Ania z Zielonego Wzgórza/Część II/Rozdział XIV

<<< Dane tekstu >>>
Autor Lucy Maud Montgomery
Tytuł Ania z Zielonego Wzgórza
Część II-ga
Pochodzenie cykl Ania z Zielonego Wzgórza
Wydawca Wydawnictwo M. Arcta
Data wyd. 1921
Druk Drukarnia »Dziennika Polskiego«
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Rozalia Bernsztajnowa
Tytuł orygin. Anne of Green Gables
Źródło Skany na Commons
Inne Cała część II-ga
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ XIV.

Koncert w Kasynie.

— Ostatecznie włóż białą muślinową sukienkę, Aniu — radziła Djana stanowczo.
Obie były w pokoiku na facjatce. Na dworze panował letni zmrok... miły żółtawo-zielony zmrok pod lazurowem niebem, czystem, bez najmniejszej chmurki. Wielki okrągły księżyc, coraz mocniej iskrzący się srebrnym blaskiem, zawisł ponad Lasem Duchów. Powietrze przepełnione było słodkiemi dźwiękami letniego wieczoru... świergotem zasypiających ptasząt, szelestem kapryśnego wietrzyka, odgłosami dalekich wybuchów śmiechu i wesołych rozmów. Ale w pokoiku Ani roleta była zapuszczona, a lampa paliła się pomimo wczesnej pory, gdyż dziewczęta zajęte tutaj były bardzo ważną sprawą... tualety.
Pokoik na facjatce przybrał zupełnie inny wygląd od owego wieczoru przed czterema laty, kiedy to Ania uczuła, iż nagość jego ścian swym niegościnnym chłodem przejęła ją do szpiku kości. Stopniowo zachodziły w nim zmiany, których Maryla nie broniła, aż wreszcie powstało istne gniazdko, słodkie a miłe, jakiego młode dziewczę mogło sobie życzyć.
Niewątpliwie nie sprawdziło się jedno z najwcześniejszych rojeń Ani; nie było ani pluszowego dywanu o ponsowych różach, ani jedwabnych ponsowych kotar u drzwi; lecz wraz z wiekiem przycichły te nierozumne sny i prawdopodobnie dziewczę nie żałowało tego. Podłogę pokrywała ładna korkowa mata, zaś u wysokiego okna spuszczały się, przyćmiewając światło, blado-zielonawe muślinowe firanki, kołysane w tej chwili lekkim powiewem wiatru. Ściany nie były zawieszone złotem i srebrem haftowanemi makatami, lecz obite bardzo gustowną tapetą w blado-różowe kwiaty jabłoni i przybrane kilku artystycznie wykonanemi malowidłami, ofiarowanemi Ani przez panią Allan. Honorowe miejsce w pokoju zajmowała fotografja panny Stacy, przed którą Ania stale ustawiała świeże kwiaty.
Tego wieczoru wiązanka białych lilij roznosiła zapach po pokoju. Nie było w nim także „mahoniowych mebli,“ natomiast znajdowała się biała szafka, zapełniona książkami, bujacz wyplatany z wygodną poduszką, tualetka przystrojona białym muślinem, stare lustro w złoconej ramie z pulchnemi amorkami i kiściami winogron, wymalowanemi na łukowatym szczycie, dawniej ozdoba bawialni Cutbertów, i niskie białe łóżko.
Ania ubierała się na koncert w Kasynie na Białych Piaskach. Goście kąpielowi urządzali go na korzyść szpitala w Charlottetown i postarali się o współudział wszystkich talentów amatorskich z okolicy. Berta Sampson i Pearl Clay z Białych Piasków zostali uproszeni o zaśpiewanie duetu; Milton Clark z Newbridge miał zagrać solo skrzypcowe; Winnie Blair z Carmody przyrzekła zaśpiewać jakąś sławną balladę szkocką, a Laura Spencer ze Spencervale i Ania Shirley z Avonlei miały deklamować.
Była to, mówiąc tak, jak się w swoim czasie Ania wyrażała, „epoka w jej życiu“, i nic dziwnego, że dziewczę było niezwykle podniecone. Mateusz nie posiadał się z zachwytu nad zaszczytem, jakiego dostąpiła jego Ania, a i Maryla podzielała jego radość, pomimo że umarłaby raczej, niż przyznała się do aprobowania tego, co, jak twierdziła głośno, nieodpowiedniem było dla młodzieży. Zabawa w Kasynie bez towarzyszenia jakiejkolwiek starszej osoby. Co za nowoczesne pomysły!
Ania i Djana przyrzekły pojechać z Janką Andrews i jej bratem Billy w ich czteroosobym kabrjolecie. Wiele dziewcząt i młodych ludzi z Avonlei wybierało się tam również. Spodziewano się też licznych gości z miasta, a po koncercie biorący w nim udział mieli być podejmowani wspólną wieczerzą.
— Czy naprawdę wydaje ci się, że moja muślinowa suknia będzie najodpowiedniejsza? — pytała Ania niespokojnie. — Nie sądzę, by była równie ładna jak niebieska w kwiatki... a bez wątpienia jest mniej modna.
— Ale jest ci w niej bardziej do twarzy — zapewniała Djana. — Jest taka lekka, powiewna i układa się tak miękko. Muślin niebieski jest sztywny i wyglądasz w nim „jak ustrojona“. Zaś w białej zdaje się, że stanowisz z nią jedną całość.
Ania westchnęła i zgodziła się na ten wybór. Djana zaczynała zdobywać sobie uznanie, jako wyrocznia co do gustu w sprawach stroju, i rady jej w takich wypadkach były bardzo cenione. Sama też wyglądała tego wieczoru niezwykle ładnie w sukience koloru czerwonej dzikiej róży, której to barwy Ania musiała się raz na zawsze wyrzec. Wobec tego jednak, że Djana nie należała do występujących w koncercie, obojętnym jej był jej własny strój. Natomiast wszelkie swe wysiłki poświęcała Ani, która powinna była także i dla honoru Avonlei być ubrana, uczesana i przystrojona z gustem królowej.
— Wyciągnij trochę więcej tę falbankę... ot tak! Pozwól, zawiążę ci szarfę! A teraz pantofle! Zaplotę ci włosy w dwa grube warkocze i w połowie zawiążę wielkiemi białemi kokardami... Nie ściągaj tego jednego loczka na czoło... niechaj będzie przedział. Zbyteczna jest wszelka sztuka, bo w tych włosach jest ci do twarzy, Aniu. Pani Allan twierdzi, że gdy masz włosy rozdzielone, wyglądasz jak Madonna. Tę maleńką białą różyczkę wepnę ci nad uchem. Miałam tylko jedną na krzaku i schowałam ją dla ciebie.
— Czy mam włożyć mój sznurek pereł na szyję? — spytała Ania. — Mateusz przywiózł mi je w zeszłym tygodniu z miasta i jestem pewna, że pragnąłby, abym je włożyła.
Djana wydęła usta, przechyliła swą czarną główkę, spoglądając okiem znawcy, i wreszcie wydała wyrok na korzyść pereł, które otoczyły smukłą, mleczno-białą szyję Ani.
— Jest coś tak bardzo stylowego w tobie, Aniu! — rzekła Djana z niekłamanym podziwem. — Trzymasz głowę w tak niezwykły sposób. I masz taką zręczną, wysmukłą postać. Ja jestem istny kloc w porównaniu z tobą. Zawsze obawiałam się tego, ale teraz wiem, że już taką zostanę. Trudno, muszę się z tą myślą pogodzić.
— Masz natomiast rozkoszne dołeczki w buzi — zauważyła Ania, uśmiechając się przyjaźnie do ładnej, żywej twarzyczki, pochylonej nad nią. — Słodkie dołeczki, zupełnie jak zagłębienia w kremie. Ja straciłam już nadzieję zdobycia ich kiedykolwiek. Moje marzenie o dołeczkach nie ziści się nigdy, lecz tyle snów moich stało się rzeczywistością, że nie wolno mi się skarżyć.. Czy jestem już gotowa?
— Zupełnie gotowa — zapewniła Djana właśnie w chwili, gdy we drzwiach ukazała się Maryla, szczupła jak przed laty, lecz z posiwiałemi włosami i daleko łagodniejszym wyrazem twarzy. — Proszę wejść, Marylo, i obejrzeć naszą deklamatorkę. Czy nie ślicznie wygląda?
Maryla mruknęła coś niezrozumiałego.
— Wygląda ładnie i skromnie. Lubię tak ułożone włosy. Lecz zdaje mi się, że zniszczysz tę sukienkę na kurzu i wilgoci. Jest ona zbyt lekka na obecne chłodne noce. Jest to najmniej praktyczny materjał na świecie, i powiedziałam to Mateuszowi, gdy miał zamiar go kupić. Ale obecnie bezcelowe jest czynienie jakichkolwiek uwag panu bratu. Był czas, kiedy słuchał mojej rady, teraz jednak kupuje dla Ani przedmioty zbyteczne, i kupcy w Carmody wiedzą już, że mogą mu wkręcić, cokolwiek zechcą. Wystarczy, by mu wmówili, że coś jest ładne i modne, a Mateusz bez namysłu utopi w tem swój grosz... Pamiętaj, Aniu, trzymaj suknię zdala od kół i włóż ciepły płaszczyk.
I Maryla powędrowała na dół, z dumą myśląc o tem, jak Ania ślicznie wygląda i żałując, że sama nie może pojechać na ten koncert, by usłyszeć swą wychowankę deklamującą.
— Obawiam się, że wistocie jest za wilgotno dla mojej sukni? — rzekła Ania trochę niespokojnie.
— Ale ani troszkę — zapewniła Djana, pociągając roletę w górę. — Noc jest prześliczna i ani śladu mgły. Spójrz tylko na księżyc.
— Cieszę się, że moje okno położone jest na wschód — rzekła Ania, podchodząc ku Djanie. — Jakże to cudnie, iż codziennie mogę widzieć słońce, wschodzące ponad temi wysokiemi wzgórzami i zaglądające poprzez szczyty tych smukłych jodeł! Codziennie jest ono jakieś inne, nowe, i czuję, że dusza moja kąpie się w tej powodzi światła słonecznego. Ach, Djano, ja tak kocham ten pokoik! Nie wiem doprawdy, jak potrafię wyżyć, gdy przeniosę się w przyszłym miesiącu do miasta.
— Nie mów dziś o wyjeździe — prosiła Djana. — Czuję się tak nieszczęśliwą, gdy myślę o naszej rozłące... a dziś chcę mieć tylko miłe chwile. Cóż będziesz deklamowała, Aniu? Czy jesteś bardzo wzruszona?
— Ani trochę. Tak często występowałam publicznie, że nie sprawia mi to bynajmniej niepokoju. Postanowiłam deklamować: „Życzenie Dziewicy“. Jest to takie wzruszające! Laura Spencer wypowie jakąś komiczną scenę, lecz ja zawsze wolę wzruszać, niż rozśmieszać.
— A co powiesz na „bis“.
— Nie będą go żądali — zaśmiała się Ania, ale gdzieś w głębi duszy żywiła tajemną, choć bardzo nieśmiałą nadzieję, iż może jednak zażądają „bisu“ i już wyobrażała sobie rozkosz, z jaką opowiadać o tem będzie Mateuszowi nazajutrz przy rannem śniadaniu. — Ale oto Janka i Billy... słyszę turkot kół. Chodźmy!
Billy Andrews nalegał koniecznie, aby Ania usiadła obok niego, więc, choć niechętnie, uległa jego prośbie. Wolałaby stokroć zająć miejsce z tyłu obok dziewcząt, gdzieby mogły śmiać się i żartować, ile dusza zapragnie. Nie mogło być mowy o śmiechu i żartach w towarzystwie Billa. Był to wysoki, tęgi, niezgrabny młodzieniec lat dwudziestu, o okrągłej nieinteligentnej twarzy, nie posiadający w najmniejszym nawet stopniu daru rozmowy. Ale podziwiał Anię i rósł z dumy na myśl o tem, że zajedzie przed gmach Kasyna z tą smukłą, jasną postacią obok siebie.
Jednakże Ania, zwrócona bokiem do dziewcząt, wesoło gawędziła z niemi, rzucając od czasu do czasu w stronę Billy pytanie, na które on, śmiejąc się głupkowato, nie zdążył nigdy w czas odpowiedzieć. Ale Ania pomimo niezbyt miłego najbliższego sąsiedztwa potrafiła wyzyskać tę przejażdżkę i bawiła się wesoło. Był cudny wieczór. Gościniec zalegały kabrjolety, wszystkie kierując się ku Kasynu, a śpiew wesoły i śmiech srebrny, jasny śmiech rozlegał się i echem rozbrzmiewał wokoło.
Zajechawszy na miejsce, ujrzeli przed sobą Kasyno, niby wielki snop świetlany, rzucający odblaski wokoło. Panie z komitetu, urządzającego koncert, wyszły na spotkanie przybyłych. Jedna z nich zaprowadziła Anię do gotowalni artystek, zapełnionej członkiniami Klubu muzycznego z Charlottetown, pośród których Ania poczuła się nagle nieśmiałą, obcą i taką małomiasteczkową! Suknia jej, która na facjatce wydawała się ładna i strojna, teraz robiła wrażenie gładkiej i skromnej.. zbyt skromnej i zbyt gładkiej, uważała Ania, pośród tych wszystkich jedwabi i koronek, co błyszczały i szeleściły wokoło niej. Jakże nędznym wydawał się jej sznurek pereł wobec brylantów pięknej wysokiej damy, stojącej obok niej! A jak ubogą musiała się zdawać jej maleńka biała różyczka, porównywana z temi przepysznemi cieplarnianemi kwiatami, jakiemi się inne damy przystroiły.
Ania zdjęła kapelusz i płaszczyk i, smutna, usunęła się w kącik. Gorąco życzyła sobie znaleźć się czemprędzej w swym białym pokoiku na Zielonym Wzgórzu.
Gorzej jeszcze czuła się na estradzie wielkiej sali koncertowej, gdzie się wkrótce znalazła. Elektryczne światła kłuły ją w oczy, zapach perfum i szelest jedwabi oszałamiał. Pragnęłaby raczej zasiąść pośród widzów obok Djany i Janki, które zdawały się bardzo mile czas spędzać.
Ania dostała się pomiędzy jakąś otyłą damę w różowej jedwabnej tualecie i wysoką młodą pannę o ironicznym wyrazie twarzy, wystrojoną w białą koronkową suknię. Otyła dama rozglądała się od czasu do czasu wokoło i poprzez lornetkę mierzyła krytycznym wzrokiem Anię, która, czując się wprost boleśnie dotknięta tym surowym egzaminem, omal nie krzyknęła głośno. Zaś młoda panna w białych koronkach słabo przyciszonym głosem mówiła swej najbliższej sąsiadce o „niezgrabach małomiasteczkowych“ i „pięknościach wiejskich“ oraz o prawdopodobnie odpowiednich rozkoszach, jakie miejscowe talenty zapowiedziały w programie. Ania przyrzekła sobie nienawidzieć tę białą koronkową lalkę do końca życia.
Niełaskawe dla Ani losy zrządziły, że jakaś zawodowa deklamatorka, chwilowo mieszkająca w hotelu, przyrzekła swój współudział w koncercie. Była to smukła, ciemnooka osoba w prześlicznej lśniącej popielatej sukni, utkanej jakby z promieni księżyca, z drogocennemi kamieniami na szyi i we włosach. Posiadała przecudnie miękki głos i niezwykłą siłę wyrazu, czem w zachwyt wprowadziła słuchaczy. Ania, zapominając o sobie i swym niepokoju z przed chwili, słuchała pełna podziwu, roziskrzonym wzrokiem wpatrzona w deklamatorkę. Lecz gdy ta skończyła, Ania ukryła twarz w dłoniach. Nie odważyłaby się teraz przemówić... nigdy, nigdy... Jakże mogła kiedykolwiek łudzić się, że umie deklamować? Ach, gdyby już była z powrotem na Zielonem Wzgórzu!
W tej nieszczęsnej chwili nazwisko jej zostało wywołane. Ania, nie zauważywszy ruchu zdziwienia owej lalki w koronkowej sukni, w którym widoczny był, choć go Ania nie dostrzegła, pewien rys uznania, wstała i chwiejnym krokiem podążyła ku estradzie. Była tak niezwykle blada, że Djana i Janka, siedząc na swych miejscach pomiędzy publicznością, nerwowo ściskały się za ręce, współczując jej i lękając się za nią.
W tej chwili Ania była ofiarą nieopanowanej tremy. Jakkolwiek często deklamowała przed publicznością, nigdy nie znalazła się jeszcze wobec tego rodzaju słuchaczy, których widok oczywiście paraliżował zupełnie jej energję. Wszystko tu było takie obce, takie bogate, takie olśniewające... te rzędy pań w wieczorowych tualetech, te twarze, mające ją za chwilę sądzić, cała ta otaczająca ją atmosfera bogactwa i wyższego towarzyskiego poziomu. Jakżeż to wszystko było różne od prostych drewnianych ławek w ich Klubie dyskusyjnym, gdzie roiło się od dobrze znajomych, serdecznych twarzy sąsiadów i życzliwych. Ci ludzie tutaj obecni, myślała Ania, będą bez wątpienia niemiłosiernie krytykowali. Być może, na równi z ową lalką w koronkowej sukni pragną uprzyjemnić sobie wieczór drwinami z „wiejskich“ wysiłków i dobrych chęci. Poczuła się taką nieszczęśliwą, taką beznadziejnie opuszczoną i zawstydzoną! Kolana jej drżały, serce tłukło się w piersiach i opanowało ją niezwykłe jakieś osłabienie. Nie potrafiła wymówić ani jednego wyrazu i była gotowa uciec z estrady pomimo upokorzenia, jakie czuła, zawiśnie na niej na zawsze, jeśli tak postąpi.
Wtem nagle, gdy jej szeroko otwarte, pełne lęku oczy ślizgały się po widzach, spostrzegła Gilberta Blythe gdzieś w głębi sali, pochylonego naprzód z uśmiechem na twarzy — z uśmiechem, który wydał się Ani jednocześnie pełnym triumfu i szyderstwa. W rzeczywistości jednak nie był wcale takim. Gilbert uśmiechał się z zadowolenia, bo mu ten wieczór był przyjemny wogóle, zaś w szczególności miłe wrażenie sprawiła na nim wiotka postać Ani i jej inteligentna twarzyczka na tle zielonych palm. Józia Pay, której Gilbert towarzyszył, siedziała obok niego, a jej spojrzenie było istotnie triumfujące i szydercze. Lecz Ania nie widziała Józi i nie zwróciłaby na nią uwagi, gdyby ją była spostrzegła. Westchnęła głęboko, dumnie odrzuciła głowę, a pewność siebie i odwaga przebiegły po niej niby prąd elektryczny. Nie zblamuje się wobec Gilberta Blythe... nie pozwoli, by szydził z niej, nigdy, nigdy! Lęk i niepewność opuściły ją w mgnieniu oka. Zaczęła deklamować, a jej jasny, słodki głos docierał do najbardziej oddalonych kątów sali, dochodził tam bez najlżejszego drżenia lub załamania. Odzyskała w zupełności pewność siebie, a silna reakcja po krótkotrwałem osłabieniu woli sprawiła, iż deklamowała tak pięknie jak nigdy przedtem. Gdy skończyła, w sali rozległ się grzmot oklasków. Powróciwszy na swoje miejsce, Ania zarumieniona z radości i onieśmielenia, poczuła mocny uścisk dłoni otyłej pani w czerwonych jedwabiach.
— Prześlicznie mówiłaś — chwaliła serdecznie. — Płakałam jak dziecko, naprawdę płakałam. Ale wołają, bisują... żądają „bisu“.
— O, nie mogę — rzekła Ania zmieszana. — Jednak... muszę pójść, bo Mateusz byłby rozczarowany. Twierdził, że będą bisowali.
— Nie należy sprawić rozczarowania Mateuszowi — rzekła owa pani, darząc Anię życzliwem spojrzeniem.
Uśmiechnięta, zarumieniona, z rozpromienionem wzrokiem Ania ponownie stanęła na estradzie i wypowiedziała oryginalny i wesoły monolog, który się niezmiernie spodobał publiczności.
Reszta wieczoru była pewnego rodzaju triumfem dla Ani.
Po skończonym koncercie owa tęga pani — wdowa po jakimś amerykańskim miljonerze — zaopiekowała się Anią i przedstawiła ją wielu znajomym, a każdy z nich był bardzo uprzejmy dla sympatycznej młodej deklamatorki. I znakomita artystka, pani Evans, rozmawiała z nią długo i orzekła, że Ania posiada piękny głos i głębokie zrozumienie deklamowanych utworów. Nawet owa lalka w białej koronkowej sukni obdarzyła ją jakimś komplementem.
Wieczerzę podano w olbrzymiej, pięknie przybranej sali stołowej. Djana i Janka, jako towarzyszące Ani, były także zaproszone do stołu; tylko Billy znikł gdzieś, skrywszy się w śmiertelnej obawie takiego zaszczytu. Zastały go jednak po wszystkiem, czekającego przy kabrjolecie, gdy szczęśliwe i wesołe opuściły Kasyno. Noc była cicha, biała, księżycowa. Ania westchnęła i zapatrzyła się w jasne obłoki poza ciemnemi wierzchołkami jodeł.
Ach, jakże przyjemnie było zatopić się w ciszy tej czystej, balsamicznej nocy! Jakież wspaniałe, wielkie i spokojne było wszystko! I ten cichy szmer morza, i te ciemne skały, niby srogie olbrzymy, strzegące zaczarowanych skarbów.
— Czyż nie był to cudny wieczór? — westchnęła Janka, kiedy ruszyli z miejsca. — Chciałabym być bogatą Amerykanką, móc mieszkać latem w eleganckim hotelu, mieć na sobie piękne klejnoty i mocno wycięte suknie, zjadać lody śmietankowe i kurczęta z sałatą nawet w dni powszednie. Jestem pewna, że byłoby to o wiele przyjemniej, niż uczyć dzieci. Aniu, deklamowałaś bosko! Choć w pierwszej chwili lękałam się, że nie zaczniesz wcale! Zdaje mi się, że mówiłaś ładniej, niż pani Evans.
— Ach, nie! Nie mów tak, Janko — rzekła żywo Ania. — Brzmi to niedorzecznie! Nie mogłam deklamować lepiej od pani Evans, bo ona jest skończoną artystką, ja zaś tylko uczennicą, nieco bardziej uzdolnioną w tym kierunku. Jestem zupełnie zadowolona, jeśli słuchacze uważali, że mówiłam ładnie.
— Muszę ci powtórzyć pewien komplement, Aniu — odezwała się Djana. — Przynajmniej myślę, że to komplement, sądząc z tonu, jakim był powiedziany. Obok mnie i Janki siedział jakiś Amerykanin... taki o romantycznym wyglądzie, o czarnych, jak węgiel, włosach i oczach. Józia Pay mówi, że jest to bardzo szanowany malarz i że kuzynka jej matki w Bostonie jest żoną jego szkolnego kolegi. Prawda, Janko, słyszałaś, jak mówił: „Któż to jest na estradzie to dziewczę z takiemi wspaniałemi tycjanowskiemi włosami? Twarzyczkę tę pragnąłbym malować“. Oto masz, Aniu. Ale co to znaczy włosy tycjanowskie?
— Przetłumaczone na nasz język znaczą po prostu rude — roześmiała się Ania. — Tycjan był to sławny malarz, który lubił malować czerwonowłose kobiety.
— Czyście widziały te wszystkie brylanty, jakiemi te panie były przystrojone? — westchnęła Janka. — Poprostu olśniewające! A wy, dziewczęta, nie chciałybyście być bogate?
— Jesteśmy bogate! — rzekła Ania stanowczo. — Mamy lat szesnaście i całe życie przed sobą, jesteśmy szczęśliwe, jak królowe, i wszystkie posiadamy mniej lub więcej bogatą wyobraźnię. Spójrzcie na to morze, dziewczęta!... samo srebro, cienie i cudne blaski... Nie potrafiłybyśmy więcej napawać się jego pięknem, gdybyśmy posiadały miljony dolarów i naszyjniki z brylantów. Nie chciałybyście z pewnością zamienić się na żadną z tych kobiet, gdybyście mogły to uczynić. Czy chciałaby np. która zostać tą lalką w białych koronkach z kwaśną miną przez całe życie, lalką, która nie potrafi radować się czemkolwiek z całej duszy? Albo tą panią w różowych jedwabiach, miłą i dobrą prawdopodobnie, lecz tak otyłą i przysadzistą, że wygląda jak kloc? Albo panią Evans z takim smutnym wyrazem oczu? Musi być strasznie nieszczęśliwa, jeśli patrzy w ten sposób. Wiesz dobrze, Janko, że nie zamieniłabyś się z żadną z nich.
— Nie wiem... wistocie — rzekła Janka niezdecydowanym tonem. — Sądzę, że brylanty jednak potrafią wiele zmartwień zagłuszyć.
— A ja jednak nie chciałabym być nikim innym, tylko sobą, nawet gdybym przez całe życie miała dźwigać moje troski bez możności pocieszenia się brylantami — świadczyła Ania. — Jestem zupełnie zadowolona z tego, że jestem Anią z Zielonego Wzgórza i wystarcza mi sznurek moich pereł. Wiem, że mi Mateusz dał wraz z niemi tyle miłości, ile nigdy nie otrzymała Jej Wysokość, pani w różowych jedwabiach, przystrojonych kosztownościami.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Lucy Maud Montgomery i tłumacza: anonimowy.