Z ponurych nocy (Liciński, 1917)

<<< Dane tekstu >>>
Autor Ludwik Stanisław Liciński
Tytuł Z ponurych nocy
Pochodzenie Halucynacje
Wydawca Księgarnia K. Wojnara
Data wyd. 1917
Druk Drukarnia Ludowa w Krakowie
Miejsce wyd. Kraków
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

Kłamała... Wszystko kłamała co do jednego słowa.
Nie kierowała się przecie żadną rachubą, ani interesem. Kłamała dla przyjemności, dla sportu. Tak wiele prostytutek kłamie z nałogu, jak się z nałogu upijają lub eteryzują.
Miała zaledwie dwadzieścia lat. Była jednak znacznie starszą i o wiele młodszą. Cztery lata prostytucji poorały w niej duszę i zmiętosiły młodość.
Cztery lata prostytucji — cztery lata chodzenia po ulicy od piątej w wieczór do trzeciej po północy — od rogu do rogu — tam i napowrót... Taka była umowa ze „starą“.
Resztę czasu mogła poświęcić sobie, znajomym, kłótniom z koleżankami, ekstra­‑nadzwyczajnym zarobkom, sztuce i literaturze, pijanym alfonsom, mnie... komu i czemubądźkolwiek — wolna wola — według chęci i upodobań.
Lubiłem ją za jej smutną, zrezygnowaną młodzieńczość i cyniczną starczość.
Umiała być naiwną marzycielką i nieświadomą artystką. Kłamstwa jej były subtelnie wyrafinowanemi wizjami i poetyckiemi utworami, nieujętemi w formę sztuki. Słowa jej nabierały prawdopodobieństwa, niebywałe wypadki i zdarzenia wydawały się prawdą, kłamstwa graniczyły niemal z twórczością.
Miałem wtedy wyplamiony surdut i podarte buty. Znajomi nie spostrzegali mnie, lub śpieszyli się dokądś. Zacząłem sam nie spostrzegać i śpieszyć się. Na szczęście spostrzegłem Lidę i ona mnie spostrzegła... Mieszkaliśmy w jednym domu. Przyszła do mnie ot tak sobie... po zapałki... Nie były jej właściwie potrzebne, ale takie dziewczyny lubią niekiedy przychodzić po zapałki.
A później już codzień przychodziła.
Tak się zaczęły nasze ponure noce.
Siedzieliśmy zawsze po ciemku. Najmniejsza smuga światła psuła jej twórczość... Szczelnie sztorami okna osłaniałem, aby nie dopuścić najlżejszego świetlnego płomyka...
A noce szły...

∗             ∗

Przyszedł do starej jakiś nieznajomy. Widać zresztą: porządny. Wysoki był i cienki. Pamiętam — wszystko na nim było cienkie i wysokie: od butów do kołnierzyka. Czarny był i nieprzyjemny. Najwięcej bałam się oczów, bo ich nie widać było z za czarnych okularów. Wybrał mnie i dał starej pieniądze. Nie wiem, czemu bałam się ogromnie. Wprowadził mnie do karety — pojechaliśmy. Patrzę: w karecie trumienka mała... Przelękłam się i pytam, co to za trumienka? Ale on nic nie odpowiedział. Zdawało mi się wtedy, że jadę na cmentarz, i że mnie zaraz pochowają... Zaczęłam się modlić... Jechaliśmy tak ze dwie godziny, a może i więcej... Zatrzymaliśmy się w lesie. Między drzewami dom — światła — prowadzi on mnie, ale nie mówi ani słowa. Weszliśmy do pokoju... Na katafalku trup leży... Zaczęłam dygotać na całym ciele, ale słowa przemówić nie mogłam. Coś mi zatkało gardło. Zaklaskał, i zaraz czterech czarnych przyszło takich jak on. Nic do mnie nie mówili, tylko brali mnie za ręce, nogi i położyli na drugim katafalku. Obstawili mnie świecami... trask... drzwi na klucz zamknęli i wyszli... Zamknęłam oczy, ale zdaje mi się trup su — su — i do mnie idzie. Coś mi oczy podrzuciło do góry... Patrzę... stoją nademną wszyscy czarni i kiwają łbami... „Jezus Marja!“... — myślałam — „widać mnie już nie wypuszczą...“ Ale kiedy się ranek zrobił, podnieśli mnie z katafalku i znowu zaprowadzili do karety. Ten sam czarny ze mną jechał. Dowiózł mnie do miasta, dał sto rubli, i machnął ręką, żebym już szła... Później mi starsze kobiety mówiły, że takie wypadki już się zdarzały. Bo to są podobno jacyś masoni, czy tam jak, co przy trupie muszą mieć taką kobietę.

Nie przerywałem jej ani słowem. Wiedziałem z doświadczenia, że to jej sprawia przykrość. Głowę oparłem na jej kolanach, leżąc w ubraniu na kanapie. Słyszałem co chwila, jak głos jej drży i przecina się w jakieś chropawe obryzgi.
Naraz wydało mi się, że słowa jej wychodzą z jakiejś próżni, skądś wysoko nade mną, jakby z pułapu — wyżej jeszcze.
Rękę wyciągnąłem do jej twarzy, by stwierdzić, czy to naprawdę ona.
Zatrzęsła się w przerażeniu.
— Jezus Marja! zdawało mi się, że to trup — wyszeptała.
Zacząłem ją głaskać po twarzy.
— Uspokój się, dziecino... uspokój... uspokój...
— Nic, nic... już przeszło... opowiem teraz panu inne zdarzenie...
— Dobrze, opowiedz.
Więc słuchaj pan... Było to w zeszłym roku... przyszła do nas faktorka i chce — powiada — do hotelu kobietę.
Takiej niby potrzeba, co to jeszcze nigdy nie tego. Wiesz pan?... My wszystkie w śmiech. A ona i stara z góry na nas... Wszystko jedno — mówią — nie pozna się.
A czy to raz było? Więc znowu mówią, żebym ja szła. To będę nieruszaną udawać? — mówię... A nieruszaną — mówią. Ubrały mnie w krótkie spódniczki — poszłam. Wprowadzają mnie do hotelu... Patrzę, stary aż trumną zatrąca. Uśmiecha się tak, a gada, a ja nic, tylko trupa widzę. To on mnie całować po twarzy, po rękach, a mnie mdli tylko... „Wstydzisz się?“ mówi. Głową tylko kiwnęłam, bo mnie strach zbierał coraz bardziej... Dalej mi on rozpinać stanik i w piersi całować... mnie nic, tylko trup i trup... I już nic nie myślę, tylko aby prędzej z tej trupiarni uciec. „Na litość Boską! prędzej“ krzyknęłam. Jemu się wargi wtedy jakoś zatrzęsły, nogi mu dygotać poczęły i takiemi zimnemi drżącemi palcami porwał się mnie rozpinać i rozsznurowywać. Nie wiem, skąd mu się tyle siły wzięło? przeniósł mnie na łóżko lekko jak piłkę... położył... zakryłam oczy... Nie wiem, co już było dalej, bo zdawało mi się, że zmora mnie przygniata. Naraz coś zatrzęsło się na mojej piersi i chrapnęło... Zerwałam się na równe nogi... Od ciała mego odskoczył zimny trup i upadł powalony jak kłoda na ziemię. Wybiegłam w koszuli na kurytarz, zaczęłam wołać służby... Zbiegli się: ten to, tamten owo... ubrałam się — chcę do domu. Ale oni — nie! Sprowadzili policję, wzięli mnie do cyrkułu... Dopiero sprawdzać, spisywać, jak to wszystko było? A ja nie wiedziałam nic, więc mówię, że nie wiem. A oni „nieprawda!“ Dopiero na trzeci dzień mnie wypuścili, bo powiadają, doktorzy już sprawdzili, od czego umarł, to ja ich pytam od czego, a oni mówią „a od tego, że z tobą spał“. Od tej pory jak śpię z gościem, to zdaje mi się, że on umrze, jak tamten.
— I tak bywa mi codzień, codzień — dodała...
Nagle szlochać zaczęła cichym nieutulonym płaczem dziecka...
— Lida! co ci jest? — uspakajałem.
— Nie rusz mnie pan... Nic... nic... to przejdzie — O mój Waciu, drogi Waciuniu!...
I naraz wpadła na najsmutniejszy temat swej chorej fantazji, na przedmiot swoich najboleśniejszych, najstraszniejszych przywidzeń, na manję nieistniejącego może nigdy kochanka...
Olbrzymia, fantastyczna postać Wacka zjawiała się w jej opowiadaniach ze wszystkiemi ludzkiemi przymiotami i wadami, zmieniała fizjognomję w różnych okolicznościach, była jednak dla Lidy tym, bez czego życie samo nie miałoby rozumnego wytłumaczenia.
— Lida! Mów mi o Wacku — szepnąłem.
Chciałem w ten sposób sprowadzić wybuch, po którym zwykle następowała reakcja, — spokój i sen.
Ona zatrzęsła się histerycznym długim śmiechem i z gniewem w głosie spytała:
— A co jeśli nie powiem?
— Pogłaszczę cię wtedy po twarzyczce ot tak... ot tak... i będziesz mówiła.
Lida przysunęła się do mnie ustami i strasznym trwożnym szeptem odsuwała niby rąbek tajemnicy, o której nie wiedziałem jeszcze.
— A czy pan wiesz, że on mnie zabije?
— Lida! skąd myśli takie?
— Skąd? a panu się zdaje, że ja warjatka może? Skąd ja wiedzieć mogę, że zbój zabijać musi? Panu to dziwne?
Zmora lęku niewytłumaczonego zwaliła się na mnie i trzęsła nerwami. Słyszałem niemal kroki jakiegoś wstrętnego przywidziska, które, skute w materjalne nieludzkie kształty, wychylało bezzębną twarz, aby mnie przerazić i dokonać zemsty, przed którą zasłaniają się wszystkie zwierzęce instynkty.
Czułem, że słowa Lidy sugiestjonują mnie i zabierają pod swe władanie. Całym wysiłkiem woli broniłem się tej przemocy, a wiedziałem jednocześnie, że wszystko się we mnie łamie i rozprzęga, rozpada i rozlatuje.
— Lida! nigdy nie mówiłaś mi o tym — nigdyś się nie bała.
— Mówić? a pan myślisz, że kobieta publiczna to zaraz panu całe to morowe powietrze z pod serca wysypie, żeby się pan nim najadł? to pan myślisz, że jak do mnie przyjdzie pierwszy lepszy bydlak, to ja mu także wyskoczę z prawdą, jak z łydkami? to pan myślisz, że kobieta publiczna ma mniej ambicji, niż te krowy salonowe, co to się tłuką po kawalerskich mieszkaniach „na miłość“, a przy mężach minują, jak świętoszki? A pan wiesz, że ja mogę panu łgać i łgać i łgać, jak suka...
— Lida! ty jesteś biedne dziecię — połóż mi rękę na głowie, bo mi smutno...
— A pan wiesz, że ja jestem zarażona i jutro mnie odprawią do Łazarza?
Zaczęła cicho, cicho łkać, jak tylko łkać umieją noce letnie i... prostytutki...
— Lida! przytul się głową do moich piersi... ot tak... dobrze... I mów teraz... Kiedy się to stało?...
— At! mniejsza o to! a bo to ja pierwsza? Mańka trzy razy była. Felka powróciła niedawno. „Wypoczniesz sobie“, mówią. A zresztą i tak i tak kostucha przyjdzie po człowieka... Mam gnić pod kościołem, albo w śmietniku pogrzebaczem dłubać, to niech mnie djabli lepiej porwą. A przyjdzie pan do mnie do szpitala?
— Przyjdę, Lido! Codzień cię będę odwiedzał.
— A to pan nie wiesz, że pana wezmą za alfonsa?
— Niech biorą!
Rozgniewała się nagle.
— Niech biorą! niech biorą! — powtarzała z przekąsem — pan jak dzieciak gadasz... A jak panu później zaczną pluć w oczy, jak ta cała zaraza zacznie deptać po głowie, a odwracać się — co? Kto panu wtedy kawałek ochłapa do gęby podrzuci? Myślisz pan? — pożałują? — rozpłaczą się? — I tak już pan łazisz głodny i obdarty... Żebyś pan był kobietą, tobyś pan już dawno zarabiał, tak jak ja. Może nieprawda? A tak... co? z nożem pan pójdziesz? Masz to pan tyle smrodu w sercu, co Wacek? Potrafisz pan zatańcować z życiem, jak on?... ten, ten zbój?!...
I nagle zatrzęsła się znowu dreszczami nieopisanego przerażenia. Palcami wciskała się w moje ramiona. Czułem, jak wszystko w niej skacze i cofa się w oniemieniu.
— Na litość Boską, panie! — jęknęła — on tu przyjdzie, zabije...
Jednocześnie usłyszałem zgrzyt otwieranej bramy...
Kamienne schody zaszeleściały odgłosem szybkich stąpań.
— Idzie już, idzie — szeptała.
Porwałem się z podniesionemi włosami strachu. Zatrzasnąłem drzwi na zatrzask... Klucz przekręciłem raz... drugi raz...
Buty z nóg ściągnąłem, aby nie być przez niego słyszanym.
Byłem już pewny, że idzie, zabije...
Od drzwi do okna... Szarpnąłem sztorę, pociągnąłem — aby choć odrobinę światła... Lecz głucho i czarno było jeszcze za oknem. Niemiły listopadowy wiatr drapał niekiedy po szybach. Ciężka krepa ciemności wisiała nad nami.
Przycisnąłem się do Lidy i gładząc jej włosy, szeptałem:
— Nie dam, nie dam...
Ona jeszcze raz zadrżała i rękami ścisnęła konwulsyjnie moją rękę, głowę oparła na moim ramieniu, i już nic... ani jednego słowa.
Za drzwiami ktoś stał i słuchał — cicho — po szpiegowsku. Ruszyła się raz i drugi klamka, ale lekko... jakby ktoś próbował tylko...
Wsłuchałem się z natężoną uwagą, zaparłem oddech.
Zdało mi się, że ktoś odchodzi, później znowu zbliżał się pocichutku do drzwi... I znowu wracał... Później szeptał... Więc było ich może dwuch? A może więcej jeszcze? A może nikogo nie było, prócz naszej halucynacji.
Leniwie, ociężale, jakby drwiąc z ludzkiego bólu, wychodził na spotkanie z nędzami życia brudny, apatyczny świt, podobny do pijaka z podbitemi oczami, który rozgląda się trwożnie na wszystkie strony, aby go nie przeklęło oko szyderstwa.
Lida, oparta ciągle na mym ramieniu, spała cicho... tak cicho, że nie słyszałem nawet jej oddechu.
Oczy przymykałem co chwila, aby się zmusić do drzemki, ale jakaś biała, sucha trwoga podnosiła mi ciągle powieki. Do pokoju wpływały smugi światła coraz wyrazistsze, pełniejsze. Poczęły mnie oblewać jakieś zimne lodowe dreszcze ni to apatji, ni to strachu... czegoś, co jest wielką udręką, ale nie ma siły wybuchnąć... ot tak leży na duszy i boli... leży i boli...
Mrużyłem oczy i otwierałem, patrzyłem uporczywie na drzwi, ale już nikogo nie czekałem... Wiedziałem, że nikt nie przyjdzie... po co?... Nie miałem tylko dość siły, aby wstać, lub ruszyć się, myśleć, lub spojrzeć choćby na Lidę.
A Lida spała... Nie rozbudziła się nawet wtedy, gdym wkońcu wstał i podszedł do stolika. Tylko jej głowa zachwiała się jakoś bezwładnie i na kanapę stoczyła — sen mocny... I wtedy nie rozbudziła się, gdym zapalił papierosa i popielniczkę stłukł przez nieuwagę.
Nie rozbudziła się i wtedy, gdym buty na nogi naciągnął i drzwi z trzaskiem otworzył.
Nie!... Lida nigdy się już nie rozbudziła dla mnie.

∗             ∗
Gdym wrócił koło południa do mieszkania, Lidy nie było już... I nie było już jej nigdy... I próżno pytałem o nią. Lida przepadła w nurtach ludzkiego tłoku. Uciekła odemnie i od ponurych nocy...




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Ludwik Stanisław Liciński.