Nigdy, jak Litwa pamięcią zasięże,
Straszniejsza na nią powódź nie spłynęła!
Ani Tatarska tak straszną nawała,
Ni Lackie wojny w Olgerdowéj ziemi!
Od czasów, kiedy wzdęte rzek powodzie
Zlały jezioro u Białego morza;
Kiedy się ziemia pod Perkuna dłonią
Trzęsła, i w góry, w doliny skrajała,
Wodami cała spłynąwszy wysoko;
Od czasu, kiedy z wschodniéj przyszłe ziemi
Olbrzymów plemie w bursztynowych brzegach
Usiadło — wojsk się nie zebrało tyle
Na Litwę biedną! Zda się, kopytami
Ziemię rozdepcą, z rzek wodę wypiją,
Jedną mogiłą cały kraj pokryją.
Powstał Mistrz. Wielkim głosem ku zachodu
Zawołał braci. Z daleka, z za morza,
Kędy się słońce kąpie w oceanie,
Idą rycerze na Mistrza wołanie:
Z Angielskiéj ziemi, z Francuzkiego kraju,
Z Niemieckich lasów liczne ufce płyną,
A każdym ufcem dzielny mąż dowodzi;
Idą łucznicy z dalekiéj gdzieś ziemi,
Wloką się działa z paszczami strasznemi;
Chorągwie dziwne nad wojskiem szeleszczą.
Obcych języki piérwszy raz o lasy
Litwy odbite, nigdy niesłychane,
Pieśnią rycerską powietrze wzruszają.
Konie rycerzy olbrzymiego rodu,
Postawy silne, a każdy na sobie
Dźwiga żelazną świecącą zbroicę,
W żelaznym szłyku blade czoło kryje,
W żelazne Wiżos nogi obuł silne,
I łuk na plecach dźwiga, co go w Litwie
Ni podnieść człeku, ni wypuścić strzały.
Łupem jednego obcych wojsk żołnierza
Dziesięciu Litwy mężówbyś uzbroił.
A wszystkich Witold na Litwę sprowadził!
Na Litwę swoję! On rzekł w duszy hardéj:
— Musi być moją! ja będę panować
Choćby nad pustą Litewską mogiłą!
Choćby nad puszczą z dzikiemi źwierzęty! —
On rzekł i zwołał ufce wojowników;
A jak się chmura czarna w troje dzieli,
Kiedy ją wiater rozporze na szmaty,
Tak wielkie wojsko rozbiło na troje,
I idzie, Litwie śmierć niosąc i klęski!
Na polach Kowna piérwsi się gromadzą,
Złączyli wszyscy i ciągną pod Troki.
Zamek nie ustał; działa go podarły;
Upadły wieże, bramy się rozwarły.
Weszli zwyciężcy na zwaliska grodu.
Miasto spłonęło, lud poszedł w niewolę,
Trupy pływają po mętném jeziorze.
Pusto i głucho! tylko rybitw biały
Skrzydełka kąpie, muska jego wody;
Tylko się krucy na ruinach chmurą
Zwalili, szarpać kościotrupy krwawe.
A Witold westchnął, patrząc na zniszczenie,
I wskazał ręką — ku Wilnu pójdziemy! —
Idą pod Wilno. Na Szyszkińskiém polu
Skirgiełł im z garścią Rusi zaparł drogę,
Z nim Światosławicz Hleb i syn Jawnuta
Siemion Zasławski, Kniaź Hleb Czartoryski,
I Iwan Lwowicz, i Ruskie Bojary.
Sparły się wojska u stóp gór w dolinie;
A Niemcy, w prawą rozciągnąwszy stronę,
Objęli swoim żelaznym uściskiem
Ruś, co bezsilna z rospaczą walczyła.
I wzejdą krzyki, i zaświecą strzały.
Jak tur się dziki rzucił między wrogów
Witold, i miecza dobywszy jasnego,
Szuka Skirgiełły, bo pragnie krwi jego.
Po za nim Niemcy gonią Ruś wylękłą,
I aż pod Werki wybiegli za niemi.
Ziemia się trzęsie zryła kopytami,
Zielona trawa sczerniała, kraśnieje,
Krew, czérwonemi płynąc strumieniami,
Z pagórków szumiąc, w doliny się leje.
Lipcowe słońce nad głowy rycerzy
Sieje promieńmi z płomieni zbitemi;
A czarne chmury, z wiatry gorącemi
W twarz Rusi idąc, piaskiem w oczy sypią,
Jakby się także z Witoldem zmówiły.
Już Ruskie wojska rozbite napoły,
Część leży w dole, nieforemna bryła,
Którą niemieckie roztłoczyły konie,
Ludzi, rumaki, w jedno ciało zbiły.
Druga część próżno ku Werkóm ubiegła,
Jazda Krzyżacka ściga ją w pogoni.
A droga, kędy przeszli wojownicy,
Trupami, końmi, człońkami znaczona,
Kędyś w zaroślach garścią mięsa kończy.
Trzecia część, któréj Skirgiełło dowodzi,
Już tył podała, i śpiesznie uchodzi
Na stare Wilno. Witold z mieczem w dłoni,
Krwią zlany cały, ślad w ślad za nim goni.
Ciężkie Niemieckie ufce się zostały,
Z Witoldem tylko jeden poczet mały.
Lecz gdzie strach pędzi, dosyć garści ludzi.
Noc pada, xiężyc na niebie się wznosi,
Skirgiełł uchodzi, Witold w plecach jego
Krwawi miecz wielki, obcina, zabiera;
Aż na przedmieścia Wileńskiego grodu,
Bramy minąwszy, za Skirgiełłem wpada.
Tu żołnierz mordów i klęski niesyty,
Ogień pod domy rozrzuca széroko;
Wiater się z burzą zrywając i gromy,
Pędzi płomieniem na przedmieścia chatki!
I fala ognia, jak rzeka wylana,
Płynie po dachach, lud z domostw wygania,
Szérzy się, idzie, roznosi, rozlewa.
Wszystko, co żyje, w Krzywy Gród ucieka.
Co pozostało, napastnik rozsieka.
A burza, warcząc nad Witolda głową,
Piorunem z niebios i gradem pomaga,
Płomień rozdyma i przejmuje strachem!
Już jakby jedno płomienne jezioro,
Domostwa Piasków krwawym ogniem gorą!
Witold się patrzy, i ludzi rozgania
Pomagać burzy i zniszczenie szérzyć!
Chciał za Skirgielłą do zamku uderzyć,
Lecz świéży z Grodu Krzywego posiłek
Stanął mu wpoprzek. — Więc na jutro reszta —
Rzekł, i na Piaskach, w zniszczonym klasztorze,
Obóz rozbija i na swoich czeka.
Nazajutrz rano wojsko się przywleka.
Przybyli Niemcy, obciążeni łupem,
Wioząc starszyznę, między bitwy trupem
Na polu walki poległą bez sławy.
Hleb Światosławicz, Siemion syn Jawnuta,
Zasławski Xiążę, i Hleb Czartoryski,
I Iwan Lwowicz, życie utracili.
Cieszą się Niemcy z wygranego boju.
Dobra to wróżba! Wnet zamek obsiedli
Dokoła, wojska i działa obwiedli;
Z spalonych przedmieść deski osmalone
Zwłóczą, i budy dla starszych gotują;
Inni szałasy z gałęzi zielonych
Stawią; a patrząc na zamkowe mury,
Śmieją się, myśląc, że jutro tam będą
Gościć wesoło na krwawych komnatach.
Lecz łatwiéj było Skirgiełłę słabego
Pożyć na polu, niż Gedyminowe
Dostać zamczysko: bo Polska w nim siła
I Ruskie wojsko zbiło ocalone.
Na górnym zamku Moskorzowski wiedzie
Polską załogę; na dolnym Korygiełł
Dowodzi Rusią i garstką Litewską.
Tu lud się z miasta wylękły zgromadził,
Z skarby swojemi i ubogiém mieniem;
Co żyło w Wilnie, pod mury uciekło,
Drżące ze zgliszczów za wały przywlekło;
I padli męże, starcowie, niewiasty,
Z łzawemi oczy patrząc na pogorzel,
Tuląc ku sobie, wyglądając chwili,
W którejby w własnéj obronie walczyli.
Cicho na zamkach. Na górnym powiewa
Polska chorągiew; na niéj krzyż czérwony,
Wielki, widoczny, bije mnichów w oczy,
Aby wiedzieli, że nie na pogany
Wyszli — chrześciańską krew ta wojna toczy.
Piérwszych dni działa burzące przywiedli
Niemcy, stawili, zamek okrążają,
Liczą wyżyny, wpatrują w parowy,
Tarany stawią i drabiny wiążą;
Potém stanęli, i ognistym mieczem
Opaszą zamki, ścisną je żelazem.
Próżno! załoga broni się, jak wściekła;
Na Krzywym Grodzie ojcowie i dzieci,
Każdy z swém mieniem, skarby najdroższemi,
Chce ważyć życie, by drugim ocalić;
I ile razy z bram wyrwą Wileńce,
Tylekroć Niemców tłoczą pod nogami,
Sieką i biją, aż rzezią bezsilni,
Nazad do zamku powrócą oddychać.
A w nocy ani zasnąć, ni odpocząć!
To ogień rzucą, to najdą od boku,
To porwą jeńców. I niéma spokoju!
Wojna straszliwa, bo wojna bez boju,
A w ciągłéj trwodze, ni wygrać nadziei.
Mistrz marszczy czoło, Graf Algard się gniewa.
— Dopókiż będziem stać pod tym szałasem?
Patrzeć, jak dzieci, na tę garść poganów?
Nam trzeba działać, całą rzucić siłą. —
— Czekajcie — Witold w ucho Mistrzu szepce —
Jutro wy wszystkich sposobcie do boju.
Na Krzywym Grodzie z dwóch stron pożar rzucą.
Płomień ich wewnątrz, my zewnątrz napadniem,
Obu zamkami i Wilnem owładniem. —
I kilku swoich wysłał potajemnie.
Niemcy tymczasem siedzą pod namioty,
Spijają miody i kości rzucają,
To z psy na łowy w lasy się puszczają.
Aż nadszedł wieczór. Niebo jasne było,
Xiężyc nie świecił, tylko piaskiem złotym
Gwiazdy na niebie błyszczą rozsypane.
Cicho w obozach. Wtém nagle zaświszczą
Z dwu stron płomienie nad parkan wybuchłe;
Krzyki za niemi. Wojsko już gotowe
W Krzywy Gród pędzi i bramy wywala.
Srogiemi jęki wrzeszczy lud zamknięty.
Napróżno wodze w dziedzińce go pędzą,
Stawią w szeregi — każdy matkę, żonę,
Dziecię porywa, ze skarbem ucieka.
Wybito bramy; lecz tłum, pędząc ślepy,
Na mur żelazny Krzyżowców napada;
Cofa się; ztamtąd płomienie go pieką,
Tu miecz go siecze i o ziemię wali,
Konie tratują, mordują łucznicy.
Wodze i ludzie głowy postradali.
Ani ratować, ni bić się i bronić!
Xiążę Korygiełł z Narymundem Pińskim
Garść ludu wkoło siebie zgromadzili,
Ścisnęli szyki, do bramy skoczyli;
Lecz ciężka walka — Niemiec murem stoi,
I prze ich w ogień. Z rospaczą nań lecą,
Biją o zbroje — napróżno; już zbroje
Pieką, jak ogień, szaty na nich palą,
Pękają łuki i pałki się kruszą,
Na głowach włosy płoną, całe ciała
Niebieski płomień syczący przebiega,
A Niemiec prze ich, ściele pod nogami,
Tnie mieczem, płata, i uciec nie daje!
Wrzask pod niebiosa wzniósł się przeraźliwy;
Brzęk mieczy, ognia trzaskanie i syki,
Hymnem zniszczenia śpiewają ogromnym;
Góra się Turza jasnością oblała,
I Łyse wkoło stoją w ogniu góry;
A niebo czarne, na niebie obłoki
Żeglują krwawe, że w pożarnym blasku
Gwiazdy pogasły. Na wysokiéj wieży
Stoi Swidrygiełł, Moskorzowski stoi,
Xiążę pijane śmieje się szalono,
A stary Polak klęczy z złożonemi
Rękoma na krzyż, modli się gorąco,
I łzy mu płyną po zwiędłych policzkach.
Nareście pożar przygasać zaczyna,
Dym tylko gęsty ku niebu się wznosi,
Głównie goreją w stos wielki zwalone,
Trzaskają mury w ogniu rozżarzone,
I jęki słychać i Niemieckie krzyki,
Dokoła grodu, jakby wał széroki,
Ciała zabitych leżą usypane.
Niemcy je szarpią, jako krucy czarni;
Zasiedli w zgliszczach nad ogniem gasnącym;
A śmiech ich dziki do zamku górnego
Doszedł, aż zadrżał Moskorzowski stary.
Na czarnym koniu, z rozczochranym włosem,
Nagiemi ręki, krwią spiekłą zlanemi,
Pędzi ku muróm Turzego zamczyska
Jeździec od Niemców, a na długiéj włóczni
Chwieje, potrząsa bladą trupa głową,
Po niéj włos złoty spływa rozpuszczony,
Oczy otwarte, usta wykrzywione.
— To Korygiełło! — czarny jeździec woła. —
Patrzaj, Skirgiełło! brata twego głowa!
Patrz, stary Lachu! Tak poniesiem wasze! —
Aż Moskorzowski ukrył twarz rękoma,
A Skirgiełł, pieniąc, na ziemię się rzucił.
Straszny był ranek, gdy pobojowisko,
Trupem okryte, popiołem i gruzem,
Brzask oblał ranny, i z górnego grodu
Upadły oczy oblężonych na nie.
Na górnym grodzie zgiełk i niepokoje;
Niewielka siła Polaków została;
Skirgiełł dwór tylko Ruski ma przy sobie.
Dwóch wodzów było. Na górze wyniosłéj
Zamek niewielki. Siły wycieńczone.
Wilno spłonęło, spłonął zamek dolny.
Znikąd odsieczy wyglądać, pomocy.
A wróg opasał, i szydząc, spoziera
Na gród, jak chłopcy na gniazdo ptaszęce,
Które, gdy zechcą, wezmą w swoje ręce.
I niechęć jeszcze dwóch wodzów niezgodnych
Przyszła ostatek odebrać nadziei.
Bo Moskorzowski, przez Jagiełłę dany,
Nie chciał Skirgiełły pijanych rozkazów
Słuchać. Skirgiełło próżno kark mu zginał,
Szalony, zamek przebiegał z drużyną,
Sam na nim Panem. Ilekroć z dowódźcą
Zejdą się, kłótnia straszliwa wybucha.
Kniaź rozkazuje, a starzec nie słucha.
— Jam tutaj Panem, nieposłuszny sługo!
Lub idź, lub moje wypełniaj rozkazy. —
Stary stał niemy. — Jagiełło mnie wsadził,
On moim Panem. Zostanę, obronię,
Ani ztąd pójdę, póki on ode mnie
Nie weźmie władzy. — Dzień i noc się oba
Waśnią, a Niemiec do zamku szturmuje;
Działa na zgliszczach w długi rząd postawił,
Dzień i noc kule rzuca zapalone.
Mury się walą! Moskorzowski stoi,
Ludzi zachęca, wyłomy zapycha,
Ziemią nanosi, wory wełnianemi,
Gruzem i gliną; a gdy Niemcy zbliżą,
To belki dachów ciska i kamienie,
Wrzątek im leje i smołę na głowy,
Jak psów ich pędzi od bramy zamkowéj;
Czy z tyłu idą, czy z przodu, czy wkoło
Opaszą zewsząd — starzec się podwaja:
Wszędzie go widać, jak po blankach leci,
I piersią zbrojną wyłomy zasłania.
Witold się wścieka, Niemiec zęby zgrzyta.
— Cóż to? zaklęta twierdza, niedobyta?
To gniazdo wróble na góry wierzchołku! —
I coraz silniéj szturmują — napróżno.
Na zgliszczach miesiąc, dwa, jątrząc się, leżą,
Aż tęskną obcym wojna być poczyna.
Próżno ich Witold prosi i zaklina.
Codzień z nowemi hufcami odchodzą.
Mistrz Witoldowi rzeki: — Napróżno dłużéj
Stać tu. Wrócimy. Teraz w kraj pożeniem,
Bo trzeba gości łupem przyjąć hojnym,
Krwią i pożarem nakarmić do syta. —
Obóz się ruszył. Witold się obraca
Ku zamku, nie chce żegnać bez nadziei;
Okiem mu tylko rzucił — Do widzenia! —