Album biograficzne zasłużonych Polaków i Polek wieku XIX/Karol Marcinkowski

<<< Dane tekstu >>>
Autor Bolesław Krysiewicz
Tytuł Karol Marcinkowski
Pochodzenie Album biograficzne zasłużonych Polaków i Polek wieku XIX
Wydawca Marya Chełmońska
Data wyd. 1903
Druk P. Laskauer i W. Babicki
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom drugi
Indeks stron
Karol Marcinkowski.
(*1800 — †1846.)
separator poziomy
K

Każdy naród ma w ciągu swego wielowiekowego żywota, obok okresów rozkwitu i chwały, okresy upadku i poniżenia. Wydaje się wtedy taki naród jakby nieczuły na swoje własne losy, stężały i bezradny. Późniejsze pokolenia, wyzwolone już z tej obojętności i znieczulenia i znowu pełnią życia zbiorowego żyjące, nie zdolne są nawet zrozumieć tego przejściowego zaniku wszelkich dążeń narodowych i mają dla ludzi tych minionych, nieszczęśliwych czasów tylko żal i goryczy pełne wspomnienia. Taki okres upadku i strasznego poniżenia, sięgającego przyczynami swojemi już w poprzednią epokę, przechodził naród nasz, a z nim razem dzisiejsza dzielnica wielkopolska, w ostatnich latach osiemnastego i w pierwszych dziewiętnastego stulecia.

Rozpatrując się w dziejach dzielnicy wielkopolskiej, mamy wrażenie, że ludzie ówcześni zgromadzili się na stypie pogrzebowej, żeby wesołą zabawą i hulanką sumienie swoje zagłuszyć i mary przeszłości rozpędzić. I trwała ta bezmyślna hulanka i wesoła zabawa bez jutra w ówczesnych t. zw. Prusach południowych aż pod koniec roku 1806.
Przerwało ją wejście zwycięskich wojsk francuskich do Poznania, a położyła jej koniec odezwa Napoleona, wzywająca Polaków do walki. Pod wpływem tej pobudki pęka zwierzchnia powłoka obojętności, budzi się uśpiony duch narodowy, wiedzie zbrojne zastępy do zwycięstw pod Bydgoszczą, Tczewem, Iławą i Frydlandem. Jako widomy znak tych usiłowań powstaje Księstwo warszawskie. Z upadkiem Napoleona po nieszczęśliwej wojnie z Rosyą, upada i Księstwo warszawskie, sprzymierzone: zwycięskie mocarstwa na kongresie wiedeńskim w r. 1815 obok innych spraw, załatwiają się i ze sprawą polską. Powstaje Królestwo polskie, tak zwane kongresowe, połączone z imperyum rosyjskiem, a część dawniejszej Wielkopolski dostaje się jako Wielkie Księstwo poznańskie pod panowanie królów pruskich.
Ale takie załatwienie sprawy nie mogło już zaspokoić rozbudzonych aspiracyj. Naród już skupił się w sobie i niepohamowanie dążył na przód ku swemu przeznaczeniu. Cały piętnastoletni okres aż do r. 1830 nosi na sobie piętno pracy i służby w tym kierunku. Pod wpływem tych prądów rosło nowe pokolenie, budziła się w niem szlachetna miłość, energia czynu i gotowość poświęcenia swego osobistego szczęścia dla szczęścia ogółu.
Na te czasy przypada wiek młodzieńczy i pierwszy okres wieku męskiego Karola Marcinkowskiego, Urodzony w Poznaniu, na ówczesnem przedmieściu św. Wojciecha z rodziców mieszczańskich, bardzo średnio zamożnych, 23 czerwca 1800 r., Marcinkowski w Poznaniu kończył szkoły i udał się w r. 1817 do Berlina, żeby się poświęcić naukom lekarskim.

Z czasów szkolnych mało o Marcinkowskim do nas doszło wiadomości. Wiemy tylko, że już odzyskuje dawną swą dzielność i wtedy wybitną inteligencya, prawością charakteru i nieugiętą wolą pociągał ku sobie swoich rówieśników i był im nie wybranym, ale naturalnym przewodnikiem. To samo naczelne stano


Z litografi spółczesnej rysował X. Pillati.
wisko zajął także między młodzieżą uniwersytecką podczas swego pobytu w Berlinie. Kto dla ambicyi, w chęci wyniesienia się dąży do władzy, ten może przewagą swego rozumu, powodzeniem lub zręcznemi zabiegami nawet przez dłuższy czas ster w swojej utrzymać dłoni; ale trwale i bezwzględnie ludzie tylko tym się poddają, których czyny z żadnych osobistych nie płyną pobudek, tylko dla dobra innych są podjęte i o których mają niezachwiane niczem przekonanie, że władzę sami w każdej chwili gotowi są złożyć w ręce godniejsze i dzielniejsze. Dzięki takiemu o sobie mniemaniu swych kolegów wysunął się Marcinkowski na czoło ówczesnej młodzieży berlińskiej. Zdaje się, że w tym charakterze przewodnika był czynnym w istniejącem wtedy w Berlinie między młodzieżą akademicką towarzystwie «Polonia.»

Młodzież ówczesna po za nauką, mającą ją przysposobić do późniejszej pracy zawodowej, oddawała się z całym zapałem pielęgnowaniu pierwiastków idealnych i rozbudzeniu dążności altruistycznych. W literaturze naszej mamy wspaniałe pomniki tych szlachetnych usiłowań, które nie pozostały bez wpływu i na późniejsze pokolenia.
Pod koniec 1823 r. wraca Marcinkowski już jako lekarz do Poznania i tutaj się osiedla. O działalności jego jako lekarza jeszcze do tej pory w Poznaniu i Poznańskiem bardzo żywa przechowała się tradycya. Wielki i mały, ubogi i bogaty z nazwiskiem Marcinkowskiego łączy jeszcze dzisiaj pojęcie nietylko dobrego i umiejętnego lekarza, ale prawdziwego opiekuna i dobrodzieja chorych.
Marcinkowski zbliżał się do chorego z miłością człowieka współczującego i przejętego niedolą bliźniego i budził niezachwianą wiarę, że wszystko do usunięcia tej niedoli gotów uczynić. Takie zupełne oddanie się bliźniemu nigdy nie pozostaje bez wzajemności; chorzy bezwzględnie ufali Marcinkowskiemu jako lekarzowi, kochali zaś jako człowieka. A Marcinkowski sam, tyle świadcząc drugim, nie miał sobie tego wcale za zasługę. Tak czynił, bo tak pojmował i odczuwał swoje powinności. W testamencie tak nam się z tego tłómaczy: «Dlaczego ten człowiek (— o sobie tu mówi —) jak zapamiętały pracował do upadłego, uparty, nie zważając na żadne udzielane mu rady? To tylko ten odgadnie i zrozumie, kto kiedykolwiek w swej duszy żywo uczuł, co to jest pełnić powinność. Tego żądła, tej niespokojności, które Pan Bóg wlał w duszę moją, (bo ja sobie nic nie dałem, wszystko, co we mnie było, jest Jego darem, przez wychowanie ludzkości na szczegółowy jej pożytek skierowanym), inaczej poskromić nie mogłem, jak ciągle zajmując się pracą. Mnie jeść i spać, choćbym był jak najbardziej zmęczony, nie prędzej smakowało, ażem całodzienną pracę ukończył. Prawda, że nieraz Bóg wiele po mnie wymagal; nigdym się na to nie oburzał, zawsze równie ochoczy byłem, gdy chodziło o to, aby drugiemu dopomódz.» W tem szczerem i prostem wyznaniu, pisanem już słabnącą ręką na krótko przed śmiercią, odsłania nam się Marcinkowski w całej swojej wielkości. Nie wiemy, co więcej podziwiać i czemu głębszą cześć oddać, czy tej niezrównanej skromności, która sobie żadnej zaslugi nie zdolna jest przyznać, czy tej płomiennej miłości bliźniego, z której, jak z niewyczerpanego źródła, płynęły wszystkie uczynki, nigdy ku własnemu, tylko zawsze ku pożytkowi innych skierowane.
Przy takiej niezmordowanej, z dnia na dzień rosnącej pracy zawodowej, której mógł podołać tylko człowiek z niezwykłym zapasem energii i miłości, zastała Marcinkowskiego wojna r. 1830. Wojna ta była, po dłuższem zawieszeniu broni, niejako dalszym ciągiem zapasów z epoki Napoleońskiej; dla wszystkich, stojących wtedy w wirze życia politycznego i odczuwających nastrój ducha narodowego, wypadki listopadowe nie były niespodzianką, ale oczekiwanem hasłem. Ze wszystkich stron spieszyli ochotnicy. Marcinkowski był jednym z pierwszych, którzy z Poznańskiego do Warszawy podążyli.
Widzimy go więc najpierw jako prostego szeregowca w legii poznańskiej, potem jako lekarza przy komendzie głównej, wreszcie w randze lekarza dywizyjnego przy generale Chłapowskim. Całą kampanię odbywa w podwójnym charakterze; w bitwach walczy jako żołnierz, po bitwach, kiedy inni zażywają wczasu, pełni na pobojowiskach swą mozolną i wyczerpującą służbę lekarską. Po bitwie ostrołęckiej poszedł Marcinkowski razem z dywizyą gen. Chłapowskiego na Litwę, i już do końca, t. j. do przejścia granicy pruskiej i złożenia broni w okolicy Klajpedy, przy nim pozostawał.
Nieszczęśliwy koniec wojny zmienił zupełnie dotychczasową sytuacyę kraju. Rozpoczęła się tłumna emigracya na Zachód, a mianowicie do Francyi; w kraju zaległa cisza, a na obczyźnie wszczęły się wzajemne oskarżania i bezowocne, zgubne spory. Nawet silniejsze duchem jednostki, jak Marcinkowski, szły na tułaczkę.
Jeszcze przed wyjazdem za granicę miał Marcinkowski sposobność zaslużenia się jako lekarz. W obozie pruskim, rozłożonym w pobliżu miasta Klajpedy dla straży rozbrojonego korpusu polskiego, wybuchla cholera, która wtedy nawiedziła Europę, idąc od wschodu ku zachodowi. Marcinkowskiego, obeznanego już z czasów kampanii z tą straszną zarazą, wezwano do rady i pomocy. Ze znaną nam już energią i poświęceniem zajął się Marcinkowski nieszczęśliwymi chorymi najpierw w obozie, a potem w samej Kłajpedzie, za co zyskał sobie adres dziękczynny i pierścień pamiątkowy od zarządu miasta. Pod koniec r. 1831 wyjechał Marcinkowski za granicę, gdzie zatrzymał się, bawiąc kolejno w Szkocyi, Anglii i Francyi, aż do jesieni r. 1834. Wracając do kraju, zmuszony był pozostać przez kilka miesięcy najpierw w Magdeburgu, a potem w Berlinie w więzieniu śledczem, podejrzany o udział w sprawie Szumana, której bliższe szczegóły nie są nam znane; dopiero w kwietniu r. 1835, a zatem po więcej jak czteroletniej nieobecności, powrócił do Poznania.
Wyjazd i pobyt za granicą, gdzie przedewszystkiem dalszym studyom w nauce lekarskiej się poświęcał, wpłynął bardzo dobroczynnie na zgnębione usposobienie Marcinkowskiego i zwrócił umysł jego ku sprawom społecznym. «Nigdy bardziej nie czułem, pisze ile przeciwności, wzbudzające smutne uczucia, potrafią przytłumić umysł człowieka, jak teraz, kiedy przychylna ręka przyjaciół (odnosi to się przedewszystkiem do generala Chłapowskiego, który Marcinkowskiemu przyszedł z materyalną pomocą) — z pamiątek nieszczęść ojczystych zaniosła mnie w nową zupełnie sferę przedmiotów, odwracającą chwilowo mą duszę od ciągłego rozważania okropnych skutków niepomyślnej przeszłości. Sam to dobrze czuję, jak me sily umysłowe dawną odzyskują sprężystość.» Pomimo wszystko dążenie pozostało niezmienne, tylko należało korzystać z bolesnego doświadczenia i zejść z dotychczasowych zawodnych szlaków, a wkroczyć na inne, nowe może dłuższe i uciążliwsze, ale pewniejsze.
Byłby niewątpliwie Marcinkowski, pozostając w kraju, doszedł do tych samych wniosków, ale pobyt na Zachodzie, a mianowicie zapoznanie się ze stosunkami angielskiemi, umysł jego szybcej ku temu przeobrażeniu usposobiło. Patrząc na społeczeństwo angielskie i porównywając je z własnem, przekonywał się naocznie, jak wiele temu własnemu społeczeństwu brakuje. «Anglik — pisze — pod względem oświecenia nie wychodzi wprawdzie za granicę interesu własnego kraju, ale z interesem swego kraju najniższy równie jak najwyższy jednako jest obeznany. Cały ogół tego kraju jest olbrzymiem dziełem pracy i przemysłu ludzkiego. A to wszystko w jak najściślejszym porządku, wszystko obrachowane na użytek i dogodność w zaopatrzeniu potrzeb społecznego życia. Wszędzie dobre mienie, wszędzie w stosunku do nas, mimo nierównie większej drogości, dostatki i przepych znajduję. Sposób życia lepszy nawet w najuboższej klasie, która, przynajmniej w Szkocyi, jest zamożną w porównaniu do naszej.»
Poniżej zapoznamy się dokładniej z pojęciami społecznemi Marcinkowskiego, ale już z przytoczonych ustępów przekonać się możemy, co Marcinkowskiemu, patrzącemu na społeczność angielską, najwięcej się podoba i co wydaje się mu tego wysokiego rozwoju społecznego istotną przyczyną i podstawą. Otóż ową przyczyną i podstawą są: stopień ogólnej oświaty, która każdą jednostkę czyni zdolną poznać własne znaczenie i swoją niezbędność w złożonem wiązaniu społecznem, a powtóre praca, która oprócz tego, że dla jednostki jest jedynem źródłem znośnego bytu, obrachowaną jest na użytek i dogodność w zaopatrzeniu potrzeb społecznego życia. Gdy się zagłębiał dalej w tym kierunku społecznym, rysowała się w umyśle Marcinkowskiego, myślącego wciąż o własnym kraju, coraz wyraźniejsza myśl, że przyczyną ostatnich i dawniejszych niepowodzeń nie są jedynie siły szkodliwe, z zewnątrz działające, ale głównie własna, wewnętrzna niemoc, wynikająca z braku organizacyi społecznej. Chcąc miliony ludzi, tworzących jedną całość, dźwignąć i uszczęśliwić, trzeba raczej te miliony nauczyć żyć i pracować dla przyszłości i uświadomić w nich wspólność. Oto nowy, szeroki program Marcinkowskiego; spełnieniu jego poświęca resztę swego życia i już tą nową drogą, mimo wszelkich przeszkód i trudności, kroczy niezachwianie naprzód, bo ma silne przekonanie i wiarę, że obrana droga, choć daleka i ciężka, będzie niezawodna.
Z czasów pobytu Marcinkowskiego za granicą, a mianowicie w Paryżu, wspomnieć należy o udziale jego w Towarzystwie literackiem i Towarzystwie pomocy naukowej, które powstały pod wpływem i z inicyatywy ks. Adama Czartoryskiego. Towarzystwo literackie rozwijało w początkach, mimo swej nazwy, działalność polityczną, i wobec panujących wtedy stosunków w kraju, miało być wyrazem dążności polskich. Towarzystwo pomocy naukowej dopomagało młodzieży polskiej, kształcącej się w szkołach francuskich. Na rzecz tego Towarzystwa ofiarował Marcinkowski, — choć sam w bardzo skromnych znajdował się warunkach, żyjąc za 60 franków miesięcznie, — tysiąc franków, które odebrał jako nagrodę konkursową od Akademii umiejętności paryskiej za napisanie rozprawy o cholerze. Rząd francuski wysyłał w tym czasie deputacyę lekarską do Warszawy, celem zebrania wiadomości o cholerze i zawezwał lekarzy polaków, wówczas w Paryżu przebywających, jako już obeznanych z tą chorobą, do przedłożenia swych spostrzeżeń i doświadczeń. W imieniu polaków-kolegów zajął się Marcinkowski tą sprawą i powyższą nagrodę od Akademii uzyskał. Po powrocie swoim do kraju w r. 1835 znalazł w stosunkach politycz nych w Poznańskiem znaczne zmiany. Byłego namiestnika ks. Radziwiłła odwołano już w lutym r. 1831; miejsce jego zajął, jako naczelny prezes p. Flotwek.
Pod rządami tego pierwszego naczelnego prezesa rozpoczęła się w Poznańskiem era germanizacyjna. Ograniczono używanie języka polskiego w administracyi, sądownictwie i szkołach. Do dyspozycyi naczelnego prezesa dano milionowy fundusz, celem wykupywania majątków z rąk polskich i osiedlania niemieckich kolonistów. Ale równocześnie z temi zarządzeniami rządowemi, dążącemi do pognębienia żywiołu polskiego, w polskiem społeczeństwie zaczął się budzić bujny ruch umysłowy i kiełkować idea samopomocy. Mimo ograniczonych warunków miało wówczas W. Ks. Poznańskie względnie najwięcej swobody i jakby w poczuciu swego odpowiedzialnego stanowiska zaczęło za resztę myśleć i działać. Edward Raczyński, fundator istniejącej do dziś biblioteki Raczyńskich, łoży na liczne wydawnictwa z dziedziny historyi polskiej. Jędrzej Moraczewski, autor «Dziejów Rzeczypospolitej polskiej,» zakłada na prowincyi w rozmaitych miejscowościach, jak: Gnieźnie, Szamotułach, Raszkowie, Gostyniu tak zwane Towarzystwa zabaw, utrzymujące bogate biblioteki, zbiory starożytności i rozpowszechniające zamilowanie do wiedzy i kultury ojczystej. Bracia Poplińscy i Józef Łukaszewicz zakładają w r. 1834 leszczyńskiego «Przyjaciela ludu,» który w obrazie i słowie odtwarza całą bogatą przeszłość i staje się w ówczesnej epoce prawdziwym przyjacielem każdego czytającego domu polskiego. Nieco później pojawia się świetnie w pierwszych latach redagowany, «Tygodnik literacki,» umiejący sobie pozyskać jako współpracowników literatów całej Polski i dla tego odzwierciedlający ogólną umysłowość polską. Beletrystyce służy z wielką umiejętnością «Dziennik domowy» i za pomocą przyjemnej lektury budzi chęć i zamiłowanie do nauki. Pomijając pomniejsze pisma, jak: «Szkółka niedzielna,» «Przewodnik rolniczo-przemysłowy,» dopełniają tego szeregu ówczesnych wydawnictw: «Orędownik,» wydawany przez Łukaszewicza, i «Rok» o poważnym zakroju naukowym pod redakcyą Moraczewskiego i Karola Libelta, znanego filozofa i estetyka. W Poznaniu organizują oprócz tego coś w rodzaju prelekcyj uniwersyteckich: Moraczewski, Libelt, Krauthofer i Małecki, wykładając raz w tygodniu z dziedziny historyi, literatury, filozofi, prawa i nauk przyrodniczych.
Na te niezwykłe, a dla W. Ks. Poznańskiego tak bardzo pożądane ożywienie umysłowe, złożyły się dwa czynniki. Jednym była wojna z r. 1830, która, choć zakończona klęską, wstrząsnęła do głębi całym narodem i wydobyła na wierzch jego zasoby duchowe, czego dowodem olbrzymi rozwój naszej literatury. Drugim czynnikiem było to, że wtedy jedynie w Poznańskiem mogły, choć ostrożnie, objawiać się aspiracye polskie, którym zupelnie swobodny wyraz dawała tylko emigracya. Otóż ta emigracya z całą swoją bogatą literaturą piękną, polityczną i polemiczną zalewała W. Ks. Poznańskie nietylko swojemi pismami, ale nadto przysyłała swoich wysłanników, którzy tutaj w kraju w myśl emigracyi działali. Obok tej fali ludzi, płynącej wówczas do Księstwa z Zachodu, szła fala druga od Wschodu. Ten napływ ludzi, przynoszących ze sobą najróżniejsze idee i programy, ożywiał i pogłębiał ruch miejscowy, o podkładzie społeczno-ekonomicznym, zdążający przez oświatę, wychowanie, fachowe wykształcenie i rozumną pracę do wytworzenia nowoczesnego, silnego społeczeństwa.
Przedstawicielem, a raczej twórcą i niestrudzonym szermierzem tego kierunku staje się po przybyciu do Poznania w r. 1835 Marcinkowski. Potrzeba było jeszcze wielu lat i nowych, bardzo bolesnych przejść i zawodów, aż ten przez Marcinkowskiego w W. Ks. Poznańskiem zapoczątkowany program stał się własnością i hasłem całego narodu polskiego. Ale w tem właśnie jest wielkość zasługi i miara znaczenia Marcinkowskiego, że tak wcześnie pojął ducha czasu, umiał rozpoznać źródło niemocy i wskazać sposoby naprawy, a dowód siły i niepożytej energii w tem, że idee swoje zdołał wszczepić w społeczeństwo i w czyn je wprowadzić.
W czasach, kiedy Marcinkowski na gruncie poznańskim rozpoczynał swoją działalność, nie było jeszcze żadnej organizacyi społecznej, którąby w swoich celach mógł był się posłużyć. Wszystko trzeba było dopiero tworzyć, a na razie osobistym wpływem, bezpośredniem działaniem na każdą jednostlog zyskiwać sobie zwolenników, gotowych pójść w tym samym kierunku. Znakomicie ułatwiał Marcinkowskiemu tę trudną pracę przygotowawczą jego zawód lekarski, dając mu rozległą sposobność poznawania ludzi i stosunków na całym obszarze Księstwa. Reszty dokonywała przemożna indywidualność Marcinkowskiego. Jego wysoka inteligencya, nieugięta wola, niepokalana czystość pobudek, zapał i głębokie poczucie obowiązku, równające się poświęceniu, jednały mu pomoc wszystkich jednostek rozumnych i szlachetnych, odczuwających potrzebę i rozumiejących konieczność pracy dla ogółu. Przez dziesięć lat stał Marcinkowski na czele społeczeństwa poznańskiego nie z wyboru, ale siłą faktu. Mieszkanie ówczesne Marcinkowskiego przy starym rynku, w dawniejszej aptece Kolskiego, było wtedy miejscem zbornem dla wszystkich ludzi czynu, a Marcinkowski ich wodzem. Tu każda sprawa publiczna była rozpatrywana, tu każdy projekt, dla dobra ogółu wniesiony, przed wykonaniem musiał zyskać sankcyę.
Uzyskawszy mocą swojej wartości i przewagi osobistej takie stanowisko, jął Marcinkowski swoje zamiary w czyn zamieniać. Powstaje najpierw «Bazar,» jako widomy znak usiłowań w kierunku podniesienia handlu i przemysłu. Z projektem bazaru łączył Marcinkowski myśl założenia banku i szkoły rolniczej; niestety, obu tych instytucyj już się nie doczekał. Chciał zaś otworzyć szkołę rolniczą, bo już wtedy doskonale widział fatalne skutki braku fachowego wykształcenia rolników, wołając na zebraniu: «wszakże ja doktór, a jednak widzę, że tylko dla nieznajomości gospodarstwa dobra z rąk waszych wychodzą zlitujcie się sami nad sobą; radźcie, aby utworzyć instytut rolniczy.»
Ale niemniejszy brak umiejętnych pracowników widział na wszystkich innych polach pracy społecznej. Więc żeby temu ogólnemu brakowi zaradzić, żeby dla przyszłości szeroką podstawę stworzyć, trzeba się zwrócić do mas, do ludu i stamtąd «wydobywać młodzież, a wykrywszy jej talenty, obrócić ją na pożytek kraju, dając pomoc i stosowny kierunek jej wykształceniu.» Oto szeroki cel i wielkie zadanie «Towarzystwa pomocy naukowej,» biorącego swój początek od Marcinkowskiego i dlatego w dwudziestąpiątą rocznicę swego istnienia ku wiecznej pamięci nazwanego «Towarzystwem pomocy naukowej imienia Karola Marcinkowskiego.»
Na walnem zebraniu tego Towarzystwa w roku 1844 wygłosił Marcinkowski, jako prezes, programową mowę, w której swe poglądy społeczne obszerniej rozwinął «Dążymy — mówił — wszyscy na całym świecie do lepszej przyszłości. Co się w człowieku pojedyńczym jako życzenie, jako nadzieja odzywa, to w zbiorowej potędze całości przeistacza się w potrzebę, rośnie w wymaganie. To dążeń ludzkich przez wszystkie czasy wrodzona przyczyna, to wszystkich czynów, które historya w całości obejmuje, najgłębsza podnieta. Drogi są rozmaite, choć cel wiecznie jednostajny. Od morderczych bitew i pożogi, aż do spokojnego poświęcenia życia, do męczeństwa za dobro ogółu, zawsze ród ludzki dążył do ulepszeń. Pojąć czas, w którym się żyje, wykryć środki najstosowniejsze do zaradzenia potrzebom ogólnym, to każdego pokolenia zadanie. Zastanówmy się nad niem w krótkości z najogólniejszego stanowiska, dotykając zasady towarzyskich stosunków. Jest to pole, na którem dzisiaj duch ludzkości swej siły doświadcza, na niem chce znaleźć drogę, którą najpewniej do ulepszeń trafi.
«Z postępem czasu zmieniają się wyobrażenia, bo się zmieniają potrzeby stosunków towarzyskich. Z natury człowiek, do społeczeństwa przeznaczony, ma w tym zakresie myśl swoją, płód umysłu, który go od zwierząt odróżnia, wcielić w organizowane czyny i dowieść twórczem działaniem, na czyj obraz i podobieństwo stworzonym został. Bez społeczeństwa nie masz dla myśli człowieka pola działalności, a więc bez społeczeństwa byłby człowiek istotą bez celu. Towarzyskość społeczna dozoruje i prowadzi przez wszystkie szczeble wykształcenie ludzkie i na każdym szczeblu kieruje takowe do wspólnego użytku. Wychowanie nasze jest to dług zaciągniony u ogółu, z którego się w swym czasie wypłacać winniśmy. Nosi ono zawsze cechę tej formy i tego ducha, które w pewnej obecności znamionują całość. Wypływem istniejących w każdej chwili urządzeń towarzyskich jest i stopień oświaty i cała dążność przyszłego pokolenia w niem, jako ziarno przyszłego bytu spoleczeństwa, złożone jest żniwo najbliższej przyszłości i wyrasta w pomysły nowe i świeże, mające wydać dla ogółu korzystniejszy owoc. Tę siłę odradzania się myśli przez całe pokolenie nazywamy duchem czasu. Jest ona z jednej strony wypływem istniejących urządzeń towarzyskich, a z drugiej wszelkich ulepszeń tworzycielką.
«I cóż jest społeczeństwa ostatecznem zadaniem, do czegoż duch czasu, jako siła kierująca jego życiem, jego dążnościami, zmierza i zmierzać powinien? Oto — do ugruntowania szczęścia wszystkich pojedyńczych członków, całość społeczeństwa stanowiących. Bo jakiekolwiek dalsze jest przeznaczenie człowieka, którego myś czasowa nie zgłębi i którego ziemska pielgrzymka — błogo pomyśleć — ma być tylko przygotowawczą chwilą, jest dobą rozwijania się, porą doskonalenia, — możeż ono dokładnie nastąpić bez wewnętrznej razem i zewnętrznej swobody, która, jak światło i ciepło słoneczne, pielęgnuje najlepiej wystawiony nań zasiew? Jak wichry i nawałnice niszczą przyszłe żniwiarza nadzieje, tak przewrotności urządzeń towarzyskich, niszczące swobody rodu ludzkiego, sa przeznaczenia jego wrogami. Wzdryga się natura ludzka na wszystko, co duszę lub ciało krępuje, co jednej lub drugiemu wolnego rozwijania nie dozwala, co w myśli swobodę uśmierca, a ciało niedostatkiem lub katuszą gnębi.
«Chcesz-li jednym wyrazem objąć zamierzony cel społeczeństwa względem pojedyńczych jego członków, powiedz, że ich ma zrobić wolnymi na duszy razem i ciele. Nie jest wolnym na duszy, komu przesądy ciężarem ołowiu tamują lot myśli, ani też nim być może ten, którego myśl rozbiegana unosi w obszar urojenia. Ani ten się wolnym uczuje, czyjej duszy namiętności pęta niewoli narzucą, lub w kim myśl, skierowana li do poziomej materyalności, tłumi szlachetniejsze uczucie, drzemiące w piersi każdego, aż je w najwyższą potęgę duszy wznieci siła Boskich idealów. Do takiego stopnia wyzwolenia, którego szczytem w duszy naszej jest samodzielne uczucie godności człowieka, społeczeństwo ludzkie tylko równem dla wszystkich rozkrzewianiem prawdziwej oświaty przyłożyć się zdoła. Takie uznanie własnej godności jest przeczuciem Boga, z którego początek swój wzięło, a następnie stanie się źródłem najczystszej jego miłości, stanie się bodźcem do zamiłowania cnoty, do wywołania w sobie najczystszych poświęceń. Bo, z drugiej strony, kto w sobie samym godność człowieczeństwa raz uczuł, kto poznał blizkość tego Boga, na którego obraz i podobieństwo stworzony, ten i w każdym podobnym sobie, w każdym bliźnim szanować będzie własną swą godność.
«Otóż jest niezachwiane źródło jedynej socyalnej cnoty, nad którą nie masz trwalszego ogniwa, bez której nie masz prawdziwego szczęścia, cnoty, która w wyznaniu chrześciańskiem świetnością rzeczywistej prawdy zajaśniała: «Kochaj bliźniego twego, jak samego siebie.»
«Wszystkie zabiegi nasze, dążące do ulepszeń socyalnych, płonną tylko będą igraszką, błędnem wyobraźni światełkiem, jeżeli swej podstawy nie oprą na rzetelnej dążności wykształcenia dusz naszych do samodzielnego siebie samych poczucia. I równość socyalna rodzi się sama przez się, skoro każdego do najwyższego szczebla pojęć umysłowych doprowadzisz. Nic jej tak bardzo na przeszkodzie nie stało przez wszystkie wieki postępów towarzyskich i w rozmaitych szczepach rodu ludzkiego, które dlatego wiecznie na odrętwiałość życia skazane być się zdają, jak zostawienie pewnej części ludności na rozmaitych, nierównych stopniach wykształcenia duchowego.
«Kiedym, mówiąc o równości socyalnej, wspomniał o potrzebie najwyższego stopnia duchowego wykształcenia pojedyńczych towarzystwa członków, winienem tu ostrzedz słuchaczy, że to wykształcenie polega nietylko na nabyciu nauk i wiadomości, i na rozwinięciu zdolności umysłowych. To ukształcenie jest wprawdzie jednym z najpewniejszych środków, prowadzących do ukształcenia naszej moralnej, naszej duchowej części, ale nie jest tem, co samodzielnością duszy człowieka nazwałem. Uczonym być nie potrzeba, aby uczuć, jakie stanowisko człowiek w układzie i porządku tego świata zajmuje, aby się obeznać z wartością swoją i przekonać o nietykalności praw sobie przyrodzonych i o nierozdzielnej od nich świętości obowiązków nabytych; strzeżenie tych pierwszych, a pełnienie drugich, podstawę towarzyskiej wolności stanowi. Każdemu zbiorowi wiadomości potrzeba umysłowego, że tak powiem, bogactwa; człowiekowi, co się ma uczuć wolnym na duszy, tylko siły samodzielnej własnego myślenia, nabytej rozwijaniem i ciągłem jej ćwiczeniem. Pierwszy się zbytkiem dostatków umysłowych odznacza, drugi tylko żąda zdrowego dla duszy pokarmu, na prawdziwej oświacie opartego duchowego wychowania, które go od samej kolebki aż do wprowadzenia w zakres działań socyalnych ma pielęgnować i karmić.
«Czem, — w ściślejszem tem oznaczeniu stosunku swego do zakresu socyalnego, — jest dla, ustalenia wolności ducha w człowieku oświata tem dla oswobodzenia ciała, tego drugiego źródła naszego szczęścia na ziemi, jest praca. Jak dla duszy owego hartu, owej samodzielności potrzeba, która się nie da podbić fałszom i przesądom, tak dla zabezpieczenia ciała, od dręczących je potrzeb, a bardziej jeszcze od zawisłości względem stosunków zewnętrznych, nieodbicie potrzebną jest praca. W człowieku, póki w formie czasowej, ziemskiej zostaje, duch z ciałem tak ściśle połączony, że nie możesz zgwałcić jednego, bez nadwerężenia istotnej drugiego sily. Ogranicz prawem wolne rozwijanie się myśli, a zrobisz z ludzi helotów; udręcz ciało głodem i katuszą i pokaż mi wielu, co nie upadną na duszy! Praca zbiorowo uważana jest, że tak powiem, materyalnym łącznikiem, kojarzącym pojedyńcze ogniwa całości społeczeństwa. Oświata-ducha tego ciała stanowi. Jak oświata, wywołując w duszy człowieka pojedyńczego ową potęgę, którą uczuciem godności nazwałem, daje najpewniejszą podstawę równości socyalnej w obliczu praw przyrodzonych, w stosunku moralnym, tak praca, usamowolniając człowieka od wpływu zewnętrznego na ciało, dając człowiekowi źródło do zaspokojenia potrzeb nieodzownych, daje materyalną podstawę jego niezawisłości, a tem samem podstawę równości socyalnej w obliczu praw nabytych, w stosunku materyalnym.
«Wartość człowieka pod względem moralnym zawisła od uczucia jego godności, które w towarzystwie społecznem ma być jego postępowania wskazówką i mistrzem; pod względem materyalnym wartość jego opiera się na pracy, którą ku użytkowi wspólnemu przykładać się będzie. W obliczu tego celu, to jest użyteczności ogólnej, czyli dobra publicznego, każda praca zarówno jest pożyteczna. Stosunek usługi pojedyńczego człowieka na korzyść całości towarzyskiej równa pierwszego ministra z najniższym urzędnikiem, równa wyrobnika dziennego z zamożnym kupcem i właścicielem. Porządek towarzyski wymaga podziału pracy i obliczenia wartości tej pracy, jeśli ją chcemy na pieniądz zamienić; sama w sobie nie jest żadna ani mniej, ani więcej znacząca: sama w sobie nadaje ona równy wszystkim szacunek w obliczu praw socyalnych. Gdyby prawodawcy narodów potrafili wynaleźć przepisy, zabraniające pojedyńczym ludziom nieznajomości własnego dostojeństwa, owszem, nakazujące dążyć do owej oświaty, która nas uszlachetnia i zbliża do źródła boskiego; gdyby potrafili nadać prawa, zmuszające każdego do wyćwiczenia się w pracy użytecznej i pracowania z ochotą na zaradzenie wspólnym potrzebom; jednem słowem, gdyby prawodawcy umieli wynaleźć ustawę, nie dozwalającą nikomu zostać głupim i próżniakiem w jednej chwili towarzystwo ludzkie stałoby się rajem na ziemi.
«Te prawa dadzą się wynaleźć, ale dotąd o nich szczerze nie myślano, bo nie sama myśl uszczęśliwienia rodu ludzkiego, nie myśl zrównoważenia ludzi w obliczu praw przyrodzonych i nabytych kierowała natchnieniem, prawa stanowiącem. Tylko przez wychowanie da się cel ostateczny tym sposobem osiągnąć. Powinno ono obejmować sposoby, prowadzące ród ludzki od samej kolebki i do prawdziwego poznania i do dobrego wykształcenia owej iskry, którą Bóg tchnął w pierś człowieka, stwarzając go na swój obraz i podobieństwo, i również do wyuczenia się i szczerego zamiłowania użytecznej pracy. Mała jest liczba ludzi, którzyby pod tym względem powołanie swoje na tej ziemi zrozumieli, przecież się ich ilość zwiększa prawie codziennie. Pojedyńczy ludzie podwajaja swe usiłowania, kiedy się łączą w stowarzyszenia, a miłością świętą powinności wiedzeni, nie szczędzą pracy i ofiar ku podniesieniu tych bliźnich, których los dotąd niesprawiedliwy na niższym od nich stopniu pozostawił. Takie usiłowania nie mogą bez błogich skutków pozostać.
«Towarzystwo nasze, szanowni rodacy, ma właśnie za zadanie rozszerzać oświatę pomiędzy braćmi naszymi i dać im sposób wyuczenia się pracy, przez którą w całości socyalnej jako jednego ciała ogniwa, zlani w jednorodność ogółu, użytecznemi stać się mogą, zabezpieczając zarazem własną duchową i materyalną niezawisłość. Wszakże to jest i szczęściem jednostek ustalić i nadać całości i siłę, i znaczenie. Wszakżeż to jest najpewniejszy sposób, aby rozwiązać zadanie społeczeństwa: zrobić ludzi wolnymi na duszy i razem na ciele; — to jedyna droga, wiodąca do pożądanej dla wszystkich równości socyalnej i wyniesienia człowieka do wyższej potęgi obywatela w narodzie.»
Przeszło pół wieku upłynęło od tego czasu, a chociaż społeczeństwo pojęło doniosłość programu Marcinkowskiego i to dziecko jego ducha «Towarzystwo pomocy naukowej,» w troskliwą wzięło opiekę, jak dalecy jednak jesteśmy jeszcze od tego ostatecznego celu, od tego «wyniesienia człowieka do wyższej potęgi obywatela w narodzie.»[1]
Dla dokładniejszego poznania wyobrażeń spolecznych Marcinkowskiego posłużyć się możemy jeszcze mową, którą w grudniu r. 1845, jako założyciel, zainaugurował «Towarzystwo ku wspieraniu ubogich i biednych miasta Poznania.»
«Przystępujemy coraz bliżej do rozpoczęcia dzieła, któreśmy sobie zawiązaniem naszego towarzystwa dokonać zamierzyli. Dzieło to ma obejmować rozpoznanie całego obszaru nędzy i niedoli klas ubogich, upadających codzień pod uciskiem niedostatku, ma dalej zgłębić przyczyny ich nędzy materyalnej, a następnie obmyśleć środki usunięcia już dokuczającej biedy i zaradzenia grożącej. Kto się nad całą objętością tego, co dokonać mamy, chwilę tylko z uwagą zastanowi, przyzna, że to jest dzieło olbrzymie, opasane trudnościami, na które co chwila natrafiać będziemy, a do których przedewszystkiem należą: szczupłość funduszów, trudność wyszukiwania stosownego zatrudnienia z jednej, a brak energii, opuszczenie się, odwyknienie i niechęć do pracy z drugiej strony. Ale moi panowie, tem silniej odrazu postanowić sobie powinniśmy dojść do celu naszych życzeń i tem prędzej staniemy u szczytu przedsięwzięcia, im silniej nas wspierać będą niewyczerpane środki nasze: gorliwa chęć służenia bliźniemu i wytrwała cierpliwość w ciągłem opiekowaniu się nędzą i ubóstwem, jakoby młodszem, nieletniem jeszcze rodzeństwem naszem.
«Ludzie potrzebujący wsparcia, mający prawo do współudziału dobroczynności swych bliźnich, których los pod względem zamożności lepiej opatrzył, dzielą się na dwa wielkie oddziały, z których pierwszy obejmuje tych wszystkich, co się bez istotnej jałmużny obejść nie zdołają, drugi zaś tych z pomiędzy wszystkich, na pracę rąk swoich w urządzeniu socyalnem wskazanych, co przez wpływ rozmaitych okoliczności, pomimo chęci i zdolności, nie są w stanie potrzebom swoim zaradzić.
«Że do pierwszego oddziału ci się tylko liczyć powinni, których fizyczne kalectwo, wiek lub choroba obok sierot, do pracy niezdolnych, stawia, równie przyznamy, jak to, że powinnością naszą jest nie uchylać im naszej jałmużny. Ale dalej darowizna i dobroczynny datek rozciągać się nie powinny, jeżeli nie mają służyć za źródło moralnego opuszczenia i zepsucia się ludzi. Węgielnym kamieniem, na którym się dobry byt ziemski wszędzie i zawsze wspiera, jest praca. Skromność i rządność w wydatkach, moralne prowadzenie się i uczciwe pełnienie swych powinności w egzystujących, socyalnych stosunkach, za nią dopiero następują, na niej się, jak na opoce, wspierają, bez niej zaś całkiem są niczem. Gdyby ta klasa ubogich, którą drugi obejmuje oddział, wskutek lepszego, niż to, jakie dotąd odbiera, socyalnego wychowania, pokochała pracę i rządność gospodarczą, jako jedyne i najpewniejsze źródło swych skarbów; gdyby w niej chęć do pracy zrosła się z chęcią wygodnego życia na ziemi, która nam wszystkim mniej lub więcej wrodzona; gdyby nadto urządzenie stosunków socyalnych kiedykolwiek w taki sposób załatwione być mogło, że każdemu i w każdej chwili nietylko dostatecznej ilości pracy dostarczy, ale za razem tak ocenionej, że wymiana zapłaty wystarczy na wygodne utrzymanie pracownika — natenczasby wszelka nędza znikła odrazu z pośród ziemskiego świata. Nie byłoby nędzy na ziemi, a każdy człowiek, poznawszy wartość niezawisłości od zewnętrznych stosunków, jakąby mu natenczas własna praca zapewniała, doszedłby własną drogą do uczucia własnej godności, tej najwyższej potęgi naszej duszy, której dotychczas ani religia, ani mniemana oświata wywołać nie potrafiły.»
Z przytoczonych mów przekonywamy się, jak szeroko pojmował Marcinkowski powinności klas społecznie uprzywilejowanych wobec klas upośledzonych i jak pragnął on i usiłował usuwać nie chwilowe niedostatki, ale przyczyny nierówności społecznej.
A źródłem tych wszystkich, dla dobra innych podejmowanych usiłowań i bezustannej pracy, była głęboko odczuta miłość ludzkości i narodu, na co dowód mamy w liście, pisanym w r. 1842 do przyjaciela swego Karola Stablewskiego z okazyi uczty na cześć jego w Bazarze wyprawionej. «Boże daj, bym zupełnie potrafił zapomnieć o sobie, bym wyrzeczeniem się samego siebie doszedł do owej doskonałości, jakiej Zbawiciel świata po zwolennikach swojej nauki wymagał. Boże daj, by mi chęć pełnienia moich powinności nigdy nie zastygła, abym do końca mego życia wytrwał gorliwie w miłości bliźniego: by mi ciągła podnietą mego działania było to zaspokojenie duszy, żem nie zszedł z toru prawego człowieka. Boże daj, aby pomiędzy nami na silnej podstawie miłości bliźniego wzrosło w błogi dla ludzkości owoc płodne drzewo równości bratniej. Bóg nas stworzył bez różnicy: jako jednostajne dla wszystkich znamię, dał piętno obrazu i podobieństwa swego. — To jest godność człowieka. Bracia! tę godność w sobie wywołać, tę godność uszlachetnić, — oto jest droga, po której do osiągnienia ulepszeń dążyć powinniśmy. Oświata i praca, użyteczne towarzystwu ludzkiemu, — oto są środki do utorowania potrzebnego gościńca. Zachęcajmy siebie wzajemnie, dzialajmy na drugich, na młodszych, na mniej szczęśliwych od nas, ażeby przyszłe pokolenie do szczęśliwszej przyszłości usposobić, ażeby w nich ugruntować tę godność człowieczeństwa, bez której wszystkie zabiegi zginą, jak płonne marzenia.»
Wśród takich zabiegów i wytężonej pracy zastały Marcinkowskiego smutne wypadki r. 1846. Coraz silniejsze prądy, idące z emigracyi, a skierowane ku wywołaniu w kraju nowych, zbrojnych ruchów, wzięły w Poznańskiem na razie górę, bo obiecywały choć wątpliwą, ale doraźną pomoc; ziarna zaś, ręką Marcinkowskiego rzucane, miały dopiero w przyszłości dojrzeć i wydać obfite owoce. Marcinkowski, mimo całego swego potężnego wpływu, nie zdołał powstrzymać tej niszczącej fali. Opór zaś stawiał słabszy, bo słabnące ciało przestawało już być powolnem narzędziem silnego zawsze ducha. Dawna choroba piersiowa odezwała się z niezwalczoną mocą i przecięła przedwcześnie pasmo jego zasłużonego żywota. Umarł 7 listopada 1846 r. w Dąbrówce Ludomskiej, w domu swego przyjaciela, Wiktora Łakomickiego, na rękach drugiego serdecznego druha i dzielnego współdziałacza, Macieja Mielżyńskiego. Pogrzeb odbył się w Poznaniu d. 11 listopada. Nieprzeliczone tłumy otoczyły i towarzyszyły skromnej, ubogiej trumnie, niesionej przez przedstawicieli wszystkich warstw społecznych. I popłynęła ta skromna uboga trumna nad tem morzem głów, w ciszy żałobnej, na miejsce swego przeznaczenia. Ziemi oddano ciało. Ale przepotężny duch, który mieszkał w tem ciele i za życia wiódł na wyżyny, niewyczerpana miłość, która rozpłomieniała to zastygłe serce i za życia czyny rodziła, nie umarły. One żyją i szukają sobie godnych przybytków.

Bolesław Krysiewicz.








  1. Pierwszą dyrekcyę Towarzystwa pomocy naukowej, wybraną w r. 1841, składali: Karol Marcinkowski, jako prezes, Gustaw Potworowski z Goli, Wojciech Lipiski z Lewkowa, Karol Stablewski z Zalesia, dr. Antoni Kraszewski z Tarkowa, Józef Szułdrzyński z Lubasza, prof. Popliński, ks. kan. Jabczyński, Jędrzej Moraczewski. Na sekretarza powołano dra Karola Libelta, który jednakże po niedługim czasie dla rozlicznych swoich zajęć urząd ten musiał złożyć; miejsce jego zajął ks. prałat Brzeziński i przez 36 lat bez przerwy należał do składu dyrekcyi. Po Marcinkowskim, jako założycielu, należy się w dziejach Towarzystwa pierwsze miejsce ks. Brzezińskiemu. Jego niezmordowanej mrówczej pracy zawdzięcza Towarzystwo przeprowadzenie swojej organizacyi. Władza duchowna, od samego początku przychylne wobec Towarzystwa zajmująca stanowisko, za jego przyczynieniem pozostała na tem stanowisku i w zakresie swojej kompetencyi aż do dzisiejszych czasów żywo losami Towarzystwa się zajmuje. Lwia część funduszów żelaznych Towarzystwa złożona została przez duchownych. Po śmierci Marcinkowskiego zajął krzesło prezydyalne w Towarzystwie Gustaw Potworowski z Goli, jeden z najdzielniejszych współpracowników nieboszczyka. W roku 1850, po śmierci Potworowskiego, powołano na prezesa Macieja Mielżyńskiego, przyjaciela i powiernika Marcinkowskiego. Przez dwadzieścia lat spoczywała opieka nad Towarzystwem w rękach Mielżyńskiego. Wziął po nim spuściznę zasłużony Towarzystwa sekretarz, ks. prałat Brzeziński i przewodniczył aż do r. 1877. W szeregu prezesów widzimy następnie prof. Rymarkiewicza, radcę Szumana, radcę dra Osowickiego, Józefa Mielżyńskiego (syna ś. p. Macieja), a obecnie przewodniczy Towarzystwu Mieczysław Kwilecki z Oporowa. W czasie swego półwiekowego przeszło istnienia dopomogło Towarzystwo do wykształcenia tysięcy młodzieży, pracującej dzisiaj na najrozmaitszych polach. Obecnie rozporządza Towarzystwo milionowym prawie funduszem żelaznym, liczy przeszło cztery tysiące członków, wydaje rocznie na stypendya sześćdziesiąt kilka tysięcy marek, utrzymuje czterystu kilkudziesięciu młodzieży i ma dochodu rocznego prawie dziewięćdziesiąt tysięcy marek. Uobywatelenie w Wielkopolsce mieszczaństwa, wzmożenie na siłach i coraz większe wzmaganie się polskiego kupiectwa, stworzenie tamże po miastach i miasteczkach polskich lekarzy, adwokatów, weterynarzy, słowem polskiej inteligencyi, — wszystko to jest w pierwszym rzędzie rezultatem wielkiego dzieła Marcinkowskiego, mianowicie «Towarzystwa pomocy naukowej», — tak samo, jak znowu oświecenie i uobywatelenie stanu gospodarzy włościańskich w Wielkopolsce, stworzenie ruchu ludowego w najwłaściwszem i najszlachetniejszem tego słowa znaczeniu jest dziełem innego odrodziciela dzielnicy Wielkopolskiej, Maksymiliana Jackowskiego, wielkiego twórcy kółek włościańskich w W. Ks. Poznańskiem.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Bolesław Krysiewicz.