Anielka (Prus)/Rozdział XIV
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Anielka |
Pochodzenie | Pisma Bolesława Prusa tom VII Szkice i obrazki |
Wydawca | Gebethner i Wolff |
Data wyd. | 1935 |
Druk | Drukarnia Narodowa |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
SMUTNE DNIE.
Nazajutrz przed wieczorem wrócił Szmul. Przywiózł papier, atrament i pióra do pisania listów, elementarz dla Józia i jakąś starą książkę z powiastkami i poezjami dla Anielki. Oprócz tego — chleba, ciasteczek i innych drobiazgów.
Mama nie pisała. Kazała tylko zawiadomić dzieci, że jest trochę zmęczona, i upomnieć je, aby cierpliwie oczekiwały na jej powrót.
Szmul od siebie powiedział Anielce na pociechę, że będzie wszystko dobrze. Wyjeżdżając jednak, skręcił na pole do karbowego.
— Jakże tam, szczęśliwieśta dojechali? — spytał chłop.
— Niech Bóg broni, co ja miałem za hecę! — odparł Szmul. — Pani przez całą drogę śmiała się, płakała i mdlała, a w mieście, to ledwieśmy ją z bryki zdjęli. Ja w chałupie nic nie mówiłem, bo pani zaklęła mnie, ażeby się o tem dzieci nie dowiedziały.
Chłop pokiwał głową i obiecał, że milczeć będzie nawet przed żoną.
I znowu płynęły dnie, podobne jedne do drugich. Karbowy kosił trawę, karbowa kręciła się około bydła i nosiła mężowi jeść w pole. Dzieci z tego powodu siedziały same prawie po całych dniach.
Anielka chciała z początku uczyć braciszka abecadła. Ale Józio, który coraz bardziej zapominał o swojem osłabieniu, wolał biegać i bawić się, niż ślęczyć nad książką.
Dziwna rzecz, dziecku temu lepiej służyło zabójcze powietrze bagnisk przy ruchu i prostych potrawach, aniżeli ciągłe siedzenie i lekarstwa w domu. Zaczął nawet nabierać cery zdrowszej.
Anielka jednak była chora. Już same wyziewy tutejsze mogły podkopać jej zdrowie, a cóż dopiero, gdy z wpływem ich połączyła się tęsknota, na którą nie było lekarstwa. Delikatny kwiat w atmosferze nędzy, smutku i ciągłych wstrząśnień, poczynał się warzyć.
Choroba jej nie miała żadnych gwałtownych symptomów. Była to bardzo lekka, ale nieustająca gorączka. Czasami miewała Anielka przechodnie dreszcze i ból głowy, czuła upadek sił, ale to jej nie przestraszało, ponieważ niekiedy znowu czuła się silną jak nigdy.
Karbowy i jego żona, patrząc na Anielkę, widzieli, że prawie co kilka dni staje się mizerniejszą. Była blada jak kreda, niekiedy z odcieniem żółtawym; usta jej robiły się blado-różowe, a czasem zupełnie traciły barwę. Palce rąk miała pół przeźroczyste, oczy — niebieskie. Chwilami znowu twarz jej oblewał silny rumieniec, oczy stawały się ciemnoszafirowe, usta karminowe. Lubiła wtedy biegać, chciała koniecznie coś robić, była weselsza i mówiła dużo.
W takich chwilach karbowa myślała, że są to objawy mocnego zdrowia, które zataiło się w Anielce przed smutkiem. Ale mąż jej więcej obawiał się tych rumieńców, niż bladości.
Józio często mówił o matce, niecierpliwił się, że nie wraca, i płakał. Anielka wówczas starała się zwrócić jego uwagę na inny przedmiot, sama zaś nie wspominała przy nim o matce nigdy. Tylko raz, późnym wieczorem, gdy już karbowa, ukończywszy roboty, siadła na progu, mówiąc pacierze, Anielka, zająwszy miejsce obok niej, położyła głowę na jej kolanach i płakała pocichu.
Tymczasem, choć już tydzień upłynął, ani matki, ani wiadomości od niej nie było. Nawet Szmul nie pokazywał się.
Częścią z potrzeby, częścią dla zapełnienia czasu, Anielka, o ile sił jej starczyło, wykonywała rozmaite prace. Zapalała ogień w piecu i gotowała w dwu garnkach obiad dla wszystkich, najczęściej kartofle i kaszę. Nosiła wodę ze studni. Karmiła krowy, woły i drób. Usiłowała prać bieliznę Józiowi i sobie, co jej szło najciężej i udawało się najgorzej. Napróżno karbowa, widząc, że prace podobne męczą Anielkę, nie pozwalała jej na to. Rzuciwszy jedno zajęcie, brała się do drugiego z jakąś niepokonaną zaciętością, której nic osłabić nie mogło.
Trafiały się jednak dnie, w których nie była w stanie nietylko robić, ale nawet chodzić. Wtedy kładła się na tapczan i czytała przysłaną jej książeczkę, albo zamknąwszy oczy — marzyła.
Trudno byłoby poznać w niej ową niegdyś wesołą i szczęśliwą Anielkę. Pożółkła i schudła. Włosy, drapane połamanym grzebieniem i źle splatane, jeżyły się i motały. Jedyna, niegdyś różowa sukienka straciła barwę. Pończoszki, które jej ciotka przysłała, były za duże. Buciki darły się. Było to dziecko zawsze piękne, ale bardzo wynędzniałe i obdarte.
Nawet ojciec, gdyby zobaczył ją w tym stanie, zapłakałby nad nią.
Współcześnie z upadkiem sił fizycznych duch jej potężnie się rozwijał. Przybywało jej myśli i uczuć. Widywała jakieś zdarzenia, o których nikt jej nie opowiadał, słyszała muzykę, jakieś głosy. Słowem — ukazywał się jej inny świat, zapewne niebo, o którem myślała najczęściej.
Nieraz pragnęła opowiedzieć komu swoje widzenia, ale wstyd jej było. Z drugiej znowu strony zdawało się, że nadmiar niewypowiedzianych uczuć rozerwie jej serce. Stan taki stał się szczególniej dokuczliwy od czasu, gdy zaczęła czytać poezyjki, zawarte w książce, którą jej Szmul przywiózł.
Jednego dnia opanowała ją tęsknota cięższa niż zwykle. Robić nic nie mogła, ani w domu usiedzieć. Czuła potrzebę powietrza i wybiegła na jeden ze wzgórków, otaczających w pewnej odległości folwark. Przebyła tam jakiś czas, patrzyła, słuchała, a potem usiadłszy w kąciku, zaczęła pisać.
Była to pierwsza poezja dziecka. Oto, co zawierało się w niej:
Żal mi domku mojego,
Co stał nad sadzawką...
Żal ogrodu, altanki
I kasztana z ławką;
Kwiatów, które mnie codzień
Zapachem witały,
Ptaszków, co się na obiad
Do mnie zlatywały.
Żal mi ich i dlategom
Smutna.
Czasem płaczę.
Wyszłam dzisiaj na wzgórek,
Może dom zobaczę?...
Może się choć odległym
Nacieszę widokiem...
Niema nic...
Pan Bóg dom nasz
Zasłonił obłokiem.
Innego dnia znowu Józio przypomniał sobie matkę, zaczął płakać i prosić karbowych, ażeby go odwieźli do niej. Na próżno Anielka pocieszała go, pokazywała mu młode króliki. Nic nie pomogło. Dopiero, gdy zaczęła czytać głośno wiersze z książki, uspokoił się i usnął.
Wtedy rozżalona pisała:
Józio siostry już nie kocha,
Zamiast cieszyć — to ją smuci,
Zamiast bawić się — to płacze ...
Nie płacz, Józiu! mama wróci.
Przywiezie ci pudełeczek,
Ażebyś je znowu gubił;
Kupi lalkę z porcelany,
Którąś tak bawić się lubił.
Będziem znowu wszyscy razem,
Tatko już nas nie porzuci.
Będziem mieli dom z ogródkiem ...
Nie płacz, Józiu! mama wróci.
Cicho. Posłuchajmy lepiej,
Czy gdzie Karuś nie zawyje...
Ach! mój Józiu, ty nic nie wiesz,
Że on, biedak, już nie żyje...
Siądź. Będziem pisać wierszyki,
Prędzej nam złe dnie przeminą.
Czekaj, niech wprzód łzy obetrę,
Które mi wciąż z oczu płyną.
Gdy mocno osłabiona, nie mogła już wychodzić na dalsze spacery, siadała przed wrotami i całe godziny patrzyła na drogę, biegnącą od lasu. Widziała wówczas żółte bocianki, wychylające głowy z gniazd, jakby dla zwabienia rodziców, którzy polowali na bagnach. Słyszała narzekania karbowej za dziećmi, a niekiedy, siedząc tak w milczeniu, bez ruchu, owiewana surowym chłodem, doczekała nocy, i wraz z nią błędnych ogni, które pląsały nad bagnem.
Te wrażenia i osobiste uczucia jej odbiły się w następnych strofach:
Wieje wiatr, że aż wzdychają ściany
I tulą się drżące gwiazdy przy gwiazdach,
Szumi las, płaczą młode bociany,
Że im chłodno jest bez matek — choć w gniazdach.
Łzy ich wiatr zaniósł prędko nad wodę,
Między kępy, tam, gdzie trzcina zaschnięta,
Szepnął matkom, że już tęsknią ich młode ...
Wnet wróciły... O szczęśliwe pisklęta!...
Stojąc sobie koło chaty, u proga,
Płacze matka, wzdycha ojciec stroskany:
„Oj! nie wrócą nasze dzieci od Boga,
Jak wróciły do swych piskląt bociany.“
Lecz, nim matka bolejąca zadrzemie,
Zlecą duchy, by odwiedzić swą stronę,
Bóg je puści z mocnej ręki na ziemię,
Jak człek dobry puszcza ptaki zlęknione.
Tęskni do nas smutna mama tam, w mieście,
I nie słyszy, jak my za nią wzdychamy.
Dobre duchy! zabierzcież nas, zabierzcie,
I do mamy zanieście — do mamy!...
Od wyjazdu matki upłynęło prawie trzy tygodnie. Znikąd żadnej wiadomości. Karbowi nawet byli strwożeni, nietylko nieznanym losem pani, ale nadewszystko dolą powierzonych im dzieci. Fundusze wyczerpały się, zapasy śpiżarniane dobiegały kresu, i biedakom, na folwarku uwięzionym, groził jeżeli nie głód, to przynajmniej wielki niedostatek.
Anielka tak już osłabła, że nie podnosiła się z pościeli. Mało jadła, nie mówiła prawie nic, nie czytała książki, a nawet nie śmiała się z figlów Józia. Chłopiec obdarty biegał w dziurawych butach po całej okolicy, i tak go pochłaniały nieznane mu dotychczas wrażenia swobody, że zapomniał o chłodzie, spiekocie, wypoczynku, a nawet o siostrze i matce.
Wpadał do izby tylko wówczas, gdy mu się bardzo jeść zachciało. Resztę czasu przepędzał w lesie, albo nad wodą.
Wśród takich okoliczności ukazał się pewnego dnia na dworze chłopski jednokonny wózek, a na nim furman i kobieta ciemno ubrana. Karbowy, który zwoził siano w tym czasie, rzucił robotę i wybiegł naprzeciw, sądząc, że pani jedzie. Zbliżywszy się jednak, zobaczył osobę nieznaną mu, która go zapytała:
— A cóż dzieci?...
Karbowy popatrzył na nią i odparł:
— Panicz harcuje, ale panienka bardzo chora...
— Chora?... O, nieszczęście!... Cóż jej jest?...
— Albo my wiemy, proszę łaski pani?... Chora tak, że z pościeli nie wstaje, i tylo.
Potem dodał:
— Czy może pani przybywa od naszej dziedziczki?... Jak tam z nią jest, bo panienka okrutnie tęskni i widzi mi się, że z tego nawet chora.
— Biedne dziecko! — szepnęła przyjezdna, ocierając oczy. Ale na pytania karbowego żadnej nie dała odpowiedzi.
Wózek ruszył z miejsca, a karbowy szedł obok. Przyjezdna parę razy zwróciła się do niego, jakby chcąc mu coś zakomunikować, czy też o coś spytać. Ale zawsze wporę umilkła.
Usłyszawszy turkot i krzyk karbowej, która myślała, że pani wraca, Anielka zwlekła się z tapczana i wyszła do sieni.
— Ciocia Andzia!... — zawołała dziewczynka, spojrzawszy na przybyłą.
Długo całowały się w milczeniu.
— Ciocia po nas, od mamy?...
Ciocia zawahała się.
— Nie, moje dziecko, jeszcze nie po was. Dostałam w tej okolicy miejsce gospodyni u jednego zacnego kanonika i jadę je objąć. Ale jak tylko rozmówię się z nim, za parę dni wrócę do was i zabiorę. Ale co tobie?...
— Nic, ciociu... Muszę położyć się... — odparła Anielka. — Co się dzieje z mamą?... Myśmy żadnego listu nie mieli...
Ciotka, odprowadzając ją na tapczan, drżała. Ułożyła Anielkę i rozejrzała się po izbie.
— Boże! jaka tu nędza... — szepnęła. A potem mówiła głośno, prędko i wesoło, jak to było w jej zwyczaju:
— A cóż mama?... Bo widzisz, babcia nie przyjechała do nas, więc mama napisała do niej list...
Ciotka obtarła nos.
— Otóż widzisz, moje dziecko, co chciałam powiedzieć... babcia wasza, a ciotka twego ojca, kazała mamie natychmiast przyjechać do siebie do Warszawy...
— I mama pojechała?...
— A naturalnie, tego samego dnia. Z waszą babką niema żartów. Przytem widzisz, moje dziecko...
— W Warszawie mieszka Chałubiński — wtrąciła Anielka.
— Tak, właśnie... To samo chciałam ci powiedzieć... W Warszawie mieszka Chałubiński... O! to sławny doktór... Do niego jeżdżą wszyscy, jak do Częstochowy; mówił mi to jeden ksiądz, który chorował na wątrobę...
— Ale mama zdrowa? — spytała Anielka, patrząc jej w oczy.
— To jest... powiem nawet, że zdrowsza, aniżeli była wtedy, kiedym to tak do was wpadła...
Anielka objęła ją za szyję, i znowu poczęły całować się.
— Moja złota, kochana ciocia! — szeptała dziewczynka.
Dawno mama wyjechała?
Ciotka lekko drgnęła.
— Będzie... z tydzień. Tak — dziś tydzień.
— Ale dlaczego mama do nas nie pisała?...
— Bo widzisz, nie miała czasu. A zresztą wiedziała, że ja u was będę...
— Ale z Warszawy mama napisze?...
— O, niezawodnie, ale nie zaraz, moje dziecko. Bo widzisz, przy waszej babce, to trzeba zawsze... trzeba ciągle kręcić się koło niej. Przytem — kuracja... Rozumiesz, moje dziecko?...
Przybiegł Józio, obejrzał ciotkę ostrożnie, jakby trzymając się zasad ojca, że z ubogimi krewnymi trzeba być zdaleka. Dopiero gdy dostał rogal i usłyszał, że niedługo opuści folwark, ożywił się nieco i pocałował ciotkę w rękę, ale bez nadmiaru czułości.
Anielka także zdawała się być zdrowsza i weselsza. Ubrała się nawet i przeszła parę razy po izbie, wypytując o szczegóły, dotyczące matki. Ciotka na wszystko odpowiadała w sposób zadawalniający.
Tak upłynęło im kilka godzin. Wreszcie i furka zatoczyła się przed dom.
— Ciotka odjeżdża?... — krzyknęła Anielka.
— Dziecino moja, muszę. Dziś chcę koniecznie stanąć u kanonika i prosić go, aby mi pozwolił wziąć was do siebie. Nie wiem, czy mi się to odrazu uda, ale najwyżej za parę dni przyjadę was zabrać.
Anielka położyła się na tapczanie i cicho odparła z płaczem:
— Mama także miała wrócić za parę dni... Tatko też...
Ciotka aż skoczyła.
— Dziecko moje! — zawołała. — Przysięgam ci na zbawienie duszy, że was nie opuszczę! A gdyby ksiądz kanonik nie chciał was przyjąć do domu, co niepodobna, to rzucę u niego miejsce i wrócę tu, choćbym miała razem z wami z głodu umrzeć. Dwa... trzy dni najdłużej nie będziesz mnie widziała. Potem już się nie rozłączymy, przysięgam ci!
— Trzy dni!... — powtórzyła Anielka.
Była już spokojniejsza, a raczej wpadła w poprzednią apatją. Nawet pożegnała się z ciotką obojętniej, choć dobra ta kobieta rzewnie płakała.
Wychodząc z izby, zamknęła ciotka za sobą drzwi i zbliżywszy się do karbowej, chciała jej coś powiedzieć. Ale powściągnęła się. Gdy wózek ruszył i już był we wrotach, ciotka zatrzymała furmana i skinęła na karbowę. Ta przybiegła pędem.
— Pani chce czego? — spytała.
Ciotka popatrzyła jej w oczy. Chwilę wahała się, ale wnet usiadła mocniej na siedzeniu i wyprostowała się, jakby robiąc w duszy postanowienie. Potem odparła:
— Nic... uważajcie tylko na dzieci.
— A jakże będzie z panienką?... My na doktora nie mamy, a jejby trzeba...
— Wrócę tu za parę dni, to i doktór znajdzie się — przerwała ciotka. — Dziś nic nie poradzę, bo sama grosza nie mam.
Nagła wizyta ciotki i całe postępowanie jej wydało się obojgu karbowym dosyć dziwne. Ani domyślali się jednak, że oczekują ich jeszcze większe niespodzianki.