Ania z Avonlea/Rozdział XXVII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Lucy Maud Montgomery
Tytuł Ania z Avonlea
Wydawca Wydawnictwo M. Arcta
Data wyd. 1927
Druk Drukarnia Zakładów Wydawniczych M. Arct
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Rozalia Bernsteinowa
Tytuł orygin. Anne of Avonlea
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ XXVII
Popołudnie w Chatce Ech

— Dokąd idziesz taka wystrojona, Aniu? — dopytywał się Tadzio przy obiedzie. — Wyglądasz byczo w tej sukni.
Ania miała na sobie nową sukienkę z blado-zielonego muślinu — pierwszy kolorowy strój od śmierci Mateusza. Było jej w tem prześlicznie. Zielona barwa podnosiła jeszcze różaną delikatność jej cery i ognisty przepych włosów.
— Tadziu, wiele razy już ci mówiłam, żebyś nie używał tego wyrazu — strofowała. — Idę do Chatki Ech.
— Zabierz i mnie — napierał się Tadzio.
— Zabrałabym cię, gdybym jechała kabrjoletem; lecz idę pieszo, a to za daleko dla twoich ośmioletnich nóżek. Zresztą Jaś idzie ze mną, a wiem przecież, że niebardzo go lubisz.
— O, teraz lubię go już więcej — rzekł Tadzio, czyniąc jednocześnie spustoszenie w swoim puddingu. — Sam już jestem bardzo grzeczny, więc się nie martwię, że on jest trochę grzeczniejszy. Jeśli wytrzymam tak dłużej, to go dogonię i w grzeczności i potrafię tak daleko chodzić, jak on. Zresztą Jaś jest bardzo dobry dla wstępniaków. Nie pozwala dużym chłopakom wtrącać się do nas i uczy nas różnych gier.
— A jakim sposobem Jaś wpadł wczoraj do strumyka? — spytała Ania. — Spotkałam go na placu zabaw, tak ociekającego wodą, że natychmiast kazałam mu iść do domu zmienić ubranie. Nie zdążyłam nawet zapytać, co się stało?
— Ech, to był trochę wypadek — objaśniał Tadzio. — Głowę wsadził umyślnie, a reszta wpadła sama. Staliśmy wszyscy nad strumykiem i Priscilla Rogerson rozzłościła się o coś na Jasia — to niegodziwa dziewczyna, chociaż jest ładna — i powiedziała, że babka zawija mu na noc włosy w loczki. Jaś nie robiłby sobie nic z tej paplaniny, ale była przy tem właśnie Kasia Andrews i wybuchnęła śmiechem. Wtedy Jaś się zaczerwienił, bo chyba wiesz, że on się kocha w Kasi. Ciągle się z nią bawi, rwie dla niej kwiaty i nosi jej książki aż do domu. Więc zaczerwienił się jak burak i powiedział, że jego babcia nie robi nic takiego, a loki ma już od urodzenia. Położył się jak długi na piachu, a głowę wpakował w źródełko, ażeby im pokazać, że włosy się nie rozkręcą. Nie w to źródełko, z którego bierzemy wodę — uspokajał, zauważywszy oburzone spojrzenie Maryli, — w to małe, tam na dole. Ale brzeg jest strasznie śliski, i Jaś wpadł w wodę. To ci była bycza fontanna. O, przepraszam, Aniu, nie chciałem tego powiedzieć, samo mi się wyrwało. To była wspaniała fontanna. A wyglądał tak śmiesznie, kiedy wylazł mokry i zabłocony, że wszystkie dziewczynki śmiały się, jak szalone. Tylko Kasia miała smutną minę. Kasia jest bardzo ładna, ale ma nos jak kartofel. Gdy ja dorosnę, nie wybiorę sobie narzeczonej z zadartym nosem. Musi mieć taki ładny nosek, jak twój, Aniu.
— Żadna dziewczynka nie zechce spojrzeć na chłopca, który, jedząc pudding, ma tak zababraną twarz sokiem — rzekła Maryla surowo.
— Ale ja umyję twarz, zanim pójdę się oświadczyć — zaprotestował Tadzio, wierzchem dłoni ścierając z buzi dowody swej winy. — I uszy umyję, choć mi nikt nie nakaże. Pamiętałem o tem dziś rano, Marylo, — bardzo rzadko zapominam. Ale — tu Tadzio westchnął głęboko — człowiek ma na sobie tyle miejsc do mycia, że strasznie ciężko pamiętać o wszystkich... Trudno, jeśli nie mogę iść do panny Lawendy, pójdę do pani Harrison. Powiadam wam, to strasznie miła osoba. Trzyma w śpiżarni słój marmeladek tylko dla małych chłopców, a ile razy piecze placek ze śliwkami, pozwala mi wyskrobać blachę. Szkoda, że nie widziałyście, ile tam śliwek zostaje po bokach! Pan Harrison był zawsze bardzo miły, ale jest jeszcze milszy od czasu, gdy się zpowrotem ożenił. Widzę, że kto się ożeni, robi się lepszy. Powiedzcie mi, dlaczego Maryla się nie ożeniła?
Staropanieństwo Maryli nie było dla niej nigdy drażliwą sprawą, to też, zamieniwszy porozumiewawcze spojrzenie z Anią, odpowiedziała poprostu:
— Prawdopodobnie dlatego, że nikt mi się nie oświadczył.
— To dlaczego Maryla się komu nie oświadczyła?
— Ależ, Tadziu! — oburzyła się Tola, zazwyczaj nie wtrącająca się do rozmowy niepytana. — Przecież to mężczyźni muszą się oświadczać.
— Nie rozumiem, dlaczego zawsze mężczyźni — odburknął Tadzio. — Wszystko na świecie każą robić mężczyznom. Czy mogę dostać jeszcze puddingu, Marylo?
— Miałeś już zupełnie dosyć — odpowiedziała Maryla, lecz dodała mu jeszcze niewielką drugą porcję.
— Chciałbym, żeby ludzie żywili się tylko puddingiem. Czemu tego nie robią, powiedzcie mi?
— Bo znudziłby im się prędko.
— Mogę wypróbować to na sobie — ofiarował się Tadzio. — Ale wolę już pudding w święta i gdy są goście, niż wcale. U Boulterów nigdy niema puddingów. Emilek mówi, że gdy u nich są goście, matka jego kraje ser w cienkie plasterki i liczy: po jednym na osobę, a jeden na pokaz.
— Jeśli Emilek to mówi o swojej matce, ty przynajmniej nie powtarzaj tego.
— Jak mi Bóg miły! — Tadzio przyswoił sobie to wyrażenie od pana Harrisona i używał go z rozkoszą. — Emilek chwali się tem. On jest strasznie dumny ze swojej matki, bo ludzie mówią, że ona nawet z umarłego potrafi skórę zedrzeć.
— Zdaje mi się, że kury wyjadają moje bratki — rzekła Maryla, wychodząc śpiesznie z pokoju.
Ale szkalowanych kur nie było wcale w pobliżu kwietnika, zresztą Maryla nie rzuciła nawet okiem w tamtą stronę. Natomiast, usiadłszy na progu piwnicy, śmiała się do łez.
Gdy tego popołudnia Ania z Jasiem przybyli do Chatki Ech, zastali pannę Lawendę z Karoliną w ogrodzie, zajęte na zabój gracowaniem, pieleniem, polewaniem. Panna Lawenda, jak zwykle pogodna i urocza w swych ulubionych falbankach i koronkach, odrzuciła nożyce i z radością witała gości, podczas gdy Karolina Czwarta szczerzyła zęby w szerokim uśmiechu.
— Jak się masz, Aniu! Oczekiwałam cię dziś. Ach, Jasiu, jakżeś urósł — przynajmniej o pół głowy od ostatnich odwiedzin.
— Rosnę jak na drożdżach, powiada pani Linde — rzekł Jaś, dumny z tej oceny. — Babcia uważa, że to wreszcie jest skutek kaszki. Być może — westchnął głęboko — jadłem jej tyle, że każdyby urósł. Mam nadzieję, że teraz, kiedy się to już zaczęło, nie przestanę rosnąć, aż dogonię ojca. On mierzy sześć stóp, wie pani?
O, panna Lawenda dobrze wiedziała. Rumieniec na jej policzkach pociemniał trochę. Wziąwszy Anię i Jasia pod ręce, szła w milczeniu do domu.
— Czy dziś dobry dzień dla ech? — pytał Jaś niespokojnie.
Za pierwszej jego bytności było wietrzno i doznał dużego rozczarowania.
— Tak, najidealniejszy — ocknęła się panna Lawenda z zadumy. — Ale przedewszystkiem musimy się trochę posilić. Niewątpliwie długi spacer lasem zaostrzył wasze apetyty, Karolina zaś i ja nie dajemy się nigdy prosić. Ograbimy śpiżarnię z zapasów — jest w niej obfitość smakołyków. Przeczuwałam dziś miłych gości i uczyniłam odpowiednie przygotowania.
— U pani są zawsze dobre rzeczy w śpiżarni — zawyrokował Jaś. — I u babci jest tak samo, ale babcia nigdy nie pozwala na łasowanie między posiłkami. To też — zastanawiał się — nie powinienem może jeść poza domem, kiedy wiem, że ona tego nie lubi.
— O, z pewnością uważałaby za słuszne, byś się posilił po tak długiej przechadzce. To zupełnie co innego — zapewniała panna Lawenda.
— Przed pójściem spać dostaję zawsze szklankę mleka i kromkę chleba z masłem — zwierzał się Jaś — w niedzielę zaś babcia smaruje mi chleb konfiturą. To też cieszę się zawsze na wieczór niedzielny — ale nietylko dlatego. U nas, nad zatoką, niedziela jest tak strasznie długa, chociaż babcia mówi, że dla niej jest zbyt krótka a i ojciec, gdy był małym, nigdy nie nudził się w niedzielę. I ja nie nudziłbym się, gdyby mi wolno było gawędzić z moim Skalnym Ludkiem. Ale babcia nie pozwala na to w dni świąteczne. Rozmyślam sobie, ale zawsze się boję, że myśli moje są światowe, a babcia mówi, że w niedzielę powinno się mieć tylko religijne myśli. Panna Shirley powiedziała, że każda piękna myśl jest religijna, wszystko jedno, którego dnia. Babcia nie zgadza się na to, bo uważa, że tylko kazania i lekcje w szkole niedzielnej są prawdziwie religijne. Z całego serca — tu Jaś przyłożył rękę do piersi i podniósł poważnie niebieskie oczy ku serdecznie spoglądającej nań pannie Lawendzie — radbym wierzyć mojej ukochanej nauczycielce. Ale, widzi pani, babunia wychowała ojca swoim sposobem i wyrósł na dzielnego człowieka; a panna Ania nikogo nie wychowała. Zajmuje się teraz Tadziem i Tolą, ale niewiadomo, co z nich będzie? Więc nieraz wydaje mi się znowu, że lepiej słuchać babci?
— O, bezwarunkowo! — potwierdziła Ania stanowczo. — Sądzę tylko, że gdybyśmy z babcią porozmawiały szczegółowo o tych rzeczach, zgodziłybyśmy się na jedno. Ty, Jasiu, słuchaj więc babci, która jest doświadczona, a czy moja metoda jest dobra, okaże się, gdy bliźnięta dorosną.
Po podwieczorku wrócili do ogrodu, gdzie Jaś ku zachwytowi swemu zabawiał się dowoli echami, panna Lawenda zaś z Anią gawędziły pod topolą.
— Więc opuszczasz nas w jesieni? — pytała Anię smutnie. — Ze względu na ciebie powinnabym się cieszyć, ale samolub ze mnie — to też strasznie się martwię. Tak bardzo brak mi cię będzie. O, nieraz dochodzę do wniosku, że nie warto zawierać przyjaźni. Przyjaciel zjawia się w twojem życiu i za chwilę znika, pozostawiając ból bardziej dokuczliwy, niż poprzednia pustka.
— Ależ to pogląd Elizy Andrews, a nie panny Lawendy — oburzyła się Ania. — Niema nic gorszego nad pustkę! Ja zaś nie żegnam się z panią na zawsze — są przecież listy i wakacje... Droga pani wydaje mi się tak znużoną i bladą?
— Hu, hu, hu! — krzyczał z za wału Jaś, nie przestający wywoływać ech. Okrzyki jego nie wszystkie brzmiały melodyjnie, ale czarodziej nad rzeką przeobrażał je i odsyłał jako gamę najcudniejszych tonów.
Panna Lawenda uczyniła niecierpliwy ruch swą śliczną ręką.
— Znudziło mnie już wszystko, nawet echa... W życiu mojem niema nic prócz ech — wspomnień o utraconych nadziejach, marzeniach i radościach. Są piękne, lecz szydercze. Och, Aniu, to brzydko z mojej strony, że mówię tak z gościem. Poprostu starzeję się, więc mnie to nie bawi. Wyobrażam sobie, jaka będę zgorzkniała, gdy dobiegnę sześćdziesiątki.
Karolina Czwarta, która zniknęła była podczas podwieczorku, zjawiła się w tej chwili z oznajmieniem, że polana pana Kimballa czerwieni się od poziomek. Czy panna Shirley nie chciałaby trochę zebrać?
— Świetnie! Poziomki do herbaty! — zawołała panna Lawenda. — Nie jestem jeszcze tak stara, jak sobie wyobrażałam. Przygotuję świeżutką bitą śmietankę, a gdy powrócicie z poziomkami, zasiądziemy pod tą srebrną topolą, żeby się niemi uraczyć.
Ania i Karolina udały się na oddaloną nieco polankę, gdzie złociste jak bursztyn powietrze przepojone było cudną wonią kwiatów.
— Ach, jakże tu bosko! — odetchnęła pełną piersią Ania. — Co za odurzające powietrze!
— Tak, p-sze pani. Ja właśnie czuję to samo, p-sze pani — zgodziła się Karolina, która potakiwałaby Ani również, gdyby ta twierdziła, że czuje się jak dziki pelikan. Po każdych odwiedzinach Ani mała służąca śpieszyła do swego pokoiku, ażeby przed lusterkiem naśladować ruchy, mowę i spojrzenie Ani. Dotychczas niebardzo się jej to udawało, lecz „wytrwałością dobijesz się celu“ — uczono ją w szkole. To też w skrytości ducha wierzyła, że zczasem przyswoi sobie ten śliczny ruch głowy, ten nagły błysk gwiaździstych oczu, ten chód łabędzi. Wydawało się to tak łatwem, gdy patrzała na Anię.
Bo Karolina podziwiała ją z całego serca — nie dlatego, iżby ją uważała za piękną. Piękność rumianych policzków i czarnych loków Diany Barry o wiele więcej przypadała jej do gustu niż świetlane szare oczy i przejrzysta cera Ani.
— Wolałabym być podobną do pani, niż piękną — powiedziała kiedyś szczerze.
Ania roześmiała się, przyzwyczajona do komplementów tego rodzaju, gdyż urodę jej oceniano w najrozmaitszy sposób. Ludzie, którym mówiono, że jest ładna, rozczarowywali się na jej widok, ci zaś, którzy spodziewali się ujrzeć brzydką dziewczynę, zdumiewali nad jej wdziękiem. Ania sama nigdy nie uwierzyłaby, że ma prawo nazywania się piękną. W lustrze widziała przecież tylko bladą, drobną twarzyczkę i siedem wyraźnych piegów na nosie. Natomiast nigdy zwierciadło nie odbijało wiecznie zmiennej gry jej fizjognomji, ani też rozmarzenia i wesołości, co zmieniając się kolejno, nadawały tyle uroku jej wielkim oczom.
Przy zbieraniu poziomek Karolina Czwarta zwierzyła się Ani ze swych obaw co do panny Lawendy. Przywiązana dziewczynka była szczerze zmartwiona zmianą, jaką zauważyła w swej ukochanej pani.
— Panna Lawenda musi być chora, psze pani. Jestem tego pewna, choć nigdy się nie uskarża. Bardzo się zmieniła od czasu, gdy pani przyszła z Jasiem po raz pierwszy. Zaziębiła się na pewno tego wieczoru, psze pani. Po pani odejściu do późnej nocy przechadzała się w ogrodzie w cieniutkim szalu. Dużo śniegu leżało na ścieżkach, więc na pewno katar jej się uczepił, psze pani. Właśnie od owej chwili zauważyłam, że jest jakby nieswoja i zmęczona. Nic jej nie zajmuje, psze pani. Już nie udaje, że goście przyjadą, nie szykuje przyjęć, ani nic podobnego. Tylko, gdy pani ma przyjść, rozwesela się trochę. Ale najgorszy znak, psze pani, — tu zniżyła głos, jakby dla wyznania niezwykle groźnego objawu, — że się wcale nie gniewa, gdy zrobię jaką szkodę. Wczoraj, psze pani, stłukłam żółtozielony wazon, co zawsze stał na szafie z książkami. Jeszcze babka panny Lawendy przywiozła go z Anglji. Moja pani strasznie się nim chełpiła, psze pani, więc skurzałam go ostrożnie, aż tu nagle wypada mi z rąk; zanim zdążyłam go przytrzymać, stłukł się na sto tysięcy kawałków. Żeby pani wiedziała, jak się zmartwiłam i jak się bałam! Byłam pewna, że panna Lawenda strasznie mnie złaje, psze pani, i wolałabym już to nawet. Tymczasem weszła, prawie nie spojrzała na skorupy i rzekła: „Mniejsza z tem, Karolino, zbierz skorupy i wyrzuć na śmietnik“. Zupełnie zwyczajnie, psze pani, „zbierz skorupy i wyrzuć na śmietnik“ — jakby nie chodziło o wazon, co to jej babka przywiozła z Anglji! O, moja pani nie jest zdrowa i ja się tem strasznie martwię. Nikt na świecie o niej nie myśli, tylko ja jedna.
Łzy zakręciły się w oczach Karoliny Czwartej. Ania serdecznie pogładziła ciemną rękę, trzymającą różowy pęknięty dzbanuszek.
— A ja sądzę, Karolino, że pannie Lawendzie potrzebna jest pewna zmiana. Za wiele przebywa w samotności. Czy nie udałoby się jej namówić na jakiś wyjazd?
Karolina beznadziejnie potrząsnęła głową, ozdobioną wielkiemi kokardami.
— O, nie, psze pani! Panna Lawenda niecierpi wizyt. Ma tylko troje krewnych, a powiada, że odwiedza ich, aby spełnić obowiązek rodzinny. Ostatnio, gdy wróciła, powiedziała, że odtąd ani myśli więcej spełniać obowiązków rodzinnych. — Wracam z rozkoszą do mej samotni, Karolino, — powiedziała do mnie. — I nigdy już nie opuszczę mojej chatki. Rodzina stara się zrobić ze mnie staruszkę, a to źle na mnie wpływa. — Więc nie trzeba przecież jej namawiać do wyjazdu.
— Pomyślimy, jak zaradzić złemu — rzekła Ania stanowczo, wrzucając ostatnią poziomkę do dzbanka. — Skoro tylko nastąpią wakacje, sprowadzę się do was na cały tydzień. Codziennie będziemy urządzały wycieczki, przyjęcia i niewątpliwie rozweselimy pannę Lawendę.
— Ach, jak to będzie cudownie, psze pani! — zawołała rozpromieniona Karolina Czwarta.
Cieszyła się ze względu na pannę Lawendę, ale i na siebie. Cały tydzień obcowania z Anią! Po tym czasie z pewnością potrafi poruszać się i zachowywać jak ten ideał.
Powróciwszy do domu, dziewczęta zastały pannę Lawendę i Jasia, krzątających się koło nakrycia stolika, ustawionego w ogrodzie.
Jakże pysznie smakowały poziomki ze śmietaną, spożywane pod szafirowem sklepieniem niebios, przy akompanjamencie szmerów leśnych. Po herbacie Ania pomagała Karolinie zmyć naczynia, panna Lawenda zaś zasiadła z Jasiem na kamiennej ławce, by słuchać jego opowiadań o Skalnym Ludku. Wdzięczny był słuchacz z tej kochanej panny Lawendy, ale nagle Jaś zauważył, że przestały ją zajmować losy Starszego Żeglarza.
— Dlaczego pani tak na mnie spogląda? — zapytał.
— Jak, Jasiu?
— Jakgdybym pani kogoś przypominał — odpowiedział Jaś, który nieraz miewał błyski jasnowidzenia tak, że niemożliwem było zachować wobec niego tajemnicę.
— Przypominasz mi osobę, którą znałam dawno temu — odpowiedziała panna Lawenda zamyślona.
— Kiedy pani była młodą?
— Tak, kiedy byłam młodą. Czy wydaję ci się bardzo starą?
— Nie umiem na to odpowiedzieć — zwierzał się Jaś szczerze. — Pani włosy wyglądają staro — nigdy nie widziałem młodej osoby z siwemi włosami. Ale gdy się pani śmieje, to oczy pani są tak młode, jak mojej ukochanej nauczycielki. Wie pani co? — głos i twarz Jasia stały się niezwykle poważne. — Z pani byłaby dobra matka, pani ma takie spojrzenie... Zupełnie jak moja najdroższa matuchna. Jaka szkoda, że pani nie ma własnego chłopczyka.
— Mam własnego wyśnionego chłopczyka, Jasiu!
— O, doprawdy? Ile ma lat?
— Mniej więcej w twoim wieku. Powinienby być starszy, gdyż wymarzyłam go sobie na długo przed twojem przyjściem na świat. Lecz nie pozwolę mu nigdy mieć więcej niż lat jedenaście lub dwanaście, bo w przeciwnym razie opuściłby mnie na zawsze.
— Tak, wiem o tem — potwierdził Jaś. — Osoby wyśnione są dlatego takie miłe, że zawsze mają tyle lat, wiele chcemy. Pani, panna Shirley i ja, wszyscy troje umiemy sobie wyobrażać. Jak to miło, żeśmy się poznali. Przypuszczam, że tacy ludzie zawsze muszą na siebie natrafić. Babunia nigdy nic sobie nie wyobraża, a Marja powiada, że mi brak piątej klepki dlatego, że myślę o Skalnym Ludku. Niech mi pani opowie wszystko o swoim chłopczyku.
— Ma błękitne oczy i ciemne loki. Każdego ranka budzi mnie pocałunkiem. Potem przez cały dzień bawi się tu w ogrodzie i ja bawię się z nim razem, — gonimy się i rozmawiamy z echami, opowiadam mu bajki. A kiedy zmrok zapada...
— Wiem — przerwał Jaś skwapliwie. — Siada obok pani, tak oto — gdyż jest zbyt duży, ażeby wdrapać się pani na kolana — i tuli głowę do pani, o, tak. A pani obejmuje go ramieniem i przyciska go do siebie serdecznie, i opiera policzek o jego głowę, o, właśnie w ten sposób, panno Lawendo!
Ania zastała ich tak przytulonych, gdy stanęła na progu domku. Wyraz twarzy panny Lawendy powiedział jej, że czyni krzywdę przyjaciółce, zabierając malca.
— Niestety, Jasiu, musimy iść do domu. Noc zapada. Panno Lawendo, wkrótce zaproszę się do Chatki Ech na cały tydzień.
— Jeśli przyjedziesz na tydzień, zatrzymam cię na dwa — groziła panna Lawenda.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Lucy Maud Montgomery i tłumacza: Rozalia Bernsteinowa.