobnostkę... Ty po mej śmierci odbierzesz trochę grosza, ja przed śmiercią chcę widzieć twoje ciało... Nie posiąść — nie!... widzisz sama nie mogę... Ale zobaczyć... Raz jeden... Niech cię widzę przed śmiercią... Niech się upoję widokiem twych kształtów...
Wyciągnąłem chudą bladą rękę do jej piersi i próbowałem rozpiąć suknię.
Ona zapłoniła się jak dziewica i trwożnym głosem wyszeptała:
— Koniecznie?!
— Koniecznie! bezwarunkowo! Żądam tego kategorycznie.
— Dobrze... dla ciebie wszystko... Ale pozwól: jutro, nie dzisiaj...
— Nie! nie! dzisiaj! tylko dzisiaj...
Usta błagalnie ułożyła w trąbkę i prosiła:
— No jutro, jutro... Ajra prosi... Zgódź się... Ajra dziś nie może...
A mnie to wypraszanie się jej wydało się tak bezgranicznie zabawne, że tym uporczywiej nastawałem na nią, aby dopełniła warunków zaraz, niezwłocznie. Nabrałem przekonania, że w tym opieraniu się niewieścim, oblanym dziewiczego wstydu rumieńcem, kryje się jakaś potężna śmieszność z dramatem niemal granicząca. Więc postawić tę parodję pod pręgierz mojego wzroku. Niech się wywstydzi, wypłoni na całe życie.
— Ajra! ja dziś żądam — szeptałem.
Oczy jej wylękłe, przerażone niemal przystygły do mojej twarzy. Porwała moją chudą wstrętną rękę, złożyła na niej pocałunek i, klękając przed łóżkiem, błagała:
— Zlituj się nademną... Jutro... Jutro... Dziś nie... O zgódź się... Kochany, najlepszy! Jutro...
— Dobrze — szepnąłem — jutro...
— O jakiś ty dobry...

∗             ∗

Całą noc majaczyłem nieprzytomnie, strasznemi widzeniami trapiony.
Zdało mi się, że duży płowy lew położył się u mych nóg, i... jedno poruszenie moje, jedno drgnienie, a porwie mnie i zmiażdży...
Wtym weszła Ajra i śmiała się, śmiała, śmiała, jak tylko głupi sędzia może się śmiać ze złoczyńcy...
— Ajro, Ajro! ocal! — krzyknąłem.
Ona podeszła do lwa i odpędziła go... A później siadła na oknie, zasłaniając widok kasztanów i znowu się śmiała, aż w całym pokoju huczało.
Bezsilność i nieruchomość mnie ogarnęła, jakby mi kto wszystkie członki pokrępował, tak, iż powiekami nawet mrugnąć nie mogłem.
A Ajra, straszna, potworna Ajra siedziała na oknie i, długą słomkę w ręku trzymając, łechtała mnie nią w ucho... Potym rzuciła na ziemię słomkę i roztworzyła okno.
Liście kasztanowe pchały się do celki, wyrastając w potworne zwierzęta. Napełniły celkę jakimś dziwnym mlaskaniem i ćpaniem, sykaniem i rzężeniem.
Chciałem przymrużyć oczy, aby nie patrzeć na nie, ale Ajra trzymała mi powieki w dłoniach, ukazując, jak potwory pełzają po moim ciele.
Gdy wszystko pierzchło i umilkło, Ajra, trzymając mnie za rękę, prowadziła po jakichś ciemnych, długich kurytarzach. Krucyfiksy obalono i trupie czaszki leżały na ziemi, tak, iż co chwila zmuszeni byliśmy odrzucać je nogami na bok.
— Chcesz, zatańczę — mówiła Ajra.
— Nie tańcz! — prosiłem.
Ale ona puściła moją rękę, szybkiemi ruchami zrzuciła z siebie suknie, raz, dwa!... raz, dwa!... aż stanęła naga i, śmiejąc się lubieżnie, zaczęła tańczyć kankana...
Zaskrzypiały i zaszeleściały pod jej nogami trupie głowy, a ona zalała się kaskadami niemilknącego śmiechu ha... ha... ha... — ha... ha... ha...
— Ajro! nie tańcuj! — błagałem.
Ona porwała mnie nagle za ramiona i, pchając z całej mocy, wrzuciła w zimne, wilgotne podziemię...
Widziałem, jak mój dziad umarły napół przegniłym ciałem się trzęsie i idzie do mnie... Za nim szła moja siostra umarła i przyjaciele, znajomi... Wszyscy zaszeptali coś w swoich trumnach i szli... bladzi... wstrętni.
Tam — gdzieś... wysoko... na ziemi... Ajra tańczyła kankana...
Słyszałem, jak stopy jej zgrzytają po moim sercu; czułem, jak pleśń grobów załazi mi za skórę...
I tak przebyłem w długich, długich męczarniach. Gdy oczy podniosłem na celkę, nic się w niej nie zmieniło... Tylko się śmierć zbliżyła do mnie o miljony kroków prędzej. Tylko wspomnienia wczorajsze ożyły z całą mocą i z całą wczorajszością...
Więc najpierw wyły i jęczały w duszy całym tragizmem mej indywidualności, później zasyczały i rozpluły się w pomysłach jakiejś niebywałej zemsty, aż wkońcu zatrzęsły się i parsknęły dławiącym chichotem ironji.
— Komizm sytuacji — mówiłem sam do siebie. Te dwa słowa przyczepiły się od samego rana do biegu moich myśli, jak czasem przyczepia się na cały dzień jakaś melodja, wiersz ulubiony, lub wspomnienie ukochanych rysów.
Słowa te tak dalece mi się podobały, że powtarzałem je tam nawet, gdzie napozór najmniej były potrzebne.
— Czemu pan dziś nie wypił kawy? — pytała zakonnica.
— Nic!... komizm sytuacji — odparłem.
Ona spojrzała na mnie ździwiona, i to mnie jeszcze bardziej utrwaliło w przekonaniu, że jest to bądź co bądź wielki komizm sytuacji.
— Może mleka? — proponowała.
— Dobrze — odparłem — ale tylko dla komizmu sytuacji.
Przyniosła mleko w milczeniu, patrząc na mnie z wielkim lękiem, i był to dla mnie największy komizm sytuacji.
— Jakże się czujemy? — pytał w chwilę później doktór.
— Bajecznie błogo — odparłem...
On zbójecko­‑dyktatorsko­‑uprzejmym wzrokiem zaśmiał się do mnie i rzekł:
— O! widzę, humor się nawet panu poprawia.
Jesteśmy więc na dobrej drodze...
— A tak... ja to sam czuję... komizm sytuacji, doktorze...
— Jakto?
— A no tak... śmierć... sekcyjka... bezsilność medycyny, trochę pociechy chrześcijańskiej... no, czy to nie komiczne?
— E! co pan też?... no, do miłego...
Ajra zastała mnie rozbawionego temi odwiedzinami lekarza i wpatrzonego z uśmiechem w pułap.
Była dziś niezwykle podnieconą. Uśmiechem starała się pokryć jakąś wewnętrzną burzę, ale drżały jej usta, i głos się łamał i obrywał, jak odmarzający śnieg pod stopami podróżnika...
— Cóż? gotowaś? — spytałem.
Skinęła głową potakująco. Spojrzała na mnie z litością, czy wstrętem, urągając mi i policzkując jednocześnie oczyma.
To mnie dogniotło... Cała drzemiąca we mnie nienawiść zbudziła się i zatrzęsła nerwami.
I nerwy moje w tej burzy miały się już popruć i poprzerywać doszczętnie.
— Więc się rozbieraj! — szepnąłem.
— Nikt tu nie wejdzie? — spytała.
— Nikt.
— A doktór? A zakonnica?
— Byli już...
— A służba?
— Nie będę dzwonił... Możesz zresztą drzwi na klucz zamknąć.
— Prawda... prawda... — powtarzała.
I twarz jej w tej chwili się rozjaśniła.
Podeszła do drzwi... cicho, powolutku przekręcała klucz. Zaledwie parę delikatnych zgrzytnięć mogłem wyłowić uchem.
— Już zamknięte — szepnęła.
— To dobrze, rozbieraj się...
— A czy można tam przy drzwiach? — spytała.
— Nie, nie! tu... mam przecie widzieć...
I znowu się zapłoniła tym ślicznie dziecięcym uśmiechem i, ociągając się niby, pytała tak jak wczoraj:
— Koniecznie?...
— Koniecznie... — odparłem.
Z cudownym boskim spokojem i wyrafinowaną gracją bydlęcia, zwalniała swoje rzeźbione, okrągłe kształty z szeleszczących jedwabiów. Harmonijnemi, pięknemi ruchami składała każdą część ubrania na kanapce — zwolna — ostrożnie — aby nie pominąć i nie uszkodzić cennych precjozów.
We wszystkim znać było wyuczenie i przygotowanie do odgrywającej się obecnie sceny — świeże bielusie majteczki — czyściutka halka... wyperfumowane pończoszki... i tak wszystko wonne, odurzające, piekielnie piękne...
— Idziesz wprost z kąpieli? — szepnąłem, bo zdawało mi się, że robię jakieś ważne, wielkie odkrycie.
— A skąd wiesz? — pytała.
— Nic... widzę... — odparłem brutalnie.
— Ho, ho... już to przed twoim okiem nic się nie ukryje — rzekła...
Ajra, bosko­‑piękna Ajra, siedziała na moim łóżku; na łóżku suchotnika i zdechlaka, w całej rozkosznej nagości — zalotnie uśmiechnięta, lubieżnie przechylona nad moim wstrętnym, chudym ciałem i świeżemi wiśniowemi wargami szeptała...
— Widzisz... wszystko dla ciebie.
A mnie zdało się naraz, że to nie Ajra siedzi przy mnie, lecz kasa pogrzebowa.
I zdało mi się, że jeśli kasę pogrzebową obezwładnię, to i śmierć samą obezwładnię.
Gwałtowna, błyskawiczna idea zemsty stanęła przedemną, jak anioł z płomiennemi skrzydłami, i raz jeszcze ostatni w życiu podniosła mnie na nogi.
Szybko porwałem się z łóżka i chwytając leżące na krześle szelki, zacząłem bić niemi Ajrę...
— Jezus Marja! co się dzieje!? — szepnęła przerażona...
— Nic! kasa pogrzebowa!... kasa pogrzebowa! — rzężałem...
I dalejże!... po ramionach... po udach...
Aż szelki rzemienne furczały, aż siniaki ciało okryły.
Złożyła ręce jak do modlitwy i szeptała, ukazując głową na drzwi.
— Usłyszą... przybiegną... hańba...
— Niech usłyszą... niech przybiegną... — syczałem...
Ręce mi w stawach trzaskały, głowa kręciła się jak u pijanego, nogi chwiały się i skakały podemną, a ja siepałem, trzaskałem, jak po martwej skórze, tłukłem jak po bębnie...
Ajra, bosko­‑piękna Ajra, szczenię kasy pogrzebowej o przepysznych ramionach, z siniakami na całym ciele, bita i smagana, z bezsilną pianą w ustach — zaczęła chwytać naraz poukładane w porządku części ubrania i mnąc je pierwszy raz może w życiu, wciągała na siebie szybko, bez ładu — byle jako tako — byle się trzymało.
Pociemniało mi nagle w oczach — osłabłem — oparłem się o krawędź łóżka — wspiąłem się — raz, dwa — z całej mocy — i runąłem na pościel... Ajra przekręciła klucz ze zgrzytem i wychodząc z celki, rzuciła mi złym, chrapliwym głosem:

— Szu...brawiec.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Ludwik Stanisław Liciński.